Aktywne Wpisy
nilmerg +3
W sumie to dlaczego Rosja nie użyje atomu? Nie mówię o waleniu po miastach, ale małe ładunki w jakieś cele strategiczne, jakieś lotniska wojskowe czy coś takiego, i nie musi to być przecież duży kaliber bo te bomby mają różną siłę rażenia. Na pewno byłby to taki znak, że są gotowi na użycie atomu i zachęta do rozmów pokojowych na ich warunkach. Czy chodzi o strach przed tym, że po użyciu atomu
CNN: Rosja produkuje trzy razy więcej pocisków artyleryjskich niż USA i Europa dla Ukrainy
https://edition.cnn.com/2024/03/10/politics/russia-artillery-shell-production-us-europe-ukraine/index.html
Rosja produkuje około 250 000 sztuk amunicji artyleryjskiej miesięcznie, czyli około 3 miliony rocznie, zgodnie z szacunkami wywiadu NATO dotyczącymi rosyjskiej produkcji obronnej udostępnionymi CNN, a także źródłami zaznajomionymi z zachodnimi wysiłkami na rzecz uzbrojenia Ukrainy. Łącznie USA i Europa mają zdolność do generowania tylko około 1,2 miliona sztuk amunicji rocznie, aby wysłać ją do Kijowa, powiedział CNN wysoki rangą urzędnik europejskiego wywiadu.
Wojsko USA postawiło sobie za cel wyprodukowanie 100 000 sztuk amunicji artyleryjskiej miesięcznie do końca 2025 roku — mniej niż połowę miesięcznej produkcji rosyjskiej — a nawet ta liczba jest obecnie nieosiągalna, ponieważ 60 miliardów dolarów finansowania Ukrainy utknęło w Kongresie, powiedział reporterom wysoki rangą urzędnik armii w zeszłym tygodniu.
„To, w czym teraz jesteśmy, to wojna produkcyjna” — powiedział CNN wysoki rangą urzędnik NATO. „Wynik na Ukrainie zależy od tego, jak każda ze stron będzie wyposażona do prowadzenia tej wojny”.
https://edition.cnn.com/2024/03/10/politics/russia-artillery-shell-production-us-europe-ukraine/index.html
cześć,
krzyk rozpaczy. Długo próbowałem uciekać myślami przed teraźniejszością angażując swój umysł w projekt hobbystyczny, w pracę, w prymitywną rozrywkę, ale czas w końcu stawić czoła problemowi. Od ponad 3 lat jestem w związku. Mam 27 lat. To mój pierwszy poważny związek, i niestety ten, który posłał mnie w piekelne czeluści życiowej stagnacji i sponiewieranej psychiki.
Nie mogę uwierzyć w to, że związek, który jeszcze 3 lata temu był dla mnie czymś niesamowitym, stał się dla mnie czymś takim. Przecież 3 lata temu wiązałem się z dziewczyną ponadprzeciętnie inteligetną, piękną, zabawną, czułą, co prawda starszą ode mnie o 4 lata, ale w dobrej formie, dziewczyną która imponowała mi swoją wiedzą, bystrością. Co mogło pójść nie tak?
Jak się okazuje - wiele rzeczy. Wiedziałem, że ma dosyć traumatyczną przeszłość związaną ze śmiercią bardzo bliskiej jej osoby. Wiedziałem, że cierpi na nerwicę i w ogólności miewa czasem depresyjne dni. Wiedziałem, że wykazuje od czasu do czasu księżniczkowate zachowanie, a nasze poglądy w kilku bardzo istotnych kwestiach (m.in. wiary) się diametralnie różnią. Nie miała też jakoś specjalnie żadnych konkretnych zainteresowań, ani nie uprawiała żadnego sportu. Jednak zauroczenie i brak doświadczenia sprawiło, że przymknąłem oko na te rzeczy, zwłaszcza, że tych pozytywnych było dużo. Tłumaczyłem sobie, że nawet jeśli nasze poglądy są tak różne, to uda nam się znaleźć jakiś kompromis, albo ostatecznie uczucie w jakiś sposób "złagodzi" te różnice, na tyle, że nie będą sypały się iskry.
I to był błąd, który w późniejszym czasie okazał się być istotną częścią początku upadku związku. Zanim jednak przejdę do części upadku, trochę o początkach. Na początku związku byliśmy oboje szczerzy i otwarci wobec siebie. Wolałem powiedzieć jej wszystko żeby mnie zaakceptowała takim jestem od razu, niż robić jej niemiłe niespodzianki w przyszłości. Poznawaliśmy siebie, swoje poglądy, powiedziałem jej o swojej wierze i jaka jest ona dla mnie ważna nie owijając w bawełnę, tak żeby była świadoma, na co się pisze. I podobnie było też z jej strony, była całkowicie szczera i otwarta ze wszystkim, niczego nie ukrywała.
