Wpis z mikrobloga

Otóż po pewnej nieciekawej sytuacji z sąsiadami nie miałem gdzie się udać przez parę dni. Jako że był maj roku pańskiego 2014, a noce nie aż tak zimne spędziłem ten czas w plenerze. Gdy już nie starczało mi naturalnych sił, by kontynuować są wojaż, raczyliśmy się z dziewczyną amfetaminą. Następnego dnia w godzinach popołudniowych wpadliśmy na pomysł, by odwiedzić nam już dobrze znaną i niezmiernie przyjazną (przynajmniej dla mnie) krainę psychodelii. Do dilera nie był daleko dwie stacje metrem. Poprosiłem go o 2c-b z, gdy już mieliśmy towar i oddaliliśmy się od miejsca zakupu, zorientowałem się, że mamy dwie około dziesięciu miligramowe kapsułki. Po krótkiej naradzie uznaliśmy, że aby coś poczuć, trzeba będzie sobie to 2c-b zaaplikować iniekcyjne. Udaliśmy się więc do toalety dla bezdomnych (czytaj niepełnosprawnych) na samej górze świątyni rozpusty powszechnie znanej jako złote tarasy, zakupując po drodze sprzęt do iniekcji.



Zawartość obu kapsułek wsypałem do specjalnie spreparowanego koreczka po wódce, a następnie zalałem dwoma centymetrami sześciennymi wody i podgrzewałem aż do całkowitego rozpuszczenia. Gdy towar znalazł się już w strzykawkach, przystąpiłem do podania dziewczynie jej porcji, jako że ona nie potrafi się kłuć. Po sprawnym i szybkim zaaplikowaniu jej porcji przyszła kolej na mnie. Gdy już byłem w świetle żyły ona osiadła na podłodze z tekstem "Co to #!$%@? jest" Powiedziałem jej, że 2c-b i że ma mi nie przeszkadzać.



T:+0.00



Tuż po podaniu poczułem się jakoś dziwnie, ale niespecjalnie się tym przejąłem, jako że "dziwność" jest domeną psychodelików i biorąc ją pod rękę, wyszliśmy z łazienki w celu jak najszybszego oddalenia się od świątyni zła. Już na ruchomych schodach zrozumiałem, że musiałem popełnić jakąś straszną pomyłkę... kolory zrywały się ze wszystkich obiektów smugami złożonymi z atomów, a każdą z tych cząstek dokładnie widziałem, neutrony, protony, elektrony. Zdążyłem tylko powiedzieć "O #!$%@?" i całe moje pole widzenia, ego, psychikę i wszystko co znałem zalała fala fraktali. Kompletnie zatraciłem poczucie własnego ciała i osobowości. Nie miałem pojęcia czy stoję, czy idę i czy zaraz się nie #!$%@?ę w tę dziurę na ruchome schody. Ta chwila ciągnęła się w nieskończoność.



T:+???



Nie pamiętam, od kiedy ale już wiem! Wiem, że jestem i siedzę, siedzimy naprzeciwko siebie po wewnętrzne stronie wrót do złotych tarasów. Wiem, że rozmawiam z nią, lecz kompletnie nie mam pojęcia o czym. Nie minęła chwila, a może wieczność, gdy powietrze rozdarły syreny dokładnie takie jak na poligonach, a atmosferę wypełnił gaz bojowy. Czułem, że się duszę. Uciekliśmy stamtąd. Z tego co mi wiadomo to szlajaliśmy się pod złotymi, siadając w dziwnych miejscach i cały czas gadając o nie wiem czym. W pewnym momencie zobaczyłem, że koś pragnie nawiązać kontakt z moją dziewczyną. Przeczuwając niebezpieczeństwo, szybko ją odciągnąłem od tej istoty.



W sumie to po dotychczasowej poprawie progres trzeźwienia się załamał, a dziwność przybrała formę funkcji kwadratowej. Z każdej zaczęli się pojawiać uzbrojeni ludzie i zrozumieliśmy wiedzieliśmy, że stała się katastrofa, że musieli kogoś zabić. Zaroiło się od agentów rządowych i zobaczyliśmy, że współpracują z ludźmi naszego dilera.



