Wpis z mikrobloga

2748 + 1 = 2749

Tytuł: W moim Mitford
Autor: Jan Karon
Gatunek: literatura piękna
Ocena: ★★★★
Tłumacz: Mira Czarnecka
Czy ojciec jest zbyt zmęczony żeby biec i zbyt przerażony żeby odpocząć?


Zima, to zaraz po jesieni (jakbym miał wielki wybór!) moja najmniej ulubiona pora roku. Szczególnie zima taką, jaką mam teraz za oknem, bo tej zimy bardziej mam jednak jesień. „Byle do wiosny!” – myślę sobie i szukam jakichś sposobów żeby do tej wiosny jakoś przetrwać. Ale: od czekolady psują mi się zęby, od wina cierpną mi ślinianki, no a Prozac zwyczajnie mi się skończył. Radzić sobie jednak jakoś trzeba, więc może jakaś fajna, ciepła, budująca lektura? I tak przeczesywałem bruzdy swojego mózgu w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby się nadać i przypomniała mi się książka, która naprawdę wprawiła mnie w dobry nastrój, Smażone zielone pomidory mianowicie. Oprócz tego przypomniał mi się komentarz koleżanki @KatieWee, która wspomniała pod tamtym wpisem o autorce takiej jak Jan Karon. „A co mi szkodzi?” – pomyślałem sobie – „Gorzej przecież od tego mi się nie zrobi”. No i zabrałem się za lekturę.

Za tę lekturę zabrałem się z pewnymi nadziejami i oczekiwaniami. I może to był błąd? Bo owszem, zaczyna się ładnie – od zachwytu głównego bohatera, pastora Tima (nazwiska nie pomnę, choć niemal dopiero co skończyłem czytać) nad prostą rzeczą: powiewem choć zimnego, to jednak przyjemnego wiatru. Później okazuje się, że pastor rzeczywiście powinien się z prostych rzeczy cieszyć, bo przechodzi pewnego rodzaju kryzys. Żyjąc dla innych, poświęcając się sprawom wspólnoty (a nawet więcej: sprawom miasteczka, bo przecież w Mitford żyją jeszcze baptyści!, choć całkiem nieźle da się z nimi dogadać) ojciec Timothy zapomina o sobie. Ma to swoje konsekwencje. Nie tylko dla jego kondycji psychicznej – w postaci zmęczenia czy jakiegoś rodzaju wypalenia – ale też fizycznej czy zdrowotnej. A później jest opisanych mnóstwo spraw, które się zaczynają, kończą, czasem przeplatają a czasem nie. Nic szczególnego, taka trochę książka o niczym.

Żeby nie było! Ja bardzo lubię książki o niczym! Ale tylko wtedy jeśli są pięknie napisane, to znaczy to nic jest ubrane w piękne słowa. Albo jeśli są napisane głęboko, to znaczy autor (czy autorka) pokusił się o babranie się w uczuciach i emocjach. Albo jeśli mają wyraźnych, zapadających w pamięć bohaterów, to znaczy takich, których losem z jakiegoś powodu się przejmuję. Albo jeśli tym nawet zwykłym wydarzeniom autor (czy autorka) potrafią nadać ważność, to znaczy jeśli bohaterowie w sposób wyraźny i zdecydowany reagują na to co się dzieje. No a w tym Mitford pani Karon niestety nic z tych rzeczy nie znalazłem.