Nastał covid, straciła swoją pracę i niezbyt się kwapiła, żeby znaleźć nową. Już wcześniej zdażyło mi się jej "pożyczyć" część kwoty na czynsz, bo nie zarabiała za dużo, ale po tym jak utraciła pracę i zacząłem jej pożyczać całość, to mam wrażenie, ze jej się to spodobalo. Pchałem ją w kierunku szukania nowej pracy, ale przez covida i depresję w która wpadła, moje motywowanie nie działało. Nie chciałem jej wyganiać na siłę do pracy, bo wolałem być dla niej delikatny z uwagi na jej kiepski stan psychiczny. Nie mieszkaliśmy razem i nie zamierzaliśmy. Wspomnę też, że była bardzo czuła i potrzebowała dużo czułości, a ja nie miałem wątpliwości co do jej miłości, choć czasem wydawało mi się, że niewiele dla mnie robi, i raczej mocno czerpała z tego związku nie dając za wiele od siebie (często tłumacząc depresją, niemożnością itd.)
Istotną kwestią jest też to, że utrzymywaliśmy związek w tajemnicy z uwagi na moją wiarę i obawę przed reakcją mojej rodziny. Odkładałem ciągle ten moment wyjawienia naszego związku na później, co jej się bardzo nie podobało. Twierdziła, ze czuje się jak kochanka, a nie dziewczyna.
Mijały miesiące, zauroczenie powoli mijało, i zauważałem w niej coraz więcej niepokojących znaków. Nie chciała pracować, i to raczej nie było spowodwane kiepskim stanem psychicznym.
Podminowywała moją pewność siebie. Miałem wrażenie, że lubi sprawiać, że czuję się głupi i w jakiś sposób na tym żeruje, tak jakby z kolei ona na tym budowała swoją pewność siebie. Zauważyłem, że choć ma dużą wiedzę, to czasami popełnia błędy (jak każdy z nas), ale niestety nie potrafi się do nich przyznać. Nawet w obliczu przygniatających faktów kręciła tak, żeby nie powiedzieć, że się myliła. Odniosłem wrażenie, że cały czas próbuje walczyć z innymi na inteligencje, próbując ich poniżyć a samej się podbudować. Była bardzo zadufana w sobie. Zero pokory. Próbowała mnie nawet kształcić w tematach w których jestem specjalistą z zawodu, a ona ma o tym nikłe pojęcie, co było wręcz kuriozalne. Jej towarzystwo zaczynało mnie psychicznie męczyć. Cały czas czułem jej oceniający wzrok na sobie, na który mam wręcz uczulenie, bo mój ojciec również lubował się w destruktywnej krytyce i z ulgą wyjechałem na studia. Związek stał się dla mnie ciągłą rywalizacją i pilnowaniem się, a nie ukojeniem.
Jak się kłóciliśmy, to zawsze była to moja wina. Wszystko było moją winą, nawet to, że krzyczy, bo ja ją sprowokowałem. Przepraszam usłyszałem może kilka razy podczas tych ponad 3 lat. Ja wychodziłem z założenia, że kłótnia to porażka obu stron, i obie powinny się przeprosić i pogodzić analizując błędy, tak żeby uniknąć kolejnej. Ona z kolei wybierała łatwiejszą do przełknięcia dla niej ścieżkę - obwinienie mnie. A będąc już w temacie kłótni, nie widziała problemu w kłóceniu się publicznie, odwalając przy tym różne akcje, których zdrowa na umyśle osoba raczej by nie zrobiła. W mieszkaniu potrafiła wydzierać się tak, że chyba słyszał ją cały blok. Ewidetnie nie kontrolowała swojej złości. Potrafiła mnie też wyzwać, okazując brak szacunku, i z czasem ja również straciłem do niej szacunek, obrażając ją podobnie.
Nasz związek się wydał przypadkiem, i reakcja rodziny była jednoznaczna - oczekiwali, że z nią zerwę. Z tyłu mojej głowy myśli o tym, że wg wiary którą wyznaje nie powinienem z nią być, były już od pewnego czasu, ale reakcja rodziny jeszcze spotęgowała ten efekt. To wszystko doprowadziło do tego, że po roku czasu, postanowiłem z nią zerwać.
Zareagowała bardzo źle. Mówiła, że beze mnie sobie nie poradzi i prosiła mnie żebym dał tej relacji szansę. Rozkleiłem się i się zgodziłem.
Od ponad 2 lat "naprawiamy" związek, wyniszczając siebie nawzajem. Ona cały czas nie może się pogodzić z tym, że próbowałem z nią zerwać. Twierdzi, że to wina moich rodziców. Nie potrafi mi zaufać, że jej nie zostawię i domaga się stałego słownego potwierdzenia, że będę z nią już na zawsze (uciekam od tego, skoro nie jestem pewien). Straciła do mnie zaufanie, a przez to, że w przeszłości zanim się poznaliśmy, nabawiła się traumy związanej z opuszczaniem jej przez innych, ten stan niepewności bardzo źle na nią wpływa.
