Mało kto pamięta już historię polskiego szczypiorniaka przed rokiem 2007. To nie dziwi, bo historia ta pełna jest niepowodzeń, fatalnej organizacji, betonowych działaczy i – nie owijajmy w bawełnę – wszechobecnego burdelu, jaki otaczał zawodników i trenera.
Ale to właśnie z tego burdelu, niemal jak z chaosu w greckiej mitologii, wyłoniła się kadra, która przyniosła nam mnóstwo radości. Kadra z takimi zawodnikami jak bracia Jureccy, Sławomir Szmal, Artur Siódmiak czy Grzegorz Tkaczyk. No właśnie, Tkaczyk. To on niedawno wydał swoją autobiografię, dzięki której możemy ze szczegółami poznać ciemne lata, sprzed wicemistrzostwa świata.
Inna sprawa, dość zastanawiająca. Wtedy nasi szczypiorniści potrafili osiągnąć sukces wbrew wszystkiemu. Dziś, mając niemal wszystko – dobre zaplecza, trenerów, kluby na coraz lepszym poziomie, opiekę ze strony związku, sytuacja kadry wygląda znacznie gorzej. Sytuacja się odwróciła, pytanie, co za tym stoi? Samozadowolenie zawodników? Przesadne poczucie o byciu gwiazdą? Czy może coś zupełnie innego?
Cokolwiek by to nie było, oglądając aktualne mecze naszej kadry, często chce się wrócić do tych lat, w których zdobywaliśmy medale najważniejszych imprez. Zróbmy to, razem z Grzegorzem Tkaczykiem.
Wczesne lata
Grzegorz Tkaczyk pierwsze powołanie do reprezentacji dostał… dość przypadkowo. Jeden z jej podstawowych zawodników przyjechał na zgrupowanie tydzień po czasie, tylko po to, by dowiedzieć się, że ma wracać do domu, bo w jego miejsce został dowołany „Młody”. Radość z gry w narodowej koszulce była rzecz jasna ogromna, na tyle duża, że wtedy jeszcze nie zwracał uwagi na to, jak beznadziejne warunki mają zapewnione zawodnicy reprezentujący nasz kraj. Niemal każdy wyjazd był walką, ale…
I tak nie przebije obiektu, w którym zakwaterowano nas w Żorach. Mieszkaliśmy w piwnicy w jakimś baraku. Gdy jeden z nas stał przy łóżku, drugi musiał siedzieć, bo brakowało miejsca. W TV zaśnieżona jedynka i dwójka, okna nieszczelne, łóżka za krótkie… Jeśli miały drewniane obicie przy końcu, nie można było rozprostować nóg. Musieliśmy sobie jakoś z tym poradzić, więc niektórzy wywalali „z buta” przeszkadzający element. Później, nauczeni doświadczeniem, jeździliśmy na zgrupowania… ze śrubokrętami. Demontowało się łóżko, żeby się człowiek mógł zmieścić.
Trudno się więc dziwić, że w tamtych czasach Polacy byli w stanie co najwyżej zakwalifikować się do turnieju, nic więcej. I to zresztą tylko dzięki pracy trenera Zajączkowskiego, który dwukrotnie wprowadził Polskę na Euro (w 2002 roku graliśmy tam pierwszy raz w historii) oraz raz na mistrzostwa świata, na których zagościliśmy po 13 latach przerwy.
Trener miał co prawda swoje dziwactwa – m.in. był bardzo wyczulony na punkcie picia przez zawodników piwa i potrafił bezceremonialnie wparować komuś do pokoju, by sprawdzić, czy ten nie ma gdzieś przypadkiem zakamuflowanej butelki. Zawsze zresztą wymyślał powód, dla którego wchodził. Jednym z typowych było poszukiwanie zaginionego klapka. Zdarzały się też inne, niekonwencjonalne metody, sprawdzania, czy zawodnicy przestrzegają zaleceń.
