Wpis z mikrobloga

Dobrze pamiętam czasy gdy miałem 17 lat. Środek technikum, brak problemów, wszędzie znajomi, imprezy co weekend i co ważniejsze brak poczucia bezsensowności. Byłem wtedy duszą towarzystwa, uśmiech właściwie nie schodził mi z twarzy. Miałem całkiem sporą paczkę przyjaciół z którymi spędzałem najwięcej czasu. Mieszkam w miejscowości położnej kilkanaście kilometrów od morza i ziomek, który dojeżdżał do szkoły znad morskiego kurortu zaproponował pewnego razu, żebyśmy zerwali się z lekcji i pojechali na plażę. Pamiętam że był to wyjątkowo ciepły maj, więc zarządziłem, że zabieramy w plecaki po kilka browarów i jedziemy nad Bałtyk. W trakcie rozmów w pksie padł temat opuszczonego ośrodka wczasowego, który stoi gdzieś na uboczu miasta, kilkadziesiąt metrów od klifu prowadzącego na plażę. Zaintrygowany stwierdziłem, że musimy to sprawdzić. Wtedy po raz pierwszy trafiłem na tą miejscówkę i o rety. Zakochałem się w niej bez opamiętania. Kompleks dwóch, pięciopiętrowych bloków połączonych dwupiętrowym mostem zachwycił każdego z nas. Długie korytarze, brak drzwi i okien, ściany na których twórcy graffiti pokazywali pełny wachlarz swoich możliwości, swobodny dostęp na dach. Bez końca można było chodzić i podziwiać. Pikanterii dodawały takie atrakcje jak klatki schodowe bez poręczy i szyby windowe, w których nigdy żadna widna nie zagościła. Obawiałem się o moich zbyt dzielnych ziomków, jednak ile razy tam bywałem, nigdy nic nikomu się nie stało. Koronacją naszego wypadu był jednak dach drugiego budynku położonego bliżej morza. Miał być tarasem widokowym, który ekipa budowniczych zdążyła zaopatrzyć w barierki, nim prac nad obiektem zaniechano. Nie zapomnę nigdy momentu, kiedy przekroczyłem próg prowadzący na część tarasu skierowaną ku morzu. Czubki drzew nie sięgały tak wysoko, a za nimi rozciągał się horyzont wodnego bezmiaru ścierającego z nieboskłonem. To miejsce skradło moje serce. Ten pierwszy trip zakończyliśmy właśnie tutaj, wspaniałą imprezą. Nie zapomnę szczegółu, kiedy już totalnie napruty zobaczyłem napis na mruku, jeden z wielu, jakie ktoś tam zostawił, ale właśnie ten utkwił mi w głowie. „Nie mam subaru, ale mam imprezę”. Rozbawiło mnie to okrutnie, a taras z widokiem na Bałtyk jeszcze nie raz został przeze mnie odwiedzony. W ogóle cały ośrodek przez wszystkie lata technikum stał się naszą mekką imprezową. Robiliśmy grille na dachu, zaczynaliśmy i kończyliśmy tam rok szkolny, nawet wpadaliśmy tam zimą na wigilie klasowe. Co ciekawe miałem wrażenie, że niedokończony ośrodek odwdzięcza się nam za to, że tak dobrze bawimy się w jego skromnych, surowych progach. Dawaliśmy mu namiastkę tego, do czego miał służyć. O co dokładnie chodzi? Już mówię. Wśród znajomych i ludzi spoza mojej klasy panowała obiegowa opinia, że ten obiekt jest spalony i nie nadaje się do zwiedzania czy picia. Straż miejska, czy też policja zgarniały wszelkich zwiedzających, nim ci zdążyli dotrzeć na szczyt pierwszego bloku. Nie zliczę ile razy odwiedziłem to miejsce, ale na palcach jednej ręki policzę ile razy mieliśmy tam przypał z bagietami. I nawet nie muszę do tego liczenia używać palców. To miejsce zapamiętałem cudownie. Pierwszy blant, pierwszy seks, pierwsza wóda. Pamiętam, że na jednym z grilli powiedziałem kumplowi, że jakbym wygrał w lotka, to kupił bym to miejsce, ale nie remontowałbym go. Utrzymywałbym je w permanentnym stanie lekkiego podniszczenia i bawił się w nim bez końca.

