Wpis z mikrobloga

Wpis ten jest odpowiedzią na prośbę @zara2st aby opisać swoją podróż do Azji. Wołam też @TakMowilaMiCiocia @Flas @iniekcja bo również byli zainteresowani.
Nie była to jakaś wielka wyprawa, ot wyjazd do Tajlandii i Kambodży z dziewczyną (przy czym Kambodża w trakcie wypadła z planów), mniej ekstremalny niż zwykle, choć w dość egzotyczny rejon. Można nawet powiedzieć że była dość łatwa jeśli chodzi o organizację i sam przebieg. Chociażby odnosząc do moich poprzednich wycieczek jak Brazylia w pojedynkę czy zjechanie Bałkanów stopem to tutaj w zasadzie było bardzo spokojnie. Żadnego spania na dziko po krzakach, skałach czy plażach, nawet ani razu nie skorzystaliśmy z couchsurfingu (było tanio i zbyt często zmienialiśmy miejsce pobytu).
Azja (zwłaszcza południowo-wschodnia) od zawsze mnie ciągnęła tylko jakoś nigdy nie wychodziła. Tym razem wyszła bo wmówiłem sobie że w końcu się tam wybiorę. Początkowo miałem jechać sam i pod tym kątem wszystko planowałem, jednak w tuż przed wyjazdem dziewczyna dostała urlop i się załapała. Padło na Tajlandię. Dlaczego? Bo był listopad. w Malezji była pora deszczowa. W Indonezji też. Przynajmniej tak ustaliłem. Miałem tez 3 tygodnie i nie mogłem zaliczyć w tym czasie całego regionu. Plan był taki żeby objechać w miarę możliwości "cały" kraj (2 tygodnie na północy i tydzień na południu). I w dużej mierze został zrealizowany, z wyjątkiem wypadu do Kambodży. Uznaliśmy że pochłonie to zbyt wiele czasu i będziemy musieli zrezygnować przez to z części tajskiej, toteż Kambodża przeszła na inną wycieczkę.
Jaki był plan podróży?
Bangkok->Kanchanaburi->Bangkok->Ayutthaya->Chiang Mai->Bangkok->Krabi->Railey->Phi Phi->Krabi->Bangkok->Amphawa
Bangkok jako miejsce początkowe, docelowe, punkt przesiadkowy i ostatecznie coś znajomego do czego miło się wracało.
Miasto jest szczególne, ogromnie różnorodne, ma swój specyficzny klimat. Pierwszym słowem do opisania tego miejsca jakie przychodzi mi do głowy jest chaos. Takie było moje pierwsze wrażenie. Czułem się jak ktoś obcy wrzucony do innego świata dając się prowadzić uprzejmym tubylcom wszędzie tam gdzie chcieli. Mimo że wiedziałem jak tam jest, naczytałem się forów, wikitravel i tym podobnych, i zwykle jestem raczej asertywny, to dalej nie byłem w stanie im odmówić. Oczywiście tak było pierwszego dnia. Drugiego byłem już niegodziwcem, który nie zwraca uwagi na kierowcę tuk tuka, opowiadającego o dzieciach bez ubrań, doznającego ogromnego, wyuczonego, smutku na twarzy gdy mówię mu że nie chcę jechać z nim oglądać biżuterii czy uszyć sobie garnituru. Jeździłem komunikacją miejską za grosze (początkowo to tez jest wielki chaos ale da się ogarnąć), targowałem się ze wszystkimi, a tym którzy chcieli mnie podwieźć za "specjalną" cenę mówiłem że zwykle jeżdżę za kilka razy mniej.
Krótko mówiąc każdy chciał mnie masować, podwieźć, zabrać w ciekawe miejsce, sprzedać koszulę, jedzenie, bilet, miejsce w hostelu, ogólnie zrobić cokolwiek żeby dostać kilka groszy. Oczywiście z niektórych rzeczy korzystałem.
A samo miasto rewelacyjne i było w nim wszystko. Świątynie, rzeka, kanały, dzielnice różniące się od siebie totalnie, targi, nocne i dzienne, jedzenie na każdym kroku, najróżniejsi ludzie, imprezy, życie nocne i jeden wielki chaos. Ruch drogowy wygląda dokładnie tak jak na filmach - trzeba walczyć o każdy pas żeby przejść.
W Kanchanaburi most na rzece Kwai oraz wodospady w parku Erewan. Być w okolicy i nie zobaczyć tego miejsca (wodospadów) to jak przegrać życie. 7 wodospadów, każdy następny lepszy od poprzedniego i w każdym można pływać. Czego chcieć więcej.
W Chiang Mai świątynie, nocne targi, dwudniowa wycieczka przez dżunglę, słonie, nocowanie w górskiej wiosce z lokalnym plemieniem, spływanie rzeką, przewodnik z wiewiórką, tajski rum i grupa ludzi którzy byli tam z nami.
Z Krabi szybki skok na Railey (półwysep odcięty od stałego lądu), tam kilkudniowy relaks z przerwami na zatrucie. Piękna plaża, małpy, dżungla, szczęka opada gdy się tam przypływa.
Potem Phi Phi, imprezy, nurkowanie, snorkeling, kolejne plaże, kajaki, małpy kradnące torbę z bananami, codzienne burze zawsze o tej samej porze, które można było przeczekać pływając w morzu.
Powrót do Bangkoku z zaliczeniem pływającego marketu i słynnego targu zwijającego się gdy przejeżdża pociąg.
To tak w dużym skrócie.