Kiedy byliśmy na turnieju w Grecji, dostaliśmy zakaz wychodzenia na silne słońce, a, jak już wiecie, byłem wielkim miłośnikiem opalania. W pewnym momencie selekcjoner pyta nas, czy stosujemy się do zasad. Zapewniamy, że tak, a trener do nas: „OK, to stajecie w rzędzie, obracacie się i ściągacie spodenki”. Jak na dłoni widać było, czyj tyłek różnił się kolorem od reszty ciała.
Wenta
Trener Zajączkowski podał się do dymisji po nieudanych kwalifikacjach do igrzysk w Atenach. Poszukiwano więc nowego selekcjonera, a Marcin Lijewski – etatowy reprezentant Polski – wpadł na pomysł, by został nim Bogdan Wenta, który… nie miał wtedy doświadczenia w pracy jako pierwszy trener. Ale jakoś sobie, wspólnie z Lijewskim, poradzili.
Pomysłodawcą zatrudnienia Bogdana przez polski związek był… Marcin Lijewski. Znali się ze wspólnej pracy we Flensburgu. Lijo zaczął namawiać Wentę, żeby przejął kadrę. A że działo się to po nieudanych mistrzostwach Europy w Słowenii, Marcin został kozłem ofiarnym związku, działacze podejrzewali go o symulowanie choroby. W końcu zadzwonił do Wenty. „Słuchaj, potrzebujemy dobrego trenera, trzeba to ruszyć, nie spróbowałbyś? Nie wytrzymam już w tej kadrze”.
(…) Lijo opowiadał, że gadał z Bogdanem o reprezentacji, jeszcze zanim ten zaczął pracować w Polsce. W Niemczech jest tak, że po sezonie leci się na trzy dni na Majorkę, żeby trochę zresetować głowy. Lijewski i Wenta siedzieli i pisali na chusteczce, kogo by tu powołać. Bogdan nie za bardzo się orientował, kto w tej Polsce gra, znał tylko zawodników z Bundesligi. Koniec końców kilka miesięcy później okazało się, że nazwiska z chusteczki zostały przepisane na papier i wysłane do związku. W ten sposób utworzono pierwszą listę powołanych zawodników.
Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że to początek ogromnych zmian w drużynie narodowej, które zapoczątkują erę sukcesów. Zresztą mało kto mógł się tego spodziewać, skoro na wszelkie sposoby życie nowemu trenerowi starali się uprzykrzyć działacze. Podobno jeszcze zanim został selekcjonerem otrzymał od nich notatki dotyczące zawodników, które wskazywały… kogo ma z kadry wyrzucić. Wylecieć miał m.in. Marcin Lijewski, bo „miał negatywnie wpływać na kolegów z reprezentacji”. Prawda jest jednak taka, że „Lijek” po prostu nie miał zamiaru zgadzać się z działaczami, którym wyraźnie to nie odpowiadało.
Inna sprawa, że działacze chyba sami ze sobą też nie do końca się zgadzali. Niech świadczy o tym najlepiej poniższy fragment.
Doszło do – nazwijmy to – interesującej rozmowy pomiędzy Wentą i prezesem Budziakiem. W pewnej chwili ten drugi w przypływie szczerości zapytał: „Niech mi pan powie, jak pan wygrał ten konkurs trenerski? Przecież wszystko było ustawione, mieli wybrać Bogdana Kowalczyka”.
Mimo tych wszystkich przeszkód, Wenta zdołał odnieść sukces. Jak? Przede wszystkim był idealnym motywatorem – najlepiej udowodnił to w roku 2009, a zdanie „Spokojnie, mamy 15 sekund, to jest dużo czasu”, w różnych wariantach, zna chyba każdy Polak. Czasem jednak potrafił się „przegotować”.
