Jest ich trzech. Paweł Lewandowski, Jacek Bogusiak i Łukasz
Bielawski. Gdyby nie oni, istnieje wielkie prawdopodobieństwo,
że Stanisław Terlecki zmarłby w klitce w Pruszkowie.
To Bogusiak i Lewandowski pojechali po byłego gwiazdora
New York Cosmosu. Skrajnie wyczerpanego, zagłodzonego
i w silnej depresji prosto z trasy zawieźli wtedy do łódzkiej Kochanówki.
Pan Jacek jest kustoszem Muzeum ŁKS-u. Kojarzycie Klausa
Meine’a? To wokalista rockowej grupy Scorpions. Gdyby Bogusiak
miał mniej siwych włosów i założył charakterystyczną
dla piosenkarza oprychówkę, mógłby uchodzić za jego kopię.
Lubi luźny styl. Choć – tak na oko już po sześćdziesiątce – na
dżinsowej kurtce ma pełno naszywek z logo Łódzkiego KS-u.
Gdy dzwonię do niego po śmierci Terleckiego, by umówić się
na spotkanie, początkowo się zgadza, ale ostatecznie nie pojawia
się w biurze Łukasza Bielawskiego, gdzie swój początek
wzięła opowieść o pokręconym i tragicznym losie Stasia.
Gdy rozmawiam z Bogusiakiem przez telefon, sprawia wrażenie
nieprzyjemnego, jest oschły. Choć potem nie mamy już ze sobą
kontaktu, bo ponoć nie lubi „Super Expressu”, to im
bardziej wgłębiam się w łódzkie perypetie Stanisława Terleckiego,
tym bardziej zmieniam zdanie o Bogusiaku. Pod twardą
skorupą kryje się niezwykle wrażliwy człowiek, który – gdy
było trzeba – rzucał wszystko i był na każde wezwanie Stasia.
Kiedy piłkarz do niego dzwonił, że znów nie ma na leki, Jacek
złościł się, rozkładał ręce, ale sięgał po portfel i biegł do apteki.
Stawał na głowie w łódzkim magistracie, by wywalczyć Stanisławowi
komunalną kawalerkę.
Łukasz Bielawski to przeciwieństwo Bogusiaka. Były prezes
ŁKS-u. Szef firmy budowlanej. Lekko po czterdziestce. Szczupły,
przebojowy. Elegancki. On z trójki ŁKS-iaków był najdalej
od Staszka, ale i tak na tyle blisko, by za darmo wyremontować
mu komunalne mieszkanie i pomagać finansowo.
I wreszcie Lewandowski. Paweł bardzo często będzie się pojawiał
w opowieści o ostatnich, bardzo trudnych i bolesnych latach
życia Terleckiego, bo był przy nim do końca. Gdy piłkarz
leżał w szpitalu, żona Pawła gotowała mu i prała. Paweł był
powiernikiem „Stana”. Słuchał jego zwierzeń, marzeń i nigdy
niezrealizowanych planów. Niejeden przez kilka lat nie wyda
tyle na rodzinę, ile Lewandowski zainwestował w Staszka. Nie
chce o tym mówić, ale prawda jest taka, że był dla niego nie
tylko najbliższym przyjacielem, lecz także bankomatem. Przez
ostatnie dwa lata życia Staszka po prostu go utrzymywał.
Lewandowski – rocznik 1961. Wysoki, postawny, bardzo inteligentny.
Biznesmen, właściciel biura projektowego. W młodości
próbował grać w piłkę w ŁKS-ie. Zabrakło mu talentu, by
zrobić karierę.
– Ale miłość do klubu została na zawsze – zapewnia z szerokim
uśmiechem.
Gdyby przyszło mi stanąć do walki, chciałbym mieć za plecami
właśnie Pawła. Lojalny i szczery do bólu. Stara gwardia.
Gdy na jednym z wielu spotkań siedzimy przy kawie, zapytany,
dlaczego tak się poświęcił dla Terleckiego, Lewandowski odpowiada:
– Poznaliśmy się pod koniec lat 70. ŁKS miał grać w Gdyni
z Arką. A przed spotkaniem o ligowe punkty swój mecz mieliśmy
rozegrać z Arkowcami my, kibice. Zbiórka na dworcu
Łódź Kaliska, w pociąg – i nad morze! Nie wiem, jak to się
stało, ale jeden z naszych chłopaków, Pietia, tak się zagadał,
że zostawił na peronie torbę ze sprzętem. W Gdyni poszliśmy
do hotelu, by odwiedzić naszych piłkarzy. Wtedy dostęp do zawodników
był łatwiejszy. To byli normalni ludzie, którzy nie
odcinali się od świata, kibiców. I już nie pamiętam od kogo
Stasio Terlecki, nasz idol, nasza gwiazda, dowiedział się o problemach
kibica. Wyszedł do nas, zawołał pechowca. Zamienili
kilka zdań, po czym weszli do hotelu. Za kilka minut Pietia
stanął w drzwiach… ubrany w meczowy strój Staśka. Koszulka,
spodenki, nawet buty! Cały Stacho. Był po prostu dobrym
człowiekiem. Bardzo czułym na krzywdę ludzką – z uznaniem
kiwa głową Lewandowski. – Nawet w ostatnich latach życia,
gdy sam nie miał już nic, potrafił zdjąć z grzbietu koszulę i oddać
nieznajomemu gościowi w szpitalu. Naprawdę! I to moją!
