Witajcie wykopowicze. Jako, że w komentarzu pod pewnym artykułem odnośnie czyjejś pracy ktoś napisał, że bardzo chętnie poczytałby więcej perypetii z roboty i ten komentarz zdobył nie lada uznanie, to skłoniło mnie to do opisania najbardziej delikatnie mówiąc (dosłownie i w przenośni) posranej roboty, w której byłem.
Miałem (nie)przyjemność pracować, jako kierowca interwencyjny w schronisku dla zwierząt. Jak to się wszystko zaczęło?
Pewnego słonecznego dnia byłem z moją lubą w schronisku, żeby wyprowadzić na spacer jakiegoś czworonożnego bydlaka. Spotkałem koleżkę z dawnych czasów, który jak się okazało pracował w tym schronisku i zapytał się mnie, czy nie chciałbym pracować jako kierowca, gdyż jeden się zwolnił, a drugi poszedł na L4. Chęć dorobienia kilku złotówek, które były mi potrzebne, oraz to że lubię jeździć sprawiły, że długo się nie zastanawiałem i się zgodziłem.
Pominę papierkową robotę, oraz rozmowę z bossami, gdyż nie różniła się w sumie niczym od innych rozmów, nie licząc tego, że atmosfera była luźniejsza i padały co chwilę dość specyficzne żarty, oraz kilka typowych polskich przerywników.
Wyposażenie łowcy zwierząt
Dostałem citroena berlingo, czyli takiego małego dostawczaka z klatką z dwoma przegrodami w środku, kalfas na trupy, pętlę do łapania psiurów, jakieś 20 smyczy, paczkę lateksowych rękawic, czarne worki na śmieci, notes, łopatę, radio i jakieś 5 płyt z disco polo (bez komentarza) oraz sedalin (taki żel, który się wstrzykuje np do pasztetowej i agresywny pies po 5 minutach zachowuje się, jak większość z nas po wypiciu dwóch kolejek za dużo w sobotni wieczór).
Zostałem poinformowany, jak ma wyglądać moja praca, przeprowadzili ze mną wywiad, czy boję się psów, czy nie brzydzą mnie trupy itd itp.
Co do pracy, czyli jak wyglądał typowy dzień pracy, oraz pierwszy dzień w robocie.
Praca była w systemie 24/7 i miałem być dostępny pod telefonem. Zdarzały się dni, gdy jeździłem od 7 rano do 23 non stop, robiąc przy tym tyle kilometrów, jaki jest obwód pośladków Magdy Gessler, innymi słowy - w ch...olerę dużo. Każdą interwencję musiałem odnotować w notesie (kto zgłaszał, adres, numer telefonu zgłaszającego, co leży, gdzie leży itp). Służbowy citroen dumnie stał na moim podwórzu. Z rana dostaję telefon od jednego z szefów, że muszę jechać tu i ówdzie, gdyż w rowie leży sarna. Myślę sobie - zajebiście, dobrze zacząć dzień od zgarnięcia trupa. No to szybki telefon do kumpla, ładuję się do gabloty i podjeżdżam pod niego. Wcześniej zgrałem sobie solidną porcję mózgotrzepów na pendrive i wyruszamy. W rytmie rosyjskich hard bassów pędzimy po sarenkę pod wskazany adres. Kumpel ładuje truposza do wora, po czym ten ląduje w kalfasie. Smród niemiłosierny, gdyż leżała już tam jakiś czas i miała na sobie całe gniazdo kleszczy. Środek lata, w aucie sauna mimo włączonej klimatyzacji. Wcześniej wspomniałem o wypiciu dwóch kolejek za dużo - odruch wymiotny porównywalny. Kolejny telefon, mamy jechać po jakiegoś psiaka, tym razem żywy. Zabraliśmy smyka, pojeździliśmy jeszcze jakiś czas zgarniając po drodze różne zwierzaki i do domu. W hawirze byłem koło 19 pożytkując ten czas na oglądaniu kompilacji Janusza Tracza.
Dziwne i niecodzienne sytuacje
1.
Godzina 2 w nocy, wytrącony ze snu dostaję telefon.
-Młody jedziesz tu i tu, leży potrącony dzik, trzeba go zgarnąć.
Myślę sobie no zajebiście, to sobie pospałem. Ładuję się do cytrynki, budzę koleżkę i jedziemy. Jakieś 100km dalej jesteśmy na miejscu. Widzimy dzika, bydlak ważył z dobre ćwierć tony. Na miejscu policja. Gotowy na jutrzejsze zakwasy po przeciąganiu świniaka patrzę, ten wstaje i zaczyna uciekać. No dobra, chociaż tyle dobrego.
2.
Telefon od szefuńcia, mam zabrać gościowi kozy i 2 owczarki. Sprawę zgłaszał sąsiad, gdyż ponoć zaniedbuje i znęca się nad zwierzakami. Jestem na miejscu, dzwonię pod 997, żeby nas asystowali podczas wejścia na posesję. "Podwórko" o ile mogę to tak nazwać, wyglądało jak kryjówka Hitlera. Druty kolczaste, betonowe zbrojenia, zawalone budynki itp. Kóz nie widać, ale są dwa owczarki, a raczej coś co przypomina owczarki. Same kości, tępy wyraz twarzy, oczy błagające o pomoc. Zabieramy psiaki, przypatruję się im i od spodu są całe zgnite(?). Zielone, jakiś płyn im cieknie, generalnie paskudny widok. Dziadziusia miałem ochotę rozszarpać na strzępy. Jak nie ruszał mnie zbytnio widok rozjechanych kotów, psów bez głowy i innych paskudztw, to tu miałem ochotę się popłakać. Jednego mimo starań weterynarza, nie udało się uratować i zmarł po kilku dniach, a drugi znalazł nowy dom i nowi właściciele są z niego ponoć bardzo zadowoleni.