Jednak to było kiedy miałem 17 lat i chodziłem do technikum. Teraz mam 25 lat i świat jest nieco inny. Przede wszystkim po technikum zakończyłem swoją ścieżkę edukacji i brak poczucia bezsensowności zniknął. Wszyscy moi znajomi rozjechali się po świecie. Czy to studia w innych miastach, czy praca za granicą. Na ich profile w mediach społecznościowych nawet nie mogę już zerkać. Szczęście wylewa się z każdego obrazka. Albo trzymają w dłoniach dyplomy magistrów, albo swoje dzieci, albo klucze od nowych aut, domów. Ja tymczasem nawet nie wyprowadziłem się od rodziców. Przytyłem, wstaję w kółko o piątej, żeby zdążyć do obozu pracy na szóstą i wyjść z niego o szesnastej. W weekendy chleje, albo marnuje bez sensu gaz w golfie kręcąc się po mieście jak w pętli. Do dziewczyn boję się nawet zagadać. Zresztą z kimkolwiek w pracy rozmowa przychodzi mi z trudem. Co pół roku zmieniam firmę, bo liczę że w tej następnej będzie lepiej, że polubię to miejsce. Tym czasem dzień świra trwa, a ja tylko zastanawiam się nad tym co stało się z gościem, którym byłem, a później nienawidzę siebie za to, co sobie zrobiłem. Płaczę w środku, przybierając na zewnątrz obojętną na wszystko maskę #!$%@?, a kilka browarów i pornhub premium to moi jedyni przyjaciele. Dobija mnie dodatkowo przeklęta nostalgia. W kółko wracam wspomnieniami do chwil w których czułem się super, do czasów kiedy jeszcze poczucie sensu mnie nie opuściło. Czasy technikum wynoszę na piedestał, sam modyfikując wspomnienia tak, aby pamiętać tylko to, co było dobre. Dobre wspomnienia zmieniam w jeszcze lepsze, niż w rzeczywistości, dlatego nie wiem czy to co napisałem wcześniej o opuszczonym ośrodku wczasowym w stu procentach pokrywa się z prawdą, czy czegoś nie podkoloryzowałem, a wszystko przez nostalgię. Prawda jest taka, że od końca technikum nie zdarzyło się nic takiego, co byłoby godne zapamiętania, a ja popadłem w spiralę nadwagi, depresji, alkoholizmu i masturbacji.

Po raz kolejny pracowałem przez całe wakacje, bo od ciągłych zmian zakładów, nigdzie nie mogłem zapracować na dwadzieścia dni urlopu. Wrzucili nam wszystkie soboty pracujące z automatu. Nie zgadzałem się tym, ale wszyscy w kółko powtarzali, że polityka firmy i przynajmniej więcej zarobimy. Jak na złość pogoda aż zapraszała do wypoczynku, kiedy ja w pocie czoła musiałem sortować górę jakiegoś gówna. Stwierdziłem, że po robocie uderzam na plażę. Mimo, że mieszkam tak blisko, to przez ostatnie kilka lat nie widziałem morza. Czas do końca zmiany płynął, a wyjazdowi nad morze nadałem mitycznego znaczenia. Wierzyłem, że gdy siądę w piachu i wlepię wzrok w morskie fale, to coś się wydarzy, natchnie mnie jakaś myśl, która pozwoli mi wyskoczyć z karuzeli #!