Wpis z mikrobloga

#godelpoleca #muzyka #tylerthecreator #yeezymafia

Tyler, The Creator - EARFQUAKE

#dekadawmuzyce post-scriptum

cofnijmy się do roku 2010 - kiedy to debiutujący, zaliczający swoje pierwsze razy i odważnie podkreślający swój charakter kolektyw ukrywający się za banerem "OFWGKTA" puszcza w eter klip sygnowany ksywką swojego złotego dziecka do EARL.
"stary, musimy #!$%@?ć to co oni i iść na miasto, przeglądałem neta i chany - ludzie rozkminiali czym oni się tam #!$%@? i nikt nie wie". ja do dzisiaj tego nie wiem, kolega M. pewnie też nie rozwikłał tej zagadki, kolega SZ. do dzisiaj żałuje, że jednak nie przeżył tripa życia, a ja dodatkowo grzecznie odwracam głowę w drugą stronę i wciąż sztucznie udaję, że nic nie wiem. tak samo jak wciąż nostalgicznie wspominam wiarę w moc sprawczą haseł "SWAG", "GOLFWANG" i całą otoczkę towarzyszącą krystalizującemu się w internetowej nicości "meme rapu". gdzieś w tym wszystkim skrywają się mądrości, sentencje i cytaty czekające na nasz gorsz humor pisane capslockiem przez Tylera, którymi zaśmiecał twittera 10 lat temu( co uskutecznia zresztą po dziś dzień).

czegoś mnie Tylerze nauczył? - pytam głosem wyobraźni. i tak sobie myślę, że poza pomysłem na ułożenie garderoby w jednolitym tonie by chodzić codziennie w tym samym kombinezonie, niczym postać ze starej kreskówki, najważniejszą lekcją płynącą ze wspomnianych Tylerowskich mądrości jest ta, co prawda niewypowiedziana wprost, ale spójnie wybrzmiewająca między wierszami, o tym żeby nie bać się mieć własnego zdania. (jakie by nie było). nie bać się go wygłaszać, nawet jeżeli granica pomiędzy odwagą a chamstwem, nonkonformizmem a głupotą, awangardą a gównem jest często tak mikroskopijna, jak rozum wyborcy konfederacji. taki ten świat niesprawiedliwy, że bycie bezczelnym niektórym uchodzi płazem, nawet w świecie "gwiazd", gdzie owa bezczelność może się dobrze spieniężyć. urok osobisty - mówi wam to coś? geniuszom pozwalamy na więcej, zwłaszcza muzycznym, bo tutaj talent, boski dar do przemawiania nutkami nie musi iść w parze z ogarnięciem, rozumem i budującym dialogiem kompromisu światłych, empatycznych ludzi. chcąc nie chcąc - artystów oceniamy w dużej mierze przez pryzmat ich twórczości, co ma swoje plusy dodatnie i ujemne, jak mawia klasyk. jednak poprzednia dekada nieco wywróciła ten schemat do góry nogami, skoro my mali, ci średni i najwięksi bez wyjątku, możemy dzielić się każdą opinią ze światem, wystawiając się na krytykę, czym piszemy swój własny wyrok...

ok, dość, bo świszczą mi tutaj, że jakieś "RUNNING OUT OF TIME", więc do meritum Robson, a nie Matrix uprawiasz.

nie byliśmy na to gotowi. ja nie byłem gotowy w 2019 na IGORA. pamiętam, że tak stoję ze słuchawkami w zatłoczonym tramwaju, słucham tego albumu pierwszy raz. wracam na chatę i drugi raz daje play. idę do pracy i trzeci raz. morda się cieszy, serce kurczy, krocze więdnie, a ja wciąż kamienna, ascetyczna twarz. myślę sobie - "przecież to jest zbyt dobre". przez moje kulturowe zdziadzienie i emocjonalne zdziwaczenie nie potrafiłem wprost powiedzieć, że gość wydał arcydzieło. nie chciałem tego przyznać. nie chciałem przyjąć do świadomości tego, że Tyler Gregory Okonma, po latach bujania się po hip-hopowym placu zabaw, wydając po drodze 5 pięć nierównych płyt (Flower Boy jest jednak najrówniejszy, a Wolf niedoceniany jak coś), w końcu nagrał album bezbłędny od A do Z, ostatecznie potwierdzając swoje miejsce w świecie muzyki. robiąc to w nadzwyczaj przemyślanym i spójnym tonie, ale całkowicie szczerze i w zgodzie z własnymi emocjami, z którymi od zawsze miał problem. na Igorze oczywiście wciąż się z nimi w pełni nie pogodził, nie podał im zdezynfekowanej ręki na zgodę, bo o tym po części jest ta płyta, ale po raz pierwszy zapanował nad nimi na tyle, by w końcu udowodnić światu, jak utalentowanym jest muzykiem. by w końcu fascynacja białym WYKWINTNYM soulem miała jakieś realne pokrycie. by w końcu te lekcje gry na pianinie za gówniarza się na coś przydały. by w końcu dołożyć cegiełkę, albo raczej zburzyć cegiełkę budującą przestarzałe i durne stereotypy o rapie (który jest jedynym, mającym realną siłę i moc gatunkiem, który wciąż się rozwija i ewoluuje, a wy wyjmijcie h. z uszu, bo jazz nie umarł, tylko narodził się jeszcze raz tam gdzie powinien)

i tak kończąc, bo mógłbym długo, że schyłkowa narracja przed dekadą wirusa, że wydawnictwo rzucające cień przed ogień ruchu BLM...
ale mam wrażenie, że po raz pierwszy Tyler pozwolił sobie na projekcje własnego "ja". swojego własnego wnętrza rozbujanego w dwubiegunowej gonitwie za dorosłością i ucieczką w świat utraconego dzieciństwa. te rozterki zagospodarował i wypuścił w obieg na przysłowiowym "jednym wdechu", robiąc to w na tyle zrozumiałym i łatwo-przyswajalnym tonie, że każdy z nas może przejść się na ten blisko 40 minutowy spacer po przedmieściach jego kolorowej i bujnej osobowości bez obaw, że się zgubi. albo że odjedzie mu ostatni autobus na powrót do domu. do tego wiedząc i mając poczucie, że to jest właśnie prawdziwy Tyler. Tyler oddający hołd Frankowi Oceanowi, nagrywający własną parodię (która cytując klasyka - jest największym wyrazem szacunku i największą formą hołdu) blonde.
ja nie wiem, który kawałek jest moim ulubionym z całego zestawienia. czy katartyczne Are We Still Friends?? łamiące wszelkie prawidła muzyki popularnej WHAT'S GOOD? przebojowo łapiące za serce I THINK?, czy RUNNING OUT OF TIME będące najlepszym kawałkiem późnego Kanye Westa, którego on nie napisał? niechaj lud przemówi i będzie EARFQUAKE, a wraz z ludem niech przemówi Playboy Carti, którego podprogowy przekaz zrozumiemy dopiero za 100 lat...

KurtGodel - #godelpoleca #muzyka #tylerthecreator #yeezymafia 

Tyler, The Creator ...
  • 6
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

via Wykop Mobilny (Android)
  • 4
@KurtGodel: Jezu jaki dobry jest ten wpis. Spokojnie to mogłoby się znaleźć w jakimś magazynie muzycznym. Oczywiście Igor przekochany album wciąż słuchany z ciepłem na sercu.
  • Odpowiedz