3.
Godzina 3 w nocy dostaję telefon, że mam jechać po psa pod granicę z naszymi pepiczkowatymi sąsiadami. Dostaję adres, biorę kumpla i jedziemy. W GPS wklepana miejscowość i ulica. Zajeżdżamy na miejsce, a tu komisariat. Wbijam zaspany do środka i mówię do miłego policjanta na recepcji:
-Dobry wieczór, przyjechałem zabrać psa.
Ten mówi, że wszyscy koledzy i koleżanki są już w domu i nie wie po kogo przyjechałem śmieszek jeden.
4.
-No, młody. Jutro nam się szykuje gruba akcja. Godzina 8 rano jesteś tu i tu.
No dobra, przyjeżdżamy na miejsce. Ja, drugi kierowca i trzech szefów, policja, wójtowa i oczywiście sąsiedzi w stanie hmm, wczorajszym.
Wchodzimy na posesję, drzwi nam otwiera dziad level ~70. W "domu" istna Sodoma i Gomora, apokalipsa, tragedia, melina...(dopisz inne epitety, no k*rwa Rafaello, więcej niż 1000 słów nie jest w stanie tego opisać). Takiego syfu w życiu nie widziałem, nawet w pociągu z Woodstocku. Najgorsza z najgorszych możliwych melin. Zaszczane kołdry, błoto, pleśń, grzyb, gówna, zarywający się sufit, podłoga z ziemi W środku jakieś 18 agresywnych psów, w tym 10 suk w ciąży. Każdy z nas bierze po pętli i łapiemy bydlaki, gdyż na smycz nie było szans ich złapać, bo nie dość że agresywne, to jeszcze wygłodzone. Jak działa pętla? Jest to metalowy kij z pętlą na końcu, którą zaciskasz psu na szyi i trzymasz w bezpiecznej odległości, żeby Cię nie chapnął. Psa możesz "udusić" na 5-10 minut, straci przytomność, lecz nie umrze. Niektórym wylatywały różne ciała stałe (bądź rzadkie), oraz płyny z otworu, którym jedzą i którym wydalają.
5.
Dostaję telefon, że tu i ówdzie jest bocian na słupie wysokiego napięcia. No to jedziemy na miejsce, jesteśmy na największym zadupiu, w jakim kiedykolwiek byłem i wjeżdżamy w jakieś pola. Na miejscu straż pożarna i pogotowie energetyczne. Wyłączają prąd, ściągają boćka, który ma złamane skrzydło i urwaną nogę. Bociek w szoku, agresywny, dziobie, miota się. Ładujemy go do klatki, później w schronisku do kojca (tak, bocian był w kojcu dla psa). Na następny dzień zawiozłem go do pogotowia leśnego, gdzie go wyleczyli i mógł już normalnie funkcjonować.
6.
Wybiła północ, dostaję telefon od szefa, że jest interwencja która nie może czekać i mam zasuwać ile sił w nogach i ile koni w tym 1.6 litrowym dieslowym potworze. 40 km ode mnie, leży nieprzytomny facet na środku ulicy, nie rusza się i nie daje oznak życia. Pilnuje go jebutna kupa mięśni, która jest agresywna, piana cieknie jej z pyska i nie daje nikomu podejść do delikwenta. No to zapylam łamiąc ograniczenia w mieście prawie trzykrotnie, wjeżdżam na drogę poza obszarem zabudowanym i próbuję wyprzedzić samochód przede mną. A ten XVII wieczny element dekoracyjny pasa szlacheckiego podczas wyprzedzania przyspiesza i nie daje się wyprzedzić, szeryf jeden. Jesteśmy na miejscu, wjeżdżając pod prąd żeby było szybciej, biegniemy do gościa, a ten wstał, otrzepał się, wywrócił i okazało się, że miał coś koło 3 promili we krwi. No k*rwa...
Podsumowanie
Podsumowując, praca była ciekawym doświadczeniem, ale nie zostałem na dłużej, gdyż praca była zbyt mało dochodowa, jak za taką odpowiedzialność i dyspozycyjność 7 dni w tygodniu 24 godziny na dobę. Zarabiałem minimalną krajową. Była za to ciekawym doświadczeniem i wiązała się w 95% z siedzeniem za kółkiem, co mi osobiście odpowiadało. W schronisku, mimo ogólnych stereotypów psy mają tam bardzo dobrze, dostają różnorodne posiłki, codziennie mają czyszczone kojce, jest dużo wolontariuszy, którzy zabierają je na spacery i pracownicy starają się, żeby było im jak najlepiej. Własnymi rękoma złapałem kilkaset psów i tylko jeden mnie ugryzł, jakiś szczur który był mi ledwo za kostkę. Prawie 100-kilogramowe bydlęta łapałem na smycz i były bardzo grzeczne. Nie mam za dużo zdjęć z pracy, gdyż nie myślałem nawet o tym, że kiedyś napiszę artykuł, ale zamieszczam zdjęcia boćka, kilku podopiecznych i swoje. Jeżeli macie jakieś pytania, walcie w komentarzach, postaram się odpisać każdemu, bo nie sposób wszystkiego streścić w jednym artykule.
Komentarze
najlepsze
Brak komentarzy