Język tej powieści jest językiem relacji. To znaczy „zdarzyło się tak i tak, ten albo tamten powiedział to i to”. Zabrakło mi fantazji i jakiegoś polotu. Przy takim operowaniu językiem ta książka zwyczajnie jest za długa i po pewnym czasie się to nudzi. No i samo prowadzenie opowieści, dla mnie trochę w takim telenowelowym stylu. Wątki pojawiają się i znikają, prowadzone są osobno, często nie są wyeksploatowane, nie mówiąc już o niewyjaśnieniu zdarzeń, które aż o wyjaśnienie się proszą. Przekazanie emocji w powieści pani Karon ogranicza się do poinformowania czytelnika o tym kto jak się poczuł. Skrajnych emocji w zasadzie brak, przynajmniej ja ich nie poczułem. Bohaterów – w moim odbiorze – różniły w zasadzie tylko imiona, bo momentami łapałem się na tym, że nie wiem kim dokładnie jest ten, kto akurat bierze udział w scenie, tak te postaci są do siebie podobne. Zresztą trochę nie robiło mi to już później większej różnicy, i tak wszyscy byli dla siebie tak nienaturalnie mili i serdeczni. Jedynym, który jako tako się z tej całej czeredy wyróżniał był Doodley, ale chyba tylko dlatego że to dziecko. Fajnie napisane, to prawda, całkiem realistycznie, ale dalej nic w nim szczególnego – ot, chłopiec z trochę większymi problemami niż przeciętne. No a jeśli chodzi o ważność tego co się dzieje, już nawet nie w oczach czytelnika, ale bohaterów, to przecież wszystko i tak zależy od woli boskiej, więc w sumie to wsio rawno. Wystarczy wierzyć i zaufać. Nawet nie za bardzo jest w tej książce tło. Cały czas miałem takie wrażenie, że to Mitford zawieszone jest gdzieś w próżni, że nic (albo prawie nic) poza nim na świecie nie istneje. Zresztą same opisy miasteczka też średnie. Z książki zapamiętałem tyle, że w kościele Lord’s Chapel są dziwnie umieszczone schody i na belce stropowej w jednym z domów jest wyryty napis. Nie widziałem tych miejsc, do których autorka usiłowała mnie zabrać, nie mówiąc już zupełnie o tym, żebym poczuł się jakbym w którymś z nich był.

Rozliczając się po lekturze z powodami, które skłoniły mnie do sięgnięcia po nią to i owszem, jest tam sporo ciepła, tyle że to ciepło zupełnie nie ma kontrastu. Nie ma się więc od czego odbić, to i nie grzeje tak jak grzać by mogło. Całe to ciepło jest takie sztuczne, jakby z grzejnika elektrycznego zabudowanego w atrapie kominka i zasłoniętego jakimś ekranem na którym wyświetlana jest animacja płomienia. Niby wszystko jak należy, bo w sumie temperaturę podnosi, ale dla mnie to nadal jednak tylko imitacja. No i nawet zastanawiałem się czy może ja tej książki nie zrozumiałem albo nie poczułem, być może z powodu serotoninowych braków. I sprawdziłem sobie co inni o niej piszą. Opinie są różne – od zachwytu, przez umiarkowany czy trochę głębszy (jak mój) sceptyzm, aż do mocnej krytyki (choć bez argumentów). Przemówił do mnie jeden z komentarzy: Taki cukierkowy świat, w którym złe rzeczy się nie zdarzają, a jak się zdarzają to tylko na chwilę. Tak właśnie ta książka dla mnie wygląda. Myślę, że to kwestia wiary i zaufania, bo ja autorce zaufać nie umiałem i w tę historię uwierzyć nie potrafiłem. I – niestety – nie podbudowała mnie wcale. Cóż, pozostaje tylko czekać – na kolejną lekturę a może „byle do wiosny”? Albo przejść się po receptę na ten Prozac?

Wpis dodany za pomocą tego skryptu

#bookmeter #literaturapieknabookmeter
GeorgeStark - 2748 + 1 = 2749

Tytuł: W moim Mitford
Autor: Jan Karon
Gatunek: li...

źródło: comment_1671151993bBiaSzI9EKV6GRKgJ1tRSZ.jpg

Pobierz
  • 1
@George_Stark: ja tam najbardziej lubię Violet i Puny:) I żeby nie było, ja też uważam tę powieść za średniaczka. Ale robi mi się cieplutko pomimo to. Z pocieszaczy mogę z czystym sercem zaproponować Herriota (wspomnienia młodego weterynarza z angielskiej prowincji) i Durrella młodszego, szczególnie jego trylogię z Korfu (rodzina przenosi się na Korfu [ciepełko!], a najmłodszy syn oddaje się pasji podglądania zwierząt). Moich innych pocieszaczy nie polecę, to już są niszowe