Linki do oryginalnych skanów:
1)
//i.minus.com/iHMT1LsRv2FRY.jpg
2)
//i.minus.com/i5A3QECi56ZWN.jpg
3)
//i.minus.com/ibkr9B6vrMIVRW.jpg
Gdy kiedyś na wariactwa, które przynosiło życie, reagowaliśmy oburzeniem czy nawet zwykłym zdziwieniem, mówiliśmy do siebie: To nie jest normalne a wszyscy w milczeniu kiwali głowami. W tym swoistym rytuale uspokajająco działał na nas fakt, że liczba normalnych przerastała liczbę tych, których nazywaliśmy wariatami. Jeśli ktoś nie był pewny swej tożsamości, wystarczyło, że spojrzał na innych. Mógł dostrzec w nich siebie. My, Niemcy lat 70., 80. i 90., mieliśmy dość precyzyjne wyobrażenie o tym, co jest normalne, a co nie. Normalne było to, że rzeczy wokół nas były takie jak zawsze. Mowa tu o epoce, w której do słu¬chania muzyki używało się wieży stereo, w hotelowej recepcji dostawało się do ręki klucz do pokoju, a nie kartę magnetycz¬ną, zaś po ukończeniu studiów rozpoczynało się „prawdziwe życie”, a nie kolejne praktyki. Kiedyś tatuaże mieli marynarze, prostytutki i więźniowie, a nie żona niemieckiego prezydenta. Mowa tu o epoce, w której ludzi, których nigdy wcześniej nie spotkaliśmy, okre¬ślaliśmy mianem obcych, a nie „znajomych” czy „członków wirtualnej społeczności”. Spotykaliśmy się w kawiarni, a nie na Facebooku. Kiedyś komunizm kojarzył się z ubóstwem, a nie z szybkim bogaceniem się. Komunistyczna Partia Chin była przez Zachód krytykowana za nieposza- nowanie praw człowieka, a nie za ustalany przez nią kurs jena do dolara. Gdy myśleliśmy o Ameryce, mieliśmy przed oczami Coca-Colę, Microsoft i Billa Clintona, nie Guantanamo, dług publiczny czy bankructwo Lehman Brothers. Mowa tu o bezpowrotnie minionej epoce, w której Niemcy nie wiedzieli, jak ma¬ją sobie poradzić z tak wielką liczbą dzieci. „Roczniki wyżu demograficznego” miały - jak przewidywano - czekać trudności ze znalezieniem miejsca w przedszkolu, dobrej szkoły oraz pracy, która zapewniałaby im godziwe utrzymanie. W moim roczniku, 1962, urodziło się w Niemczech 1 316 534 dzieci. W roku 2010 liczba ta była ponad dwa razy mniejsza. W tamtej epoce wysokość emerytur jeszcze ro¬sła, a wiek emerytalny obniżano. Był to czas, w którym SPD była partią lewicową, a CDU - prawicową, zaś arystokraci kojarzyli nam się z uczciwością i honorem, a nie wyłudzaniem stopni naukowych metodą „kopiuj i wklej”. Hasło „reforma” było kiedyś obietnicą, której spełnienia z niecierpliwością wyczekiwano. Dziś stanowi groźbę. Opór był czymś wznio¬słym, bo wiązano go z walką przeciw okrucieństwu i bezpra¬wiu. Niemcy stawiali zbyt słaby opór Hitlerowi, dlatego po roku 1945 wartość tego słowa jeszcze bardziej wzrosła. Od¬noszenie go do sprzeciwu wobec budowy nowego dworca de¬precjonuje je, wywołując podejrzenia, że służy uzasadnianiu ludzkiego wygodnictwa. Klasyczne pojęcie wojny oznaczało walkę jednych państw przeciw innym, a nie przeciw troglodytom, zasłaniającym twa¬rze swym kobietom i wysadzającym samych siebie w powie¬trze. Niezależnie od tego, jakie akty bestialstwa towarzyszy¬ły wojnom, które znamy z podręczników historii, konflikty te w pewnym sensie cecho¬wał porządek. Można by¬ło mówić o dniu, w którym wojna wybuchała, oraz o dniu, w którym podpisywano akt kapitulacji. Dziś wojna nadcho¬dzi pośród pokoju i wygląda na pozór spokojnie. Bomb nie zrzucają już eskadry lotnicze, lecz przytraczają je sobie do spodni niewinnie wyglądają¬ce dzieci. Wojna, która nie ma początku ani końca, zawsze przekraczała grani¬ce naszej wyobraźni. Świadomość per¬manentnego konfliktu przygnębia nas podobnie jak świadomość wszystkich innych wojen, ale przede wszystkim sprawia ona, że czujemy się całkowicie bezradni. Każdy z nas wie bowiem, że wojny tej