$%@?. W końcu doczekałem się fajrantu. Po przejechaniu siedemnastu kilometrów w godzinę dotarłem do zakorkowanego kurortu, gdzie następną godzinę szukałem darmowego parkingu. Wreszcie postawiłem furę prawie w lesie. Po wyjściu z auta, zamajaczył mi między drzewami znajomy widok. Coś jak flashback wojenny. Podążyłem w tamtym kierunku, a na mojej twarzy malował się coraz szerszy banan. Ciągle tam stał. Minęło tyle lat, a niedokończony hotel piętrzył się wśród drzew pękając od upływu czasu i korzeni obrastającej go roślinności. Dopiero z bliska zauważyłem w jak opłakanym był stanie. Kilka balkonów przegrało walkę z grawitacją, podobnie jak jedne ze schodów prowadzące na dolny poziom mostu. Nie to mnie jednak zmartwiło. Obiekt w całości otaczał wysoki płot, na siatce którego wisiały tabliczki: Zakaz wstępu, obiekt przeznaczony do rozbiórki. A więc skarbiec moich cennych wspomnień miał zostać wysadzony w powietrze. Poczułem się, jakby ktoś chciał wyrwać mi kawałek duszy, wymazać kilka stron z mojego życiorysu. Zacisnąłem dłonie na siatce ogrodzenia. Nie! Nie pozwolę na to tak po prostu. Skoro chcą zniszczyć miejsce, z którym łączy mnie tyle pozytywnych wspomnień, to wypadałoby chociaż godnie pożegnać się z hotelem. Szedłem wzdłuż ogrodzenia, aż dotarłem do ścieżki rowerowej prowadzącej między ośrodkiem, a brzegiem morza. Tam trafiłem na dziurę w siatce. Przechodząc, zadarłem głowę wysoko. Mój taras. Był tam u góry, wołał mnie, choć jego betonowa barierka leżała już tu na dole, potrzaskana. Okazało się, że wszystkie wejścia zostały zamurowane. Było to potwornie frustrujące, zwłaszcza że już znalazłem się w miejscu zabronionym. Ryzykowałem mandatem, a nie mogłem nawet wejść do środka. Przed laty znałem rozkład wszystkich pomieszczeń niemal na pamięć. Odkurzenie tej wiedzy i wyrwanie jej z podświadomości okazało się pomocne, gdyż znalazłem przejście, którego ktoś zapomniał zablokować. Podobnie w środku musiałem zmierzyć się z labiryntem nowych, ceglanych ścian, jednak zawsze gdzieś na końcu znajdowało się przejście. Zupełnie jakby ktoś celowo je zostawił. Im bliżej znajdowałem się wejścia na taras, tym więcej zagubionych wspomnień do mnie wracało. Śmiałem się sam do siebie, na głos opowiadając sobie co gdzie się wydarzyło. W końcu do nich dotarłem. Schody prowadzące na dach. W promieniach słońca przybrały złocisty kolor i choć były poszczerbione i popękane, dla mnie faktycznie wydawały się być ze złota. Wszedłem na górę i dotarłem do celu mojej pielgrzymki. Choć nic nie zmieniło się w moim życiu to i tak warto było powrócić w to miejsce. Nowe wrzuty na ścianach przysłaniały te stare, które były świeże w czasach gdy tu imprezowałem. Szukałem złotej myśli na temat subaru imprezy, jednak musiała leżeć już na dole, rozbita na kawałkach betonu. Czas nie oszczędził tego miejsca, jednak widok na morze wcale się nie zmienił. Wpatrywałem się w żaglówki na horyzoncie, czując się niemal jak osiem lat temu, jednak raptownie odezwało się moje dzisiejsze #!$%@? ja. Naszła mnie bowiem idiotyczna myśl: miejsce mało dostępne, a ja jeszcze nie dusiłem dziś węża. W pierwszej chwili wyśmiałem ten pomysł, jednak każda kolejna sekunda przemawiała za tym, aby to zrobić. Ile można trzepać się do pornoli? Ile jeszcze okazji będę miał w życiu, aby zrobić to z tak majestatycznym widokiem w tle? Może w ogóle pójść na całość i zrobić to nago? Tego było już za wiele. Potrząsnąłem głową zaskoczony tym, jaki pomysł się w niej narodził. Nieśmiało podszedłem do krawędzi. Gdzieś