Nadzieja była, ale była też pora przerwy. Zeszliśmy do pakamery i oczywiście mi i Lejsowi przypadło umycie wszystkich kubków. Nazbierało się jeszcze kilka starych, z zapleśniałymi fusami po kawie. Takie kubki były domeną pakamer budowlanych. Ich liczba świadczyła o liczbie budowlańców, którzy przewinęli się przez brygadę i po wywaleniu ich z pracy albo wystąpieniu jednej z wielu innych możliwych przyczyn ich zniknięcia zostawały po nich tylko kubki, których nikt nie raczył już umyć. Tak zarastały pleśnią i tworzyło się w środku takie zielone futerko. Czasem takich kubków było kilka, a czasem kilkanaście. Stały tak długo, aż trzeba je było przenieść lub wynieść z pakamery, albo czasami pojawiali się młodzi i jak się im kazało umyć kubki, to odruchowo brali do mycia wszystkie z budowlanego stołu.
Domeną pakamery była jeszcze zlewnia. Zlewnia to takie wiadro, gdzie na bieżąco opłukiwało się kubek po kawie, żeby nie trzeba było chodzić go myć pod kranik. Do zlewni się również kipowało, czasem ktoś potrafił tam jeszcze naszczać czy wrzucić tam jakieś inne odpady. Stało takie wiaderko i gniło tygodniami. Oczywiście, kiedy ciecz doszła aż do samego rantu, nie dało się takiego wiaderka ruszyć, bo zaraz coś by się z niego wylało. I tak, zanim założyło się nową zlewnię, to stara, choć przepełniona, i tak przyjmowała jeszcze nowe porcje popłuczyn, tyle że już się częściowo na podłogę wylewało, uwalniał się smród i tworzyła się taka aureola dookoła wiaderka. Wsiąkało to w posadzkę, ale wybarwienie pozostawało już na zawsze. I jeśli trafiliście w swoim mieszkaniu kupionym od dewelopera na takie brązowawe kółka, to bądźcie pewni, że w waszym mieszkaniu musiała być kiedyś pakamera budowlańców.
Co do zlewni, to jest jeszcze jedna historia. Do pracy przyszedł gość, który nigdy w budowlance nie pracował. Zwolnili go gdzieś z pracy i facet przyszedł szukać swojego szczęścia na budowie. Trafił do ekipy, w której pracowałem ja i Lejs. Akurat w pakamerze były trzy zlewnie, z czego dwie znajdowały się obok stołu jadalnianego. Smród był okropny. Na co dzień zlewnia aż tak nie śmierdziała, ponieważ po wierzchu była porośnięta grubą warstwą pleśni z futerkiem, która była swojego rodzaju zaporą dla zapachu cieczy znajdującej się pod kożuszkiem z pleśni.
No i pewnego dnia typ, o którym wspomniałem, przyszedł do nas do pracy. Co ciekawe, na rozmowę kwalifikacyjną ubrał się garnitur, bo w końcu chciał być elegancki i dobrze zaprezentować się swojemu pracodawcy. Miał też napisany na maszynie życiorys i list motywacyjny. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy coś takiego w budowlance. Na budowie był chyba pierwszy raz w życiu i kompletnie nie orientował się w realiach polskiej budowlanki w latach 2000. Jego strata, bo kumajcie, co się wydarzyło.
Gdy dogadał się z wujkiem co do stawki i warunków, to postanowił, że się przedstawi nowym kolegom z pracy. Wszedł do naszej pakamery i zaczął witać się z każdym po kolei, podając dłoń i mówiąc swoje imię i nazwisko i podkreślając na koniec, że bardzo mu miło i że cieszy się, że będziemy razem pracować i ma nadzieje, że będzie mógł się od nas dużo nauczyć i że sam również oferuje swoją pomoc, kiedy ktoś będzie miał jakąś potrzebę. Koleś kompletnie nie pasował do budowlanki. Pomijając garnitur, to biło od niego jakąś taką cywilizacją. Miał wszystkie zęby i do tego białe, był uczesany i ogolony. Wyglądał jak facet z telewizji.