Ona: Uciekajmy z tond, chodźmy do lasu.



Ja: Mamo ty chyba oszalałaś.



Ona: Nie jestem twoją matką.



Ja: Przepraszam mamo.



Wsiedliśmy do pobliskiej taksówki. Moja dziewczyna zaczęła się wykłucać, że chce do lasu a ja nieszczęsnemu taryfiarzowi powtarzałem "Niech pan jej nie słucha mama oszalałe" Nie rozumiałem, nie byłem w stanie zapanować nad słowem "mamo" Dlaczego? Może to podświadomość. Może przez narkotyk. Nie wiedziałem. Gdy taksówkarz się nas już pozbył okazało się, że wskoczyliśmy na kolejny poziom. To już moim zdaniem była lekka przesada, choć nie przyszło mi nawet do głowy, by zakwestionować to wszystko lub by chociaż żałować. Wpadliśmy w wir, prosto w rdzeń dwóch sił: Silnej psychodelii i psychozy postfarmakologicznej.



Widzieliśmy ich i ja i ona napawali nas potwornym lękiem. Ludzie z sekty. Nie mieliśmy na nich żadnego lepszego określenia. Byli to ludzie omamieni czarami jakiegoś potwornie złego ugrupowanie, mieli na twarzach i ciele dziwne symbole i cały czas gestykulowali. Wiedziałem, że muszą mieć coś wspólnego z tym zabujstwem, ale agenci rządowi zdawali się ich nie zauważać. Próbowałem jej wytłumaczyć, że po prostu oszaleliśmy i będziemy musieli z tym jakoś żyć, lecz nie przyniosło to oczekiwanego rezultatu. Moja dziewczyna usiadła na schodach prowadzących gdzieś w podziemia dworca i mówiła, że ona już nie chce i że ma dosyć. Błagałem ją, by już wstała i byśmy już opuścili to miasto, niestety ze znikomym skutkiem. Wiedziałem, że wszyscy się na nas patrzą z potwornym obrzydzeniem. Wiedziałem, że upadliśmy na dno. To co po chwili zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Moja dziewczyna miała na ciele i twarzy dziwne symbole i pokazywała jakieś skomplikowane wzory rękoma. Musiałem to zrobić, podjąć tę decyzję. Rzuciłem tylko "Ty chyba oszalałaś. Mam dość" i poszedłem.



Od tamtego momentu było tylko coraz grubiej. Widziałem na ścianach animowane wersje mojego dilera. Byłem kompletnie zagubiony, nie wiedziałem co mi się stało. Może ktoś mi coś dorzucił. Jacyś ludzie próbowali mi coś powiedzieć, ale ja z urywków zdań zdołałem ułożyć tylko "Warszawa to nie jest przyjazne miejsce."



T:+60 lat



Siedzę na trawie pod drzewem. Co ja tu robię? Kim jestem. Hmmm czy ja mówię? Tak mówiłem, a w zasadzie puszczałem monolog w stronę przechodniów. To było mniej więcej tak " Tak! Tu i teraz, w biały dzień, siedzę, siedzę i #!$%@?ę... #!$%@?ę od rzeczy. Skoro mówieniem ciało się zajmowało samo, mogłem poświęcić troszkę czasu na skrupulatne przeanalizowanie sytuacji, w jakiej się znalazłem. I wywnioskowałem, że jestem starym żulem, który oszalał i że od sześćdziesięciu lat siedzę codziennie w tym samym miejscu i #!$%@?ę od rzeczy. Nie wiedziałem, jak do tego doszło. Dziwiła mnie trochę ta słoneczna pogoda. Gdzieś w tle zobaczyłem wysokie szklane biurowce i pojąłem, że muszę być w majami. Jak na zawołanie ujrzałem, że wśród przechodniów jest wielu czarnoskórych. Ci wszyscy ludzie patrzyli się na mnie z dziwnym politowaniem, widziałem to w ich twarzach, wiedziałem, że od tylu lat chodzą tą drogą do pracy, a ja tu codziennie siedzę i #!$%@?ę od rzeczy. Zawstydziłem się zawstydziłem się, że stałem się kimś takim. Przecież to nie moja wina, że oszalałem. "Czy wy na mnie patrzycie? Czemu tak na mnie patrzycie? Czy ja wyglądam jak...? #!$%@?!" i wkoło maciejów.