Bogdan potrafił nas motywować, choć metody miał osobliwe. Raz ze złości tak mocno kopnął w walizkę fizjoterapeuty, że złamał sobie palec. Nierzadko po szatni latały bidony. W czasie meczu Wenta zawsze szalał przy linii. Kiedy szła kontra, to biegł wzdłuż razem z zawodnikami, przekraczał połowę boiska i wpadał do strefy rywali. Przy niekorzystnym wyniku do przerwy zawodnicy byli na siebie wściekli, a tu jeszcze wpadał trener i rozpętywała się burza. (…) Ważną rolę u jego boku odgrywał asystent, Daniel Waszkiewicz. Niby znajdował się w cieniu, ale dla mnie był wielkim autorytetem. Ten człowiek zawsze miał coś mądrego do powiedzenia i przekazywał to bez żadnych nerwów. Bogdan potrafił się zagalopować, a Daniel szybko go uspokajał. Uzupełniali się perfekcyjnie.
Inny przykład? Przed mistrzostwami świata Polacy grali towarzyski turniej, na którym pokonali Rosjan, ówczesnych mistrzów olimpijskich. Jak opisuje to Grzegorz Tkaczyk:
Po meczu – wiadomo – euforia! Cieszymy się, że udało nam się ograć mistrza olimpijskiego, czujemy się jak mistrzowie świata! Nagle do szatni wpada wściekły Bogdan. „Co to, kurwa, jest?! Świętujecie, a to jest jakiś mały turniej, który nic nie znaczy! Zniszczcie ich na mistrzostwach, nie tutaj!” Momentalnie zapanowała cisza.
Drużyna
Wobec tego, co już napisano o działaniach Polskiego Związku Piłki Ręcznej w tamtym okresie i wobec mnóstwa innych rzeczy, które pominięto (choćby aferę ze strojami, gdy Marcin Lijewski starał się wynegocjować dostarczanie strojów na turnieje bezpośrednio na miejsce przez związek, by zawodnicy nie musieli ich przywozić, a która skończyła się tym, że jeden z działaczy opowiadał, jak to „Lijewskiemu po wyjeździe do Flensburga popierdoliło się w głowie”) nietrudno się dziwić, że zawodnicy w końcu powiedzieli „Dość!”.
Podczas turnieju towarzyskiego w 2005 roku postanowili zaprotestować. Na mecz z Norwegami wyszli w koszulkach z napisami „Pomóżcie nam!” i „Prezes Budziak i zarząd do dymisji”. Norwegowie nie do końca wiedzieli, o co chodzi, podobnie zresztą sam prezes, który na turniej dotarł spóźniony, a gdy poinformowano go o proteście zaczął wszystkich zapewniać, że… przyłącza się do niego.
Najważniejsze w tamtym momencie było jednak to, że nikt się nie wyłamał. Nie było słabego ogniwa, wszyscy stanęli w jednym rzędzie, zajmując wspólne stanowisko. Stworzenie drużyny, która zawsze trzymała się razem, to główna zasługa Bogdana Wenty. Przy czym słowo „zawsze” wcale nie jest umieszczone tu na wyrost.
Gdy wychodziliśmy na miasto w wolnym czasie, wszyscy wracaliśmy o jednej porze. Ja jako kapitan dzwoniłem czasami do Bogdana i mówiłem: „Słuchaj, wiem, że mieliśmy być w hotelu o 2.00, ale jest fajnie, możemy posiedzieć nieco dłużej?”. On się zgadzał, stawiał tylko jeden warunek. Nie mówił: „Każdy maksymalnie trzy piwa i wracajcie” czy coś w tym stylu, tylko: „OK, tylko nie chcę tu nikogo widzieć przed resztą. Macie wrócić razem”.
Mistrzostwa
Tak dotarliśmy do mistrzostw, które wszystko zmieniły. Jako jedna drużyna, która – mimo problemów „na górze” wierzyła, że jest w stanie podbić niemieckie hale i udowodnić wszystkim niedowiarkom siłę polskiego szczypiorniaka. Choć czasem potrzeba było dobrej motywacji, jak przed spotkaniem grupowym z gospodarzami.
