Pojechałbym gdzieś. Gdziekolwiek, daleko, żeby było ciepło, można było spać pod gwiaździstym niebem albo zielonymi liśćmi. Na piasku, ławce, trawniku, z szumem morza albo górskiego lasu w tle. Żeby iść zapomnianą drogą, jeść figi, granaty i migdały z opuszczonego sadu. Wspinać się po rozgrzanych słońcem skałach owiany mroźnym powietrzem gdzieś 3 km powyżej miejsca gdzie normalnie przebywamy, pływać w lagunie o zachodzie słońca. Łapać stopa z dziewczyną gdzieś na Hiszpańskiej albo bałkańskiej prowincji bez pomysłu gdzie chcę być jutro, tak jak przez ostatnie 2 sezony letnie.
Ale nie, bo "kolokwium za tydzień, ćwiczenia jutro, trzeba zrobić milion testów API żeby grant nie przepadł" itd
Jestem naocznym świadkiem tego, jak zaczynam podążać ścieżką od której zawsze chciałem trzymać się jak najdalej. A co najgorsze-robię to świadomie. Staję się starym, nudnym człowiekiem.
Ogrzewanie tak bardzo awaryjne, #pracbaza tak bardzo wychłodzona przez cały weekend bez grzania. Dopiero dziś rano zaczęli grzać, mam tu jakieś 10 stopni, siedzę w kurtce, piję herbatę i zamarzam.