Po tylu latach to w końcu musiało się stać. Otóż podeszli do mnie jacyś mundurowi. Mówią że ochrona i że jestem przy hotelu i mam sobie iść, a ja im na to że jestem zwykłym starcem i że mam prawo tu siedzieć pod drzewem i #!$%@?ć od rzeczy. Odpuścili. Gdy się oddalali rzuciłem im na odchodne "JESTEM JAK TAKI BUDA POD DRZEWEM" Po bardzo długim czasie przybyła policja. Kazali mi wejść do radiowozu, ale ja nie wchodziłem puki nie zagwarantowali mi że będę mógł wrócić pod drzewko. W radiowozie wszystko się popieprzyło. Zrobili coś czego się nie spodziewałem. Mianowicie spytali się jak się nazywam. Powiedziałem im zgodnie z prawdą, że nie wiem i spytałem się która godzina. Próbowali ze mnie wydusić jakiekolwiek dane osobowe, ale ja nic nie wiedziałem. Odpowiadałem im tylko zdaniami "Nie wiem" i "Która godzina" W końcu jeden z nich nie wytrzymał i uderzył mnie pałą w udo. Krzyknąłem "Jakim prawem bijecie bezbronnego starca i dlaczego ktoś w ogóle na to pozwala" I w tym momencie się przestraszyłem i zacząłem gorączkowo myśleć. Szukałem czegokolwiek z poprzedniego życia, jedyne co mi przyszło do głowy to słowa "meneliks i wasp" dodałem też, że nie biorę narkotyków, bo jestem na to za stary. Okazało się, że w trakcie tego wszystkiego któryś z nich wyciągnął z mojej kieszeni dokumenty i mnie sprawdzili. Dowiedziałem się, że jestem czysty (w co szczerze wątpiłem, w końcu nie myłem się sześćdziesiąt lat) i że mam tego nie zgubić i wsunął mi do kieszeni dokumenty. Po tym jak w iście filmowym stylu #!$%@? mnie z radiowozu, wróciłem pod swoje drzewko.



Po upływie jakiegoś czasu pojawiła się przede mną iście kosmiczna maszyna. Ze szkarłatno białego pojazdu pokrytego skomplikowanymi wzorami wysiadły dziwne świetliste istoty. Zrozumiałem, że to aniołowie. Powiedzieli mi, bym wsiadał, a gdy spytałem się gdzie lecimy powiedzieli, że zobaczę.



T:+Wieczność



Jeśli do tej pory byłem w stanie określić na swój pokrętny sposób upływ czasu, to w tym momencie absolutnie nie byłem do tego zdolny. Widziałem swoje ciało rozjechane na torach. Przytłoczyła mnie świadomość, że umieram, a moja dziewczyna nie żyje. Po kilko ulotnych niczym wszechświat wizjach przedstawiających rozpłatane ciała i pulsujące serce ujrzałem przed sobą anioła.



Anioł: Nie żyjesz.



Ja: A ona?



Anioł: Umarła.



Ja: I gdzie teraz zostanę pochowany?



Anioł: Nie ważne.



Ja: #!$%@?, matka mnie zabije!



Następnie znalazłem się w pociągu, absolutnie bezcielesny, byłem czystą jaźnią. Byłem niezmącony, tożsamością, kulturą, płcią, niczym. Przez nieskończenie długi czas przyglądałem się pracy konduktorów sprawdzających bilety. Przysłuchiwałem się ich rozmowie i