Wpis z mikrobloga

#caminoweopowiesci

Hej,
minęło prawie równe półtora roku od zaczęcia , to absurdalnie za dużo żeby zrobić podsumowanie mojej wędrówki do grobu świętego Jakuba. Mówi się jednak, że koleje losu są niezbadane i pasuje to absolutnie do mojej pocaminowej rzeczywistości. Z różnymi problemami musiałem się zmierzyć w moim nowym świecie, który zastałem po powrocie do domu, przez co nie miałem najzwyklejszej ochoty by zrobić jakieś sensowne résumé drogi. Głupie napisanie kilku zdań o podróży mnie przerastało. Wynikało to pewnie z mojej wewnętrznej krytyki camino jako projektu, która nasilała się we mnie wraz z upływem czasu od powrotu do Krakowa. Zadawałem sobie raz po raz pytanie czy w zasadzie Camino coś mi dało. Czy w jakiś sposób mnie wzbogaciło wewnętrznie, a przecież o to cały czas chodziło. Taka była myśl przewodnia gdy zbierałem fundusze na wyprawę, kompletowałem ekwipunek , czy w końcu gdy żegnałem się z rodziną, przyjaciółmi i ruszałem przed siebie mając na plecach trochę za ciężki plecak i trochę za ciężką głowę od wątpliwości czy na pewno się uda.

Wydaję mi się, że na pytanie o to, czy niemal czteromiesięczna wędrówka miała i ma znaczenie, znalazłem odpowiedź i jest ona jak najbardziej pozytywna. Pewnie część z Was się zastanawia, jak można w ogóle mieć takie wątpliwości, które pewnie są płonne i do niczego nie prowadzą. Na to mądrej odpowiedzi nie mam, no ale widocznie można. Tyle słowem, trochę chaotycznego, wstępu. Przejdźmy do konkretów choć nie opiszę tu poszczególnych dni wędrówki szczegółowo. Wpierw postanowiłem nie prowadzić pamiętnika, później jakoś byłem na to zbyt leniwy. Z perspekywy czasu trochę żałuję. Dużo przez rzeczy, wydarzeń, a co najważniejsze osób wypadło mi z głowy. Ludzi, którzy zasługują na pamięć, a którzy, wbrew mojej woli, jakoś przepadli w odmętach mojego umysłu. Teraz myśląc o Camino częściej zalewa mnie fala różnych uczuć niż jakieś konkretne wspomnienia. Te konkretne na szczęście czasem wyłapuję. Śmieszne, jak przez rok można zapomnieć o wielu rzeczach.

Moje Camino zaczęło się kiedy wyruszyłem, a w zasadzie wyuszyliśmy z Krakowa bodajże 15 czerwca 2019 roku z sanktuarium w Łagiewnikach. Niezbyt religijna ze mnie osoba, jednak Krzysiek (mój współtowarzysz przez Polską część drogi) już tak i zdaje się, że dużo dla niego to znaczyło, więc dla mnie również. Po mszy pożegnaliśmy się z najbliższymi i ruszyliśmy przed siebie w stronę rynku, gdzie czekali na nas znajomi, z którymi również się pożegnaliśmy. Dużo tych rozstań, które jednak jakoś dodały nam otuchy i tchnęły w nas jakąś cząstkę pozytywnej energii. Dziwnie się jednak czułem ruszając w drogę; z jednej strony szczęśliwy, z drugiej smutny, z trzeciej jeszcze inaczej. Miliony różnych uczuć przemykało przez głowę i w tym upatrywałbym podobieństwa między początkiem a końcem Camino.

Mijał dzień po dniu, a my powoli przyzwyczajaliśmy się do nowego trybu życia. Wyznaczaliśmy kolejne kamienie milowe. Pierwsza granica województwa, Opole, Wrocław i tak dalej.

Pamiętam pierwszy szok związany z tym, jak życzliwi potrafią być ludzie, dla których jesteś przecież obcym. Pamiętam większy niż kiedykolwiek w życiu kontakt z duchownymi, który pozytywnie mnie zaskoczył. Pamiętam bezinteresowną pomoc, bez której bym nie dał rady, a którą próbowałem odpłacić drobnym uśmiechem, czymkolwiek. Pamiętam pierwsze pęcherze Krzyśka i pierwsze moje frustracje z tym związane, czy w końcu nasze pożegnanie na dworcu w Zgorzelcu gdy postanowił wrócić do domu.
Rozstanie okazało się punktem zwrotnym. Przed sobą mam Niemcy, za sobą Polskę, a obok siebie nikogo. Kolejne pytania i niepewność. Czy poradzę sobie sam, w obcym przecież dla mnie kraju? Okazało się jednak, że idąc samemu ma się znacznie więcej przestrzeni, bardziej się człowiek realizuje w tej (zdawałoby się) bezgranicznej wolności, której się doświadcza podczas wędrówki. Na pytanie czy podróżować z kimś czy samemu nie jestem w stanie jednak jednoznacznie odpowiedzieć. Są to zupełnie inne rzeczy, mające inny charakter, nastawione pewnie na coś innego. Inne mają też wady i zalety.