Nie wiem, co sobie musiał myśleć, kiedy witał się z ogrami z ekipy, w której wtedy pracowaliśmy, a była to naprawdę sroga ekipa. Mało tego, że nie mieli zębów, to pół ekipy to byli jacyś szwagrzy, bracia i kuzyni z jednej wioski i mniej lub bardziej, ale wszyscy byli chyba ze sobą spokrewnieni, bo wyglądali bardzo podobnie. Ich znakiem rozpoznawczym były ogromne uszy, wielkie kartoflane nosy i potężne, jakby wiecznie opuchnięte szczęki.
No ale cóż, garniturowi podobno było miło ich poznać. Chociaż w jego wzroku z każdą chwilą można było dostrzec nutkę zwątpienia.
W końcu, kiedy się przywitał, zamiast opuścić budowę i najlepiej już nigdy tu nie wracać, a przynajmniej wrócić dopiero kolejnego dnia do pracy, to garnitur postanowił, że usiądzie z nami przy stole, kiedy jedliśmy nasze śniadanie.
– Ho, ho, krzesła z wiadereczek, ale na górze dywaniki, elegancja… – i usiadł swoją odzianą w garnitur dupą prosto na zlewni, na której warstwa pleśni faktycznie mogła przypominać dywanik…
Po tym, jak przerwał barierę ochronną przed wonią zlewni, a do tego namoczył swój tyłek, uciekł z budowy z krzykiem i prawie z płaczem, nie rozumiejąc chyba do końca, co się właśnie stało. Więcej już go nie spotkaliśmy.
Na frajerni w Starogardzie też mieliśmy zlewnie. Dwie były bezpieczne, bo od dłuższego czasu porośnięte pleśnią, ale jedna zlewnia żyła w najlepsze. Zlewnia, póki cała nie została zapełniona, nie zarastała pleśnią, bo ciągle ktoś dolewał do niej czegoś nowego. Stąd żywa zlewnia cuchnęła niemiłosiernie.
Wrzuciliśmy stare kubki do zlewni, która była w połowie tylko pełna, albo jak kto woli, w połowie pusta. Świeże kubki wzięliśmy do ręki i poszliśmy na zmywak. Była to taka rura wystająca z ziemi i zakończona kranikiem. Stamtąd czerpało się wodę i tam myło się budowlane naczynia. Wylałem zlewnie kilka kroków obok kranu. W zlewni oprócz cieczy było jeszcze pełno kipów po petach, makaronu z zupki chińskiej i szkielet z makreli. Miałem nadzieję, że bez zlewni chociaż odrobinę zmniejszy się poziom smrodu w pakamerze. Mimo że mieliśmy spędzić tam ostatnią noc, to opcja, że będzie tam cuchnąć ciut mniej, była bardzo atrakcyjna.
Wiaderko do niczego już się nie nadawało, no chyba że na kupę dla gitów. Postanowiliśmy z Lejsem, że na wszelki wypadek zabierzemy to wiaderko i zostawimy gdzieś w pobliżu pakamery.
Skoczyliśmy szybko do sklepu i spytaliśmy sprzedawcy, co najtańszego dostaniemy do jedzenia. Facet popatrzył się na nas trochę dziwnie i powiedział, że ziemniaki. Lejs wytłumaczył mu, że chodzi nam o coś, co możemy zjeść teraz, to facet chwilę pomyślał i powiedział, że ma pieczywo z wczoraj i to nam może dać za darmo. Ucieszyliśmy się i wzięliśmy całą reklamówkę pieczywa. Mieliśmy jedzenie nie tylko na to śniadanie, ale i na kolację, na jutro na rano i na drogę. Czuliśmy się, jakbyśmy ubili nie wiadomo jak dobry biznes. W sumie to tak było, bo bez pieniędzy udało nam się załatwić coś, czego akurat w tej chwili potrzebowaliśmy najbardziej – jedzenie.
Wracaliśmy na budowę i łamaliśmy się darmowym, wczorajszym chlebem. Byliśmy tacy głodni, że jedliśmy z ogromnym apetytem. Lejs zapytał mnie, jak myślę, czy gdyby poprosił, to czy dostałby paczuszkę czipsów.
– Nie wiem – powiedziałem, ale obiecałem Lejsowi, że pierwsze, co zrobię, jak się odkujemy, to kupię mu taką dużą paczkę i pójdziemy ją zjeść w jakieś fajne miejsce, może nawet nad morze.
– Taką dużą to bym miał na dwa dni – powiedział Lejs. Tak niewiele brakowało mu do szczęścia, a i tak nie miał nawet tego.
JEBANY DEWELOPER!
Komentarze (1)
najlepsze