Wpis z mikrobloga

A propos dzisiejszego komentatora, taka ciekawostka:

H.K.: Przez lata dziennikarskiej działalności zawarł Pan szereg znajomości. Nie wszystkie jednak można uznać za chlubne. Tam gdzie zaczyna się Pruszków, kończą się reguły.


Andrzej Kostyra.: Pershing… Wiem Pan, w życiu jest tak, że nigdy nie wiadomo czego po kim można się spodziewać. Kto może ci pomóc, kto zaś zaszkodzić. Czasami gangster okaże większe zrozumienie i serce, niż polityk, czy nawet zaufany kumpel. Staram się nie osądzać ludzi. Dlatego właśnie nie żałuje żadnej znajomości. Nie należałem do mafii. Nie organizowałem z Pershingiem napadów. Andrzej K. w stosunku do mnie był bardzo sympatycznym człowiekiem, o innych sprawach nie ma sensu mówić. Zresztą, co ciekawe jeśli chodzi o tamto środowisko miałem przyjemność poznać nie tylko Pershinga. W ramach dziennikarskich obowiązków jeździłem samochodem z Ryszardem Boguckim, czyli jego zabójcą. Te losy dziwnie się przeplatały. Pracowałem wtedy dla miesięcznika Sukces. W prasie rozprawiano wówczas o tym, że Bogucki dla uczczenia śmierci Enzo Ferrariego kupił czarny egzemplarz jego marki. Tym zasłynął. Jako redaktor Sukcesu pojechałem do niego na Śląsk, do Zabrza by przeprowadzić z nim wywiad. Kiedy skończyliśmy, zapytał: To może ja pana odwiozę tym czarnym Ferrari? I ruszyliśmy.


H.K.: Jeżeli Pershing to i Andrzej Gołota.


A.K.: Obaj panowie się przyjaźnili, chociaż była to przyjaźń trudna, bo wystawiana na niejedną próbę. Byłem bodaj ostatnim dziennikarzem, który rozmawiał z Pershingiem. Widziałem się z nim niespełna miesiąc przed jego śmiercią. To było w Atlantic City, w New Jersey. Zapoznał mnie z nim Ziggy Rozalski (w przeszłości promotor Gołoty – przyp. red.). Początkowo w stosunku do mnie i Jurka (Kuleja – przyp. red.) był nieufny, w naszej obecności nieco wycofany, stremowany. Potem jakoś się rozluźnił, chociaż nie chciał napić się z nami whisky, wybrał wodę. W walce wieczoru Gołota podejmował nadzieję amerykańskiego boksu Michaela Granta. – Postawił pan jakieś pieniądze na Andrzeja? – zagadnąłem. Pershing początkowo nie chciał mówić, w końcu postanowił się odkryć. – No tak, 70 tysięcy dolarów – odrzekł. Do zgarnięcia była więc kupa szmalu. Stawka wynosiła - z tego co pamiętam - 5:1, czy 5:2. Wielkie pieniądze wydawały się realne. Gołota od początku starcia przejął inicjatywę. W pierwszej rundzie miał faworyzowanego Granta dwukrotnie na deskach, po dziewięciu odsłonach prowadził zdecydowanie na punkty. Zwycięstwo miał praktycznie w garści, Pershing zacierał ręce. W dziesiątej rundzie jednak Gołota niespodziewanie się poddał. Przegrał sam ze sobą. Oddał właściwie wygrany pojedynek. Ostatecznie nasz towarzysz musiał zatem obejść się smakiem. Pershing z powodu frajerskiej porażki przyjaciela stracił całą górę pieniędzy. Widziałem jaki był wściekły. Miał tradycję, że po każdym z pojedynków w podziękowaniu za włożony wysiłek wręczał Gołocie bukiet czerwonych róż. Tym razem, po bolesnej porażce swojego pupila, w drodze do ringu zaczął je łamać. Był zdruzgotany.

#boks #ciekawostkisportowe #mafia
  • 7
  • Odpowiedz