W tym czasie doszło nawet do aktu przemocy. Jechaliśmy do restauracji na obiad. Pokłóciliśmy się po drodzę i stwierdziłem, że zawracam do domu, bo nie miałem ochoty już jeść. W drodze powrotnej przestalem się do niej odzywać. Była zła, że milczałem i zaczęła mnie bić mocno po twarzy z otwartej ręki kiedy prowadziłem auto i nie miałem jak się bronić lub ją obezwładnić. Przyjąłem tak może koło 10 ciosów, i wezbrała się we mnie taka złość i nienawiść jakiej nigdy jeszce w życiu nie czułem. Skręciłem gwałtownie w uliczkę, zatrzymąłem auto, złapałem ją za głowę i uderzyłem o deskę rozdzielczą. Uderzyłem kobietę. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będę do tego zdolny, kazałbym mu się popukać w czoło. Krzyczałem w złości, że ma wyp*** z auta, i że to koniec. Oczywiście nie zrobiła tego, a ja jej siłą z niego nie wyszarpałem, posiedzieliśmy w aucie i wróciliśmy do domu (mieszkała niedaleko). Nie wiem jakim cudem, ale ostatecznie nie zerwaliśmy. Mimo to czułem, że przekroczyłem kolejną barierę w życiu, której nigdy przekraczać nie powinien. Byłem ofiarą przemocy fizycznej, która w odwecie uderzyła kobietę. Staczałem się w dół, a po drodze zdobywałem niezbyt szlachetne "tytuły".
Czasy obecne: naprawa związku oczywiście nie ma prawa się udać, bo za jego rozpad jestem obarczony winą ja, więc to ja się powinienem zmienić. Poza tym sytuacje z przeszłości wymknęły się na tyle spod kontroli, że nie ma mowy o ich zapomnieniu. One wryły się w pamięci, powodują brak zaufania, obawy. Powiedziała mi też, że się zabije jeśli się rozstaniemy. I dalej twierdzi, że mnie kocha. Po tym wszystkim gdybym czytał to co wy czytacie teraz, to bym w życiu nie uwierzył w jej miłość. Ale ja to czuję. Czuję jak ona do mnie lgnie. Jak ona by chciała żeby to się udało. Ona chce ze mną spędzać czas, zabiera mnie na randki, a ja nie potrafię jej kochać tak jak kiedyś, o ile w ogóle. Nie po tym wszystkim. Ja się zmieniłem strasznie, ona również. Jesteśmy oboje wyniszczeni. Ja - okazywaniem udawanej miłości, ona - przekonywaniem swojej głowy do tego, że te udawane uczucia są jednak prawdziwe, i że coś z tego jeszcze może być. Nie może i nie będzie, nie wyobrażam sobie spędzić z nią całego życia, ale nie mam też jaj żeby zakończyć ten związek, bo jej groźba o zabiciu się jest dla mnie całkiem realna. To niestety nie atencyjne groźby nastolatki. Obecnie jest z nią źle psychicznie, ale będzie jeszcze gorzej, bo ten związek nie ma przyszłości. Ona jest w pełni świadoma jak ten związek ją niszczy. Mówi, że doprowadzi ją do tego, że sobie coś zrobi, ale nie potrafi ze mną zerwać. Myslę, że to nie tylko przywiązanie uczuciowe, ale i finansowe. Ponad połowa jej finansów w miesiącu to kasa ode mnie. Beze mnie nie ma za co żyć.
Reasumując, są dwie opcje, w każdej ona może sobie coś zrobić. W pierwszej krzywdzę ją i siebie do końca życia (albo do końca jej życia które może z tego powodu nastąpić szybciej), a druga opcja, zrywam z nią teraz po czym ona się może zabić. Przez to, że podjęcie opcji 2 wymaga aktywnego narażenia się na stres i przykrości, tkwię w opcji 1, bo cały czas odwlekam opcję 2. Czy możecie mi jakoś pomóc żebym podjął w końcu opcję 2 oraz jak zminimalizować szansę, że sobie coś zrobi po zerwaniu?
Uprzedzając pytania, oboje nie ćpamy, pijemy od wielkiego dzwonu w towarzystwie. Zdawałoby się, że "porządni" ludzie, z porządnych rodzin.
---
Kliknij tutaj, aby odpowiedzieć w tym wątku anonimowo
Kliknij tutaj, aby wysłać OPowi anonimową wiadomość prywatną
ID: #63a3e323ac54d1c27d3bb44c
Post dodany za pomocą skryptu AnonimoweMirkoWyznania ( https://mirkowyznania.eu ) Zaakceptował: karmelkowa
Doceń mój czas włożony w projekt i przekaż darowiznę
Fajne są takie wariatki ale na chwilę, wymiksuj się z tego natychmiast. Nic nie masz z tego związku, a jesteś z nią tylko dlatego że Cię szantażuje. W każdej chwili może sobie coś zrobić i powie że to jest Twoja wina. Uciekaj z tego bo marnujesz kolejne lata.