Teraz konkrety.
Spanie. Żadnego namiotu, śpiwora, w zasadzie nic nie jest potrzebne. Na każdym kroku można znaleźć przyjemne miejsce do spania. Można rezerwować ale nie jest to potrzebne. Nawet nie trzeba szukać, te miejsca przychodzą do nas same. Kwestia akceptacji warunków, ceny, ewentualnie negocjacji. Same ceny mogą być bardzo różne, zaleczy czego się oczekuje. Ja zwykle oczekiwałem pokoju bądź bungalowu dla 2 osób z wiatrakiem bez klimy, z łazienką lub bez - wszytko jedno. Ceny różniły się w zależności od miejsca. W Bangkoku (w samym środku starego miasta) płaciliśmy 39zł za pokój (jedyne miejsce które wyszukałem wcześniej). W Kanchanaburi bungalow przy rzece 15zł. Chiang Mai 20-30zł (nie pamiętam dokładnie). Na wyspach drożej - 60zł. Nie braliśmy klimy bo byliśmy twardzi. Początkowo upał był męczący ale po jakimś czasie dało się przyzwyczaić. Klima zwykle podnosi cenę o jakieś 20zł, zbędna.

Podróże. W miastach korzystaliśmy z komunikacji miejskiej bądź tuk tuków i songtheawów. W Bangkoku przejazd autobusem kosztuje 0,50-1,50zł, bliżej dolnej granicy. Problemem z autobusami jest ich rozkład, a raczej jego brak. Nie wiadomo co jedzie gdzie, trzeba pytać. Po jakimś czasie zapamiętuje się trasy. Za to jest się widowiskiem dla Tajów. Jest też metro, tramwaj i taksówka wodna - ciekawe doświadczenie.
Poza miastami pociągi 3 i 2 klasy. Na krótkie przejazdy 3 klasa - wygląda jak nasza 2ga. Ceny biletów śmieszne - kilka złotych. Co chwile przechodzi jakaś kobieta i sprzedaje jedzenie. Ludzie obok też częstują. Na dłuższe trasy sypialne pociągi 2 klasy. Tu już więcej turystów bo to dość popularny sposób przemieszczania. Bilet na trasę 700km z miejscem do spania kosztuje 80zł. Trzeba rezerwować z wyprzedzeniem bo często są wyprzedane.

Jedzenie. Jest świetne, rewelacyjne wręcz, tanie i wszędzie go pełno. Problem jedzenia w ogóle nie istnieje. Nie da się być głodnym. Praktycznie na co drugiej ulicy stoi ktoś z budką z jakimś szaszłykiem. Wszystko jest tanie. Największy szok przeżyłem gdy trafiłem na sushi sprzedawane po 50gr za kawałek. Mnóstwo jedzenia, które wygląda nieznajomo i nie wiadomo czym jest. Na pytanie co to jest, po krótkiej konsternacji zwykle padała odpowiedź kurczak albo ryba.
Kwestia problemów związanych z jedzeniem. Mówi się o tym dużo i sam miałem obawy ale szybko o nich zapomniałem. Przez 2 tygodnie jedliśmy co tylko się dało z ulicy. Zero problemów. Pojechaliśmy na wyspy gdzie jedliśmy w barach i restauracjach (mniej ulicznego żarcia, jedzenie dowożone z lądu), i nagle zatrucie. Przez jeden dzień nie dało się wstać z łóżka. Drugiego dnia już lepiej, trzeciego poszedłem nurkować. Nie było jeszcze idealnie ale dało się żyć. Co ciekawe spotykaliśmy ludzi którzy mieli to samo.

Bezpieczeństwo
Jest bardzo bezpiecznie. Taka panuje opinia i tak też się czułem. Zdecydowanie bardziej niż wszędzie gdzie do tej pory byłem, łącznie z Europą i Polską. To jest chyba związane z mentalnością Tajów, honorem i ewentualnym upokorzeniem. Mogą naciągnąć, oszukać, prowadzić grę, wrobić w jakiś trefny towar, ale nie zrobią krzywdy bez powodu, ani nie napadną. Widać że jest to spokojny i przyjazny naród.

