Zdałem sobie ostatnio sprawę, że jedną z rzeczy jakie utraciłem to pojęcie czasu. Wszystko to co się wydarzyło trwało dla mnie raptem chwilę. Kilka tygodni bym powiedział. Długi film lub dobry sen.
Tak, czasem mam wrażenie, że obudzi mnie jutro tramwaj na Wildzie, ale tak się nie staje. Bywam tym nawet zaskoczony.
Jednak z tymczasem jest coś nie tak. Brak kilku odnośników zmienia wszystko. To już nie są pogubione godziny, czy też dni tygodnia. Tu poznikały całe eony czasu.
Potrafię zlokalizować miejsce i przypisać je do drogi i ludzi. Często do tego co było przed i tego co było po. Ale nie zawszę potrafię powiedzieć kiedy i jak długo. Ot zbiór wydarzeń powstałych w ściślej nieokreślonych warunkach. W taki oto sposób moim wyznacznikiem tymczasu zostały miejsca. Sam fakt ile już minęło od mojego wyjazdu wciąż zwala mnie z nóg. Nie mogę w to uwierzyć. Do końca nie wierzę. Ten czas trwa inaczej.
Nagle okazuje się, że 28 godzin spędzone w autobusie to tylko mrugnięcie. To samo dzieje się z 36, 22, 25 i innymi godzinami w innych autobusach. Dniami w samochodzie i tygodniami na Oceanie. Mrugnięcie. Wszystkie godziny marszu, wszystkie dni i wszystkie noce marszu. Mrugnięcie... i np. to mrugnięcie mnie wpienia. Doskonale pamiętam ile to trwało i jaką wiecznością to było wtedy. Kilometry, mile, łokcie, jardy ...jakkolwiek. Krok za krokiem. Z tym pieprzonym plecakiem. Wzdłuż autostrady, po pustyniach, po wyspach, po miastach, po nocach. Pamiętam. Zmęczenie i TO jakie. Gdy dochodzi się do momentu w którym już dalej nie pójdziesz … i h-j dalej nie idę. A potem się okazuje, że jednak tak. Że jeszcze się idzie. Już na autopilocie. Nogi same dreptają.
To jest inny poziom zmęczenia. Nigdy nie przypuszczałem, że tych poziomów jest aż tyle, a jest ich całkiem sporo.
Czasem takie wywindowane zmęczenie w połączeniu z nakręconym strachem robi z ciebie Houlk'a. Wtedy już nie ważne jak ciężki jest plecak i ile już się przeszło. Napinasz mięśnie i znowu masz w nich siłę. Idziesz dalej i szybciej... z reguły bo coś tam. Bo za dużo filmów się naoglądałeś i wiesz, że nie powinieneś się teraz obracać. Albo tamto tam po prostu nie wygląda dobrze. Ewentualnie twój kompan, w środku nocy, w centrum czarnej dzielni, na jakimś zadupiu na przedmieściach zaczyna ci opowiadać historyjki o tym jak to tu tłuką białych bo są za mało czarni.
Każdy ten marsz trwał więcej niż mrugnięcie. Każde to miejsce trwało więcej.
Z tą świadomością zabieram się kolejny raz za liczenie. Dodaje.
Ciepło, potem było cieplej. Teraz jest zimno. Ludzie, ludzie, ludzie. Przesunięcie mapy. Zoom, oddalanie. I jeszcze raz, dzień, miejsce. Jakieś nieprzypisane obrazy dziwnych miejsc, w których chyba jednak byłem. Suma.
Sześć tygodni. Suma jeszcze raz. Osiem tygodni. Jeszcze raz. Siedem tygodni.
Ten czas płynie inaczej.
więcej na
https://www.facebook.com/pages/Boli-Mnie-Tw%C3%B3j-Pracoholizm/518812351535517?ref=hl