tam na dole, między gałęziami, przemieszczali się ludzie po ścieżce rowerowej, całkowicie nie świadomi tego, że jestem tu u góry. Poczułem że mogę to zrobić. Niczym astronauta oddający mocz podczas spaceru kosmicznego, lejący na cały świat, który i tak nie jest tego świadom. W taką właśnie myśli ubrałem argumentację, która przemawiała za tym, aby zwalić konia nago na szczycie budynku grożącego zawaleniem. To miał być mój manifest przeciwko światu, za to jakim się okazał, kiedy skończyłem szkołę i poszedłem do pracy. Chciałem upodlić świat w ten sposób, a świat podobnie jak z perspektywy kosmonauty szczającego na orbicie, miał nie być tego świadomy. Serce waliło mi jak głupie, a ręce zlały się potem, kiedy ściągałem spodnie. Oddech miałem nierówny i zacząłem się martwić, że dostanę zawał. Z arytmii wyrwała mnie myśl o tym jak #!$%@? by to była sytuacja, gdyby znaleźli na dachu nagiego trupa z fujarą w łapie. A skoro już o fujarze mowa. Chwyciłem w rękę sprzęt i przez chwilę naszła mnie refleksja. Naprawdę to robię? Nie chodzi nawet o akt ekshibicjonizmu i samogwałtu w miejscu publicznym, ale naprawdę nadaje masturbacji znaczenia symbolicznego? Odpowiedź przyszła do mnie z głębi duszy. Właśnie tak, dokładnie to robię. Chwyciłem go mocniej w rękę i zaczęła się jazda. Właściwie nie myślałem o niczym podniecającym. Wpatrywałem się po prostu w Bałtyk skupiając się od czasu do czasu na przelatujących mewach. Mimo żadnych erotycznych bodźców czułem zbliżający się finał. Może to przez sam fakt robienia czegoś tak ekstremalnie #!$%@?. W końcu oddałem salwę honorową na cześć miejsca które zapewniło mi tyle wspaniałych wspomnień. Wspominałem, że ośrodek przynosił mi w przeszłości szczęście? Cóż, tym razem chyba nie spodobało mu się to co zrobiłem na dachu, bo jak tylko skończyłem, usłyszałem za plecami głos powodujący ciarki na jajach. „Skończyłeś już? To pomachaj do kamery.” Dwóch strażników miejskich patrzyło się na mnie nie kryjąc zażenowania. Dopiero po chwili dotarł do mnie dźwięk nieustannego bzyczenia i dostrzegłem drona kołującego nad dachem, wraz z mewami które próbowały go upolować. To dlatego tyle się ich tu kręciło. Poczułem jak płonę na twarzy, a jeszcze chwilę później dotarło do mnie w jakiej sytuacji się znalazłem i że ciągle trzymam fiuta w łapie, zamiast go zakryć. Zestaw takich bodźców przeanalizowany przez mój mózg dał mi tylko jedną odpowiedź. Skacz, #!$%@? to, po prostu skacz. To było pierwsze co przyszło mi do głowy i chyba musiałem spróbować, bo w następnej chwili leżałem już skuty na posadzce z popękanego lastryko. Słuchałem jak wzywają wsparcie, że jestem prawdopodobnie chory na umyśle, żeby przysłali karetkę. Nawet mnie nie ubrali. Leżałem nagi wśród coraz większej liczby osób. Wpatrywałem się w drona który nie spuszczał mnie z oka. Cóż, zapomniałem że mamy końcówkę drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku i służby mundurowe z powodzeniem wykorzystują takie zabawki w pracy. Tymczasem ktoś w końcu zainteresował się mną w inny sposób niż żartując sobie ze mnie. Owinięto mnie w koc i zawinięto z opuszczonego hotelu.