Kiedyś zapytał, czy mam jakąś koszulkę ŁKS-u. „Mam”. „To
przywieź, Pawełku, bo chciałem sobie pochodzić” – poprosił
Stacho. Wziąłem z domu trykot – dla mnie wyjątkowy, historyczny,
z lat 60. – i zawiozłem mu do Kochanówki. Następnego
dnia wchodzę, patrzę, a koszulkę, którą dałem Staśkowi, nosi
jakiś facet. „Wybacz, Pawełku, ale on nic swojego tu nie ma,
a to nasz wielki kibic. Nie mogłem mu odmówić” – tłumaczył
beztrosko Stasio. I co było robić? Wkurzyłem się, nakrzyczałem
na niego, ale wychodząc, machnąłem ręką. Taki był Stasiek
– mówi wzruszonym głosem Paweł. – Jestem dumny, że
człowiek tej klasy był moim przyjacielem – dodaje.
Lewandowski twierdzi, że są dwa mecze Stasia, których nie
zapomni do końca życia.
– To było chyba w sezonie 1976/1977. ŁKS grał ze Stalą Mielec.
Ale z jaką Stalą! Z Latą, Szarmachem, Kasperczakiem, Rześnym
i Kuklą w bramce. Normalnie zjazd gwiazd! I Stacho dał wtedy
taki show, że kibice oniemieli. A tam oniemieli – zgłupieli!
I bili mu brawa na stojąco. Rzecz działa się pod galerą [siadają
tam najzagorzalsi fani klubu z alei Unii – red.]. Do Terleckiego
podskoczył Rześny, Stasio go kiwnął w lewo, w prawo, założył
mu siateczkę i wyszedł na sam na sam z Kuklą. Zatrzymał się
między Rześnym a bramkarzem. Machnął ręką na Kuklę, żeby
do niego wyszedł, kiwnął go i znowu stanął. Mając przed sobą
już tylko pustą bramkę! W kulminacyjnym momencie akcji
dopadło go pięciu czy sześciu zawodników Stali. I nie mogli
mu odebrać piłki! Kiwał ich na dwóch, trzech metrach kwadratowych!
Przy niesamowitym aplauzie publiki! To był szał jak
w Ameryce Południowej. Stasiek wpadł w jakiś amok. Był nie
do ogrania. Ostatecznie wybili mu piłkę, a maksymalnie wkurwiony
Leszek Jezierski, trener ŁKS-u, ze złości wszedł prawie
na boisko i od razu klnąc, na czym świat stoi, odesłał Stasia do
szatni. Potem zapytałem Staśka o tamten popis. Przyznał, że Jezierski
strasznie go zrugał, bo mecz skończył się wynikiem 0:0.
Ale Stacho mówił, że nie żałował, bo dla niego dawanie ludziom
radości było ważniejsze niż strzelanie bramek – opowiada
ożywiony Paweł. – Drugi mecz, który zawsze będę kojarzył
ze Stasiem, to derby z Widzewem w Pucharze Polski.
Graliśmyna boisku naszego młodszego brata. Wygraliśmy po karnych.
Wcześniej Stasiek zdobył bramkę na 1:1. Zaczął rajd od połowy
boiska. Minął czterech obrońców i trafił w okienko. A potem
na pełnym gazie pobiegł do sektora naszych kibiców. Gdy fani
rzucili się na Stasia, myślałem, że najpierw go zaduszą, a potem
rozbiorą ze sprzętu. Szał! – emocjonuje się Lewandowski.
Od początku pracy nad opowieścią o ostatnich latach życia
„Stana” Paweł jest naszym przewodnikiem. Zapytany, dlaczego
nam pomaga i czy nie boi się, że ujawnia w jak okropnych
warunkach żył wybitny przed laty piłkarz, Lewandowski odpowiada:
– Ludzie, którzy pamiętają Stasia z boiska, powinni się dowiedzieć,
jak żył i skończył ich idol. Czego mam się bać? Bać
się i wstydzić powinni ci, którzy go zostawili, pozwolili, by zamiast
na najbliższych Stasio był zdany na obcych. Stasiek by
chciał, żeby ludzie poznali prawdę. A prawda zawsze się obroni
– twierdzi Lewandowski.
Fragment pochodzi z książki Piotra Dobrowolskiego
,,Terlecki. Tragiczna historia jednego z najlepszych piłkarzy w Polsce,
która ukazała się 14 listopada nakładem Wydawnictwa Harde.