Wpis z mikrobloga

#mecz
czegoś wam to nie przypomina?

Mundial w Meksyku dopiero z perspektywy czasu ocenia się jako umiarkowany sukces Polski. Nikt wtedy nie przypuszczał, że na kolejne MŚ biało-czerwoni pojadą dopiero po 16 latach.

Polska zremisowała z Marokiem 0:0, wygrała z Portugalią 1:0 (gol niezawodnego Włodzimierza Smolarka) i przegrała z Anglią 0:3. Szczęśliwie awansowaliśmy do 1/8 finału z trzeciego miejsca, głównie dzięki temu że Maroko wygrało w ostatnim meczu z Portugalią. W fazie pucharowej odpadliśmy po porażce 0:4 z Brazylią, ale pierwsze pół godziny graliśmy bardzo dobrze: słupek Tarasiewicza, poprzeczka po huknięciu Karasia, a pierwszy gol Brazylii padł po kontrowersyjnym karnym.

Ogólnie wygraliśmy więc tylko jeden mecz, a w całym turnieju zdobyliśmy tylko jedną bramkę, straciliśmy aż 7. Wówczas krytykowano trenera Antoniego Piechniczka za przywiązanie "do nazwisk", głównie Buncola, Matysika i Komornickiego. Dopiero w ostatnim meczu wystawił on będącego w dobrej formie Ryszarda Tarasiewicza, za mało grał Jan Karaś. Polska zajęła miejsca 9-16. Dziś o takim wyniku kibice marzą.


Po ostatnim meczu z Brazylią trener Piechniczek stwierdził, że życzy swoim następcom co najmniej takich samych rezultatów i przypomniał, że 4 lata wcześniej w Hiszpanii wywalczył 3 miejsce, a ogólnie Polska grała 4 raz z rzędu na mistrzostwach świata. Miał rację – Polska już nigdy nie zaszła tak wysoko. Na mundialu zagrała ponownie dopiero w 2002 roku. Powszechnie przez lata mówiono więc o "klątwie" Piechniczka.