Następne dni przynosiły ze sobą coraz więcej mroku. Psychiatra orzekł, że jestem zdrowy na umyśle. Milczenie spowodowane zamknięciem się w sobie potraktował jako próbę olania go, kiedy wyciągał do mnie pomocną dłoń. Później dowiedziałem się, że zamiast mandatu sprawę skierowano do sądu. Wszystko przez to, że ktoś w straży miejskiej nie wytrzymał i uległ pokusie wysłania filmu z akcji do sieci. Czytałem kiedyś, że przez internet ziemia stała się globalną wioską. Myślę, że mało osób przekonało się tak boleśnie o prawdziwości tego stwierdzenia, jak ja. W pracy rozpoznali mnie od razu. Słyszałem o sobie, że o mało nie zwaliłem się z dachu, próbowano przybić mi sto ksyw, ale to snajper wygrał przetarg i dostałem #!$%@? od współpracowników po pracy za bycie innym. Rzuciłem robotę, a potem starzy wyrzucili mnie z domu. O ile nie za bardzo umieli w komputer, tak nagranie mojego wybryku w telewizji i zdjęcia w lokalnej gazecie sprawiły, że zostałem wydziedziczony i nie godny noszenia nazwiska mojego ojca. Tego wieczoru miałem skończyć ze sobą, ale prędzej zgarnęli mnie na dołek. Skatalogowali mnie na równi z pedofilami i gwałcicielami. Sprawa wrzała i zainteresował się nią jakiś młody dupek prokurator, który marzył, aby jego nazwisko pojawiło się w dzienniku. Kiedy przedstawiał mi zarzuty, z miejsca stwierdził, że brzydzi się takimi jak ja i wyjawił iż wierzy, że strażnicy powstrzymali mnie przed skokiem tylko dlatego, że nie byłoby chętnych zbierać z ziemi takiego ścierwa jak ja. Przemowę zakończył słowami, że będzie starał się o pięć lat bez zawiasów, a swoją argumentację miał popierać tym, że w tym ośrodku bawi się nieletnia młodzież, a ja tylko czekałem na to, żeby zgwałcić jakąś małolatę. Każde jego słowo było jak nóż, prosto w moje serce. Zrozumiałem wtedy w jaki sposób doszło do tego wszystkiego. Jedna drobna decyzja. Jedna czynność sprawiła, że moje życie całkowicie się odmieniło. W nocy zapragnąłem zacząć wszystko od nowa, więc przełożyłem prześcieradło przez kratę i zacząłem wiązać je na szyi. Powstrzymali mnie tylko współtowarzysze z celi, którym było wszystko jedno, ale nie mieli zamiaru odpowiadać za moją śmierć. Pobili mnie tak, że przez resztę nocy leżałem w bezruchu.

Nie mam pojęcia ile dni spędziłem w celi i co właściwie działo się dookoła. Pamiętam że miewałem wtedy chwile całkowitego wyłączenia. Nie spałem, ale też nie myślałem o niczym. A kiedy tylko zaczynałem myśleć, świat wokół mnie sypał się jeszcze bardziej. Nawet gdy wyjdę, to zostałem już napiętnowany. Bekę toczył cały kraj, a nim jeszcze mnie zamknęli widziałem przynajmniej pięć memów ze sobą w roli głównej. W końcu ktoś chciał się ze mną widzieć. Obawiałem się że to rodzice. Nie bardzo wiedziałem co mam im powiedzieć po takim czasie. Zamiast mamy i taty w pokoju spotkań zastałem gościa w garniturze. Przedstawił się, zareklamował jako jeden z najlepszych prawników w tym kraju. Wyraził przerażenie widząc w jakim jestem stanie. Zlecił natychmiast obdukcję i złożył zażalenie na ośrodek karny, w którym oczekiwałem rozprawy. Następnego dnia udało mu się wypuścić mnie z pierdla. Spotkaliśmy się już w jego gabinecie, w stolicy. Tam w końcu zadałem mu pytanie dlaczego się mną zajął i że raczej mnie na niego nie stać. Ten tylko zapewniał, żebym się nie martwił, że zaraz nakreśli całą sytuację. W spotkaniu towarzyszyło nam jeszcze parę osób. Ciągle byłem w traumie więc niewiele rozumiałem. Ktoś z jakiegoś portalu, ktoś od ochrony praw człowieka i jakiś przedstawiciel środowisk ludzi wyzwolonych, lgbt, czy jakoś tak. Czułem się jak we śnie, siedząc w luksusowym gabinecie, a zebrani w nim ludzie, na czele z moim prawnikiem zaczęli mi opowiadać, że to ja jestem ofiarą, męczennikiem który oddał