nie sposób wygrać, ale też nie wolno jej przegrać. Premia roczna stanowiła wyróżnie¬nie. Zasada, co do której panowała po¬wszechna zgoda, brzmiała: „dobra pła¬ca za dobrą pracę”. Dziś słowo „pre¬mia” jest synonimem oszustwa, nie tylko wobec klientów banków, lecz również względem zasady przyzna¬wania sprawiedliwego wynagrodze¬nia. Dziś pobory dyrektora banku in-westycyjnego dwustukrotnie przekraczają wysokość pensji inżyniera. W tamtej epoce banki należały do najnudniejszych firm. Ich pracownicy, nazywani urzędnikami bankowymi, skru¬pulatnie wykonywali swe najważniejsze zadanie - udzielali kredytów. Gdy tylko usłyszeli słowo „ryzyko”, ogarniał ich strach, a nie, jak w przypadku ich następ¬ców, ekscytacja. To nie jest normalne. Ale i to zdanie nie jest już prawdziwe - to jest normalne. Przecież banki - jak stwierdził niedawno Lloyd Blankfein, szef Goldman Sachs - są tylko wykonawcami „dzieła Boże¬go” Nawet Kościoły nie znalazły dostatecznie dużo odwagi, by zaprotestować przeciw tej wypowiedzi. W ciągu tych lat wielu lu¬dzi się zmieniło. My sami też stali¬śmy się przedmiotem oddziałują¬cej na nas w tajemniczy sposób transformacji. Szaleństwo, któ¬re obserwujemy w świecie ze-wnętrznym, znajduje swe od¬zwierciedlenie w nas samych. Theodor Adorno głosił: „Nie ma prawdziwego życia w fałszywym”. Dziś trzeba byłoby dodać: „Nie ma normalnego życia w epoce zanikającej normal¬ności”. Proces rozkładu tego, co oczywiste, obejmuje wszyst¬kie sfery życia - w coraz większym stopniu również nasze życie prywatne. Więź z daną marką samochodu jest często trwalsza niż więź z partnerem życio¬wym. Uprawiając seks, nasi dziadko¬wie zaciągali jeszcze zasłony, ich pra¬wnuki włączają kamery i reflektory ha-logenowe. Egon Friedeil (1878-1938, austriacki pisarz, dziennikarz, histo¬ryk i filozof - przyp. FORUM) pisał: „Nowa epoka nie zaczyna się wów¬czas, gdy wybucha lub kończy się wiel¬ka wojna czy też zachodzą silne prze-obrażenia polityczne, lecz w chwili, w której pojawia się nowy typ człowie¬ka”. Owym nowym typem jesteśmy właśnie my.
Udało nam się stworzyć świat nie¬zliczonych rzeczywistości. Jedynym, co w nim pewne, jest jego niepewność. Modelujący wpływ dawnych autoryte¬tów - fabrykanta, ojca rodziny, duchow¬nego - traci w nim na znaczeniu. Ni¬komu nie przysługuje już prawo weta w stosunku do decyzji życiowych in¬nych osób. Nie chodzi jednak wyłącz¬nie o zanik autorytetów. Nowym i ekscytującym zjawiskiem, które odkłada się piętnem na początkowym okresie naszego stulecia, jest to, że stare siły, odpowiedzialne za ład w na¬szym życiu, nie są zastępowane przez nowe. Dopiero ten ostatni fakt sprawia, że nasz świat stracił swe zakotwiczenie w dotychczasowych ramach i został przeniesiony w kruchą rzeczywistość chwili teraźniejszej. Lord Ralf Dahrendorf pisał o „świecie bez oparcia”, któ¬ry na nikim już nie może się oprzeć i w któ¬rym nikt nie znajduje oparcia.
Dla pojedynczego człowieka fakt ten sta¬nowi niepokojącą i radosną zarazem wiado¬mość - jesteśmy wolni. Nie jesteśmy już tyl¬ko i wyłącznie świadkami naszego życia. Zo¬staliśmy uwolnieni z bezwzględnych trybów wielkiej maszynerii społecznej. Konserwaty¬ści mówią o rozpadzie społeczeństwa, specjaliści od rekla¬my o jego fragmentaryzacji, Jürgen Habermas o różnicowa¬niu się, Charles Taylor - o atomizacji, zaś Hans Magnus Enzensberger uskarża się na „idiotyzm równoczesności”. Dawne normy społeczne upadają, a ich miejsca nie zastę¬pują nowe, lecz wielość rzeczywistości, współistnienie praw¬dy i fałszu, pokojowa koegzystencja sprzeczności. Kształtują się grupy i stany, nastroje i przekonania, które wkrótce po¬tem ulegają zanikowi, by pojawić się na nowo w odmiennych konfiguracjach.