Choroby
Malarii w zasadzie nie ma. Gdzieś tam na obrzeżach przy granicy z Laosem czy Birmą ponoć może się zdarzyć, ale z tego co wiem są to przypadki marginalne. Dlatego moim zdaniem nie ma sensu przyjmowanie leków. Sam miałem kilka opakowań (z nieudanej podróży do Afryki), które sprzedałem przed wyjazdem.
Jest jeszcze denga, która z tego co wiem bywa częstsza, ale również są tą wyjątkowe przypadki.
Ogólnie komary tną i nie da się tego uniknąć. Repelenty pomagają ale zawsze znajdzie się jakiś wampir który się prześlizgnie. Niemniej jednak żeby zachorować trzeba mieć wyjątkowego pecha. A pecha to można też mieć idąc rano po bułki.

Zwierzęta
Choć występuje tam ponad 100 gatunków jadowitych węży w tym kobry królewskie, to nie spotkałem żadnego (z wyjątkiem jednego 5cm) i z tego co mi mówiono musiałbym mieć duże szczęścia żeby jakiegoś spotkać. Tak samo z pająkami. Za to było dużo psów (na północy), kotów (na południu), komarów (wszędzie), a jaszczurki były częstymi gośćmi. Były też małpy, dużo małp, zwłaszcza na plaży małp.

Ludzie
Są przyjaźni, zawsze uśmiechnięci i ciekawi. Zwykle bardzo pomocni. Raczej otwarci na obcych, zwłaszcza ci którzy mają z nimi do czynienia. Nawet u przypadkowych ludzi na ulicach, czy w pociągach widoczne jest zainteresowanie. Często zagadują, pytając głównie skąd pochodzimy i co tu robimy. I częstują jedzeniem. Są też mnisi. Ci ogoleni, czasem bosi panowie w pomarańczowych szatach. Występują powszechnie i są bardzo szanowani. Nie mogą siadać obok kobiet, toteż np. w autobusach kobiety muszą ustępować im miejsca (nawet te starsze). Są otwarci i chętnie zagadują. Początkowo ciekawy widok, później stały element krajobrazu. Co do buddyzmu to widać że wielu ludzi go praktykuje.
Problemów językowych raczej nie było. Dało się dogadać w zasadzie ze wszystkimi, lepiej lub gorzej ale się dało. Co ciekawe ludzie starsi dużo lepiej sobie radzili z angielskim niż młodsi. Pewnie pozostałości kolonialne.
Ladyboye były całkiem powszechne, choć trudno zauważalne, przynajmniej dla mnie. Zanim się nie odezwały nie byłem wstanie uwierzyć że to nie kobiety. Za to dziewczyna wiedziała od razu.
Jest też dużo expatów.

Ekwipunek
Można wziąć ze sobą pusty plecak i kupić wszystko na miejscu. Tak się mówi i jest to prawda. Można jak ktoś chce. Jest albo taniej albo w takich samych cenach jak u nas. W zasadzie nie ma jakichś szczególnych rzeczy które są potrzebne. To co zwykle biorę ze sobą na dłuższe wycieczki tutaj jest zbędne. Gdy kiedyś wybiorę się na stopa przez Azję to będzie to miało znaczenie, tutaj raczej nie miało. Jest za to jedna rzecz, która jest wręcz niezbędna. Środek na komary i to porządny. Można u nas dostać takie niezłe z 20-30% DEET ale są drogie i względnie słabe. Na miejscu w każdym 7eleven można tanio dostać 50tkę, zaś w aptekach widziałem nawet 90tki (stężenie u nas nielegalne). Moskitiery bywają potrzebne w miejscach gdzie nie ma idealnej szczelności, ale tam zwykle są już na wyposażeniu.

Koszt
Lot Qatar Airlines przez Doha kosztował 2000zł. Dało się taniej, były oferty za 1600zł przez Moskwę lub z Madrytu, ale miałem konkretne ramy czasowe w które musiałem się wpasować. A że w Katarze nigdy nie byłem to była dobra okazja żeby pozwiedzać (wiza kosztowała jakieś 90zł).
Sam pobyt w Tajlandii wyszedł ok 2000zł za osobę. Z tym że wchodzi w to wszystko. Łącznie z zakupami, których trochę było, nurkowaniem, wycieczkami i wszelkimi pierdołami na które wydaje się pieniądze w podróży. Zdecydowanie da się ograniczyć budżet jeśli ma się taką potrzebę.

Podsumowując jest to bardzo łatwy do podróżowania kraj. Zdecydowanie jeden z łatwiejszych w jakim dotychczas byłem. Co prawda egzotyczny, trochę taki inny świat i na początku może być trudno się odnaleźć ale to uczucie szybko przechodzi. Sama organizacja takiej podróży nie różni się zupełnie od dowolnej wycieczki w dowolne miejsce w Europie. Jest tylko dalej, nawet nie drożej.

#podroze
  • 1
  • Odpowiedz