swoją prywatność, aby społeczeństwo mogło przejrzeć na oczy. Puścili mi nagrania wydań wiadomości z poprzednich tygodni. Tłumy zebrane pod opuszczonym hotelem. Ludzie protestowali przeciwko zburzeniu obiektu, przeciw inwigilacji i kontroli przez służby porządkowe. Sforsowali ogrodzenie i zabunkrowali się w budynku. W następnych dniach miało tam miejsce oblężenie twierdzy przez policję. Tłum domagał się wypuszczenia mnie z więzienia. Zbudowali mi nawet kaplicę na moim tarasie. Policji udało się ostatecznie odbić hotel, jednak wszyscy w akcie solidarności rozebrali się do naga podczas akcji masowych zatrzymań i aresztowań. Patrzałem na to wszystko i niedowierzałem. Ponownie zapomniałem, że mamy końcówkę drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku i wszystkie dziwne zachowania są traktowane jako coś postępowego lub chęć zwrócenia uwagi na ważne problemy trawiące społeczeństwo. W tym przypadku moje trzepanie się dachu zapoczątkowało kolejną wiosnę ludów. Z drugiej strony jednak miałem wrażenie, że ponownie kręcą mnie z ukrycia. Ktoś mnie wkręcał i zainwestował w to dużo pieniędzy. Jednak czy wyraz zdezorientowania na mojej mordzie był warty takiej forsy? Prawnik podsunął mi komplet dokumentów. Wytłumaczył, że nagranie wyciekło do internetu niezgodnie z prawem, przez co w konsekwencji zostałem narażony na straty moralne w postaci wykluczenia przez społeczeństwo, a także utraty zdrowia psychicznego. Z samego nagrania można wywnioskować, że służby mundurowe dopuściły się haniebnego pogwałcenia praw człowieka, pozostawiając mnie skutego nago, aż do przybycia pogotowia. Według prawnika mogliśmy sami wytoczyć proces i powalczyć o odszkodowanie wahające się w kwocie kilku milionów złotych. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, zadano mi jedno proste pytanie, na które niestety nie znałem już odpowiedzi. Dlaczego to zrobiłem? Przełknąłem ślinę. Nie pamiętałem już idiotycznej argumentacji, którą wtedy przyjąłem za słuszną, ale patrząc na tych wszystkich ludzi, którzy poszli w moje ślady, odpowiedź nasuwała się sama. Chciałem znowu poczuć się wolny. To chyba złapało, bo mój sztab wojenny pokiwał głowami z aprobatą. Ktoś zadał mi jeszcze pytanie, czemu akurat dach budowli przeznaczonej do rozbiórki. Powiedziałem, że z tym miejscem łączy mnie wiele wspomnień. Pamiętałem, że rodzina raczej mnie już nie przyjmie, więc w razie porażki nie miałem gdzie mieszkać, dlatego dodałem, że traktuję ten hotel jako mój drugi dom i to musiało kupić ich do końca. Ruszyła maszyna medialno-marketingowa. W ciągu kilku miesięcy zrobili ze mnie celebrytę walczącego o wolność ludzi. Zacząłem udzielać dziesiątek wywiadów, spotykałem się z ludźmi na wiecach. Stałem się Gandhim dzisiejszych czasów, który z naciskiem ze strony władz walczył poprzez masturbację w miejscach publicznych. Dotarła do mnie wiadomość, że odwołano rozbiórkę hotelu i ufundowano jego wykończenie z publicznej zbiórki. W końcu doszło do rozprawy. Wygraliśmy ją bez trudu, a moje konto zasiliła pokaźna, siedmiocyfrowa suma. Hotel nazwano moim imieniem, a mi zaproponowano posadę dyrektora ośrodka. Kawałek plaży przed hotelem stał się plażą nudystów, a na tarasie widokowym postawili sporą nadbudówkę będącą moim gabinetem.

Teraz mam pracę marzeń. Codziennie podziwiam widok Bałtyku, który jeszcze mi się nie opatrzył. Udzielam się przy wielu akcjach społecznych i prowadzę dwie fundacje. Tamten wyjazd na plażę, gdzie miało wydarzyć się coś, co odmieni moje życie, faktycznie okazał się wyjątkowy. Moje życie ponownie nabrało sensu, wziąłem się za siebie
Esecior - Dobrze pamiętam czasy gdy miałem 17 lat. Środek technikum, brak problemów, ...

źródło: comment_sb2eMxcz3vVHMXuK7GBMM1hdK5jsEo5C.jpg

Pobierz
  • 3