Jesteśmy obecnie świadkami nie końca jednej i początku no¬wej normalności, lecz końca normalności jako takiej. Stan skupienia społeczeństwa zmienia się ze stałego w lotny. Ży¬cie takie, jakie znaliśmy do tej pory, odchodzi do przeszłości. W ciągu swego życia człowiek może wcielić się w osza¬łamiającą liczbę egzystencji, w związku z czym filozof Peter Sloterdijk, cytując teoretyka państwa i prawa Car- i-" la Schmitta, kwestionuje pojęcie ludzkości: „Kto mówi o »ludzkości«, dopuszcza się oszustwa”. Normalność, w któ¬rej jedynie małe grupki osób są w stanie porozumieć się co do jej niektórych aspektów, i to tylko w ograniczonej perspek¬tywie czasowej, nie jest już normalnością. Tam, gdzie nic samo z siebie nie jest oczy¬wiste, oczywistość się kończy.
Po zakończeniu epoki normalności Niemcy mają przed sobą nie tylko jedną przyszłość, ale i wiele przyszłości. Wolność kusi, choć również i przeraża. Jesteśmy nią oszołomieni. Wkraczamy w świat nowej rze¬czywistości. Kiedyś ktoś, kto dorastał w ro¬dzinie mieszczańskiej, miał przed sobą życie bardzo podobne do tego, jakie prowadzili jego ojciec i matka. Ktoś, kto został mianowany na urzędnika państwowego, nie musiał się już martwić o przyszłość. Mał¬żonkowie pozostawali ze sobą, póki śmierć ich nie rozłączyła.
Dziś nikt już nie może być pewny, jaki będzie jego dalsży los. Wciąż wykuwa się go na nowo. Niestabilne społeczeń¬stwo, postęp techniczny, który przyspiesza sam siebie oraz postępujące z matematyczną precyzją starzenie się populacji tworzą mieszankę problemów, których skutków nie sposób przewidzieć. Świadomość prawdopodobieństwa, że wszyst¬ko się zmieni, konkuruje w nas z nadzieją, że niektóre rzeczy sprawy pozostaną takie, jakimi były dotychczas. Uporząd¬kowanemu modelowi życia poprzednich epok kładzie kres eksplozja złożoności.
Mamy w rękach wolność, ale wymknęła się nam z nich pewność. Z dumą zagościła w nas świadomość decydowania o własnym losie, ale utraciliśmy zarazem poczucie bezpie¬czeństwa oraz tego, że ktoś się nami opiekuje. Już teraz pod¬nosi się wiele głosów, wyrażających wątpliwość, czy człowiek współczesny jest rzeczywiście beneficjentem historii, czy też
daje się nabrać na oszukańcze kalkula¬cje, w których coraz to nowe ciężary są przedstawiane jako rzekome korzyści.
Właśnie na tym polega zawarty w wolno¬ści aspekt szaleństwa. Ciesząc się nią, ni¬gdy nie wiemy, na czym stoimy. Wolność nie udziela gwarancji, nie rozdaje stałych miejsc siedzących, unika wyraźnych de¬klaracji. Często oznacza nie więcej niż szansę. Przypomina abstrakcyjnego ma¬larza, który sam nie wie, dokąd zaraz po¬prowadzi go pędzel, w jakim kolorze far¬by się on zanurzy i jak mocno przylgnie do płótna jego włosie.
Przesunięcie się punktu ciężkości ze zbiorowości na jednostkę niesie ze so¬bą jeszcze jeden, nieoczekiwany skutek - jednostka zaczyna podlegać innym regułom niż otaczająca ją zbiorowość. Współczesne społeczeństwo charakte¬ryzuje akceptacja różnic. Dozwolone jest to, co nie przynosi szkody innym. Owa równoczesność prawd i stylów życia jest możliwa na poziomie społeczeństwa, ale nie na poziomie jednostki. Najrozmaitsze teorie i mody, a nawet idiotyzmy mogą funkcjonować na poziomie społe¬czeństwa, ale nie w naszym umyśle. Dzięki różnorodności społeczeństwo się ubogaca. Nasz umysł nie - w nim sieje ona zamęt.
W relacji pojedynczego człowieka z sa¬mym sobą, w odniesieniu do jego sfery we¬wnętrznej, może istnieć tylko jedna praw¬da. Z bogatej oferty każdy musi wybrać dla siebie to, czym pragnie się kierować. Nikt nie narzuca nam już aksjomatów, ale nie znaczy to, że zniknęły z naszego życia. Jed¬nostka musi przyjmować je sama. Możemy -jak mówi Riidiger Safranski (ur. w 1945 r. niemiecki filozof i pisarz - przyp. FORUM) - komunikować się i podróżować w wymiarze globalnym, ale nie możemy „globalnie” mieszkać: „Mieszkać możemy tylko tu albo tam, lecz nie wszędzie jednocześnie”. Wolność równoczesności jest jedyną wolnością, która nie została człowiekowi dana. Oznacza to, że panowanie nad samym sobą stanowi najtrud¬niejszą ze wszystkich form sprawowania władzy. Każdy z nas musi teraz robić to, co do tej pory robili za niego inni - po¬dejmować decyzje.
Komentarze (3)
najlepsze
Komentarz usunięty przez moderatora