Tak naprawdę nie wierzyliśmy, że uda nam się pokonać Niemców na ich terenie przy pełnej hali. Bogdan, jak to miał w zwyczaju, uderzył podczas przedmeczowej odprawy w tony patriotyczne: „Powtórzcie Grunwald!”, „Oddajcie im za II wojnę światową!” i tak dalej. Słyszeliśmy to już nieraz, mimo to zawsze na nas działało. Bogdan pokazał nam też kartki, na których kilka miesięcy wcześniej pisaliśmy o swoich marzeniach.
To odniosło zamierzony efekt, Polacy wygrali i z kompletem punktów awansowali dalej. Kilka meczów później, przy okazji ćwierćfinału z Rosją, Wenta zagrał jeszcze inaczej.
Tuż przed spotkaniem, na odprawie meczowej, Bogdan kolejny raz nas zaskoczył. Wziął kartki, na których pisaliśmy o swoich planach i marzeniach, potargał je i wrzucił do kosza. „Widzicie? To wszystko to są teraz śmieci. To, co osiągnęliśmy, nic nie znaczy. Impreza zaczyna się właśnie teraz”. Następnie napisał na tablicy „TEAM”. Każda litera coś oznaczała. T – turniej, E – emocje, A – ambicje, M – marzenia. Skubaniec, miał przygotowane coś na każdy mecz.
Zadziałało. Polska awansowała do półfinału, gdzie czekali Duńczycy. Ci kompletnie nie wiedzieli, czego się spodziewać, co przyznał sam ich selekcjoner. Ostatecznie, po dwóch dogrywkach, mogli spodziewać się tylko brązowego medalu – to Polacy awansowali do wielkiego finału.
Trener Skandynawów Ulrik Wilbek nie krył zawodu. Zawsze powtarzał Bogdanowi: „Nie lubię grać z Polakami. Do każdego zespołu potrafię ułożyć taktykę, ale z wami mam problem, jesteście nieobliczalni”. Niedługo po starciu obaj spotkali się na kawie w hotelowym lobby, a Wilbek narzekał załamany: „Kurwa, po coś ty tego Szmala tak wcześnie zdjął? Mieliśmy go rozpracowanego. Weiner ruszał się jak paralityk, ale wszystko bronił!”.
Stanąć na najwyższym stopniu podium się nie udało, Niemcy tym razem okazali się lepsi, ale dla Polski tamci zawodnicy, na czele z trenerem, zostali bohaterami. W kraju witały ich tłumy, a srebro, które przywieźli, smakowało lepiej niż niejedno złoto zdobyte w innych dyscyplinach. Rozpoczął się „szał na szczypiorniaka”, który podtrzymywały kolejne sukcesy w późniejszych latach. Po turnieju pozostały jeszcze tylko dwie rzeczy do zrobienia: zapewnić sobie powrót do kraju i przyjąć należne odznaczenia.
Co ciekawe, nie mieliśmy wykupionego lotu po finale. Krążyły plotki, że będziemy jechać do Warszawy autokarem. Uratował nas… Lech Kaczyński. Nieoczekiwanie po finale przybiegł kierownik Żabczyński i zawołał: „Pan prezydent zaoferował, że przyśle po nas swój samolot”. Byliśmy wniebowzięci. Po wiecznych problemach organizacyjnych, wielu rozczarowaniach i rozmaitych wtopach związku spotkaliśmy się z taką życzliwością.
Pan prezydent zaprosił nas również do Pałacu. Gdy przybyliśmy, okazało się, że… zagubił się Mariusz Jurasik. Wszyscy pytali: „Gdzie jest Józek? Widział ktoś Jurasika?”. W końcu, po nerwowym oczekiwaniu, zaginiony się odnalazł. Zapytaliśmy go, gdzie był, a Józek na to ze stoickim spokojem: „Robiliście kiedyś kupę u prezydenta?”. Z trudem zachowaliśmy powagę.
*****
To wszystko to tylko wyrywki z lektury książki, którą serdecznie polecam. Znakomicie opisuje ona nie tylko erę sukcesów polskiej kadry, ale też życie samego Tkaczyka, co w niej najistotniejsze. Jest przy tym cholernie szczera, a to w biografiach rzecz cenna.