Wątpliwości mają to do siebie, że często stają się niezasadne. Niemcy okazały się piękne. Zachwyciła mnie po raz kolejny (kolejny, bo przecież i w Polsce okazji do zachwytów nie brakowało) ludzka życzliwość płynąca z najszczerszych intencji. Zauroczyłem się naturą. Pięknymi lasami, spokojem, który w nich panował czy nawet krowami pasącymi się na łąkach, z którymi w przypływie euforii potrafiłem rozmawiać. Czas płynął wtedy wolniej, więcej było prostszych. Bo co trudnego było w przejściu kilku kolejnych kilometrów? Przez tę wszechobecną prostotę skupiałem się na drobnych rzeczach. Zachwycało mnie bardzo wiele rzeczy i z perspektywy czasu nawet mi trudno w to uwierzyć, jak w gruncie rzeczy pospolite zjawiska, potrafią uszczęśliwiać.

Oczywiście świat nie jawił się tylko i wyłącznie w jasnych barwach. Dopadało mnie dużo rozterek wewnętrznych. Tęsknota za bliskimi osobami była uciążliwa. Czy choćby marzenia o własnym łóżku, w którym tak chętnie bym się przespał, gdy miałem dość pompowanej maty. Jakoś jednak szedłem do przodu i nie rezygnowałem ze swojego postanowienia dojścia do celu, a cel, mimo tego, że z każdym dniem był coraz bliżej, wydawał się abstraktem.

Francja. Kolejne państwo i kolejne wątpliwości. I podobnie, jak w Niemczech, te okazały się nieuzasadnione. Przestrzenie w tym kraju są niesamowite, podróżowanie pośród ogromnych pól uprawnych sprawiało radość. Pamiętam, jak pewnego dnia spałem w niewielkiej miejscowości. Gdy obudziłem się w nocy, spojrzałem w niebo i zobaczyłem Drogę Mleczną w pełnej okazałości. Przeskakując wzrokiem z jednej gwiazdy na drugą byłem po prostu szczęśliwy. Niesamowite przeżycie, jedno spośród wielu zresztą, którego niezwykłość ulatuje, gdy próbuje się je spisać na papier. We Francji miałem wrażenie, że obcuje z kulturą europejską, korzeniami, dużo bardziej niż gdziekolwiek indziej. Francuzi okazują się mocno francuzocentryczni* jeśli chodzi o postrzeganie świata, co w żadnym stopniu nie jest przywarą, a nawet odwrotnie. Jest to w jakiś sposób urokliwe. Pokochałem z jakim namaszczeniem podchodzą oni do rozmowy przy jedzeniu, chłonąc każde słowo współbiesiadnika. Ich łagodną naturę. I zdaję sobie sprawę, że może dokonuję pochopnej generalizacji, ale taki obraz Francji mam w swoim umyśle. Pięknej i spokojnej.

W końcu Hiszpania. Liczny tłum pielgrzymów, który z początku mnie przytłoczył. Nie jestem sam na szlaku, jest ktoś inny, z którym muszę dzielić drogę. Z każdą kolejną rozmową jednak coraz bardziej się do tego tłumu przekonywałem. A w nim jednostki, za nimi długie, często intymne rozmowy. Dzielić drogę, to tyle co dzielić troski i dzielić szczęście z innymi. A przecież to ostatnie jest niczym, jeśli się tym szczęściem nim nie dzielimy.
Każdy krok przybliża do kresu wędrówki. Tak, jak podczas rozpoczęcia drogi wskakiwałem w nieznaną dla siebie wodę, tak powrót do "normalności" zaczynał mnie coraz bardziej przerażać. Totalne odwrócenie stref komfortu. Byłem człowiekiem w drodze i było mi z tym dobrze.

Wracam w końcu myślami do dojścia do katedry i dziwnego uczucia przerażenia, którego nie sposób mi opisać do dziś. A więc to już! Doszedłem do celu, a on wydaje się osobliwy. Pustka w głowie, zero, nic. Paradoksalnie do samej katedry nie wszedłem, uciekłem przed jej obliczem, co jest zabawne, zważywszy na fakt, że przez cztery miesiące do niej zmierzałem.

I rodzące się pytanie czy było warto. Rozterka, która gniotła mnie wewnętrznie długo po powrocie do Polski. Pytanie, o którym mówiłem na początku tekstu, a na które na szczęście znalazłem odpowiedź. Wartość tej wędrówki tkwi w głównie w tym, że droga świętego Jakuba zaszczepiła we mnie głęboką wiarę w dobroć ludzką. Jestem głęboko przekonany, (ktoś mógłby uznać, że naiwnie) że człowiek z natury jest dobry. Tyle i aż tyle. To nabyte przekonanie wystarcza mi żeby uznać całość drogi za wartościową.

Dużo jest obrazów, które przychodzą mi do głowy, ale jakoś trudno je ubrać w słowa. Przepraszam za pompatyczność samego tekstu, który pewnie jest okropny w formie, ale inaczej widocznie nie potrafię. Wkradły się teź pewnie jakieś błędy składniowe.

Dziękuje Wam wszystkim za wsparcie. Tym, którzy śledzili tag, tym którzy mi kibicowali. Znaczyło i nadal znaczy to dla mnie bardzo wiele.
Przepraszam też za ponad roczne milczenie. Mam nadzieję, że zrozumiecie. Dzięki za dotrwanie :)

*taki tam neologizm
niezmarnujtlenu - #caminoweopowiesci 

Hej,
minęło prawie równe półtora roku od za...

źródło: comment_1607474641p1nzNKotHtEsBew9p5g6jQ.jpg

Pobierz
  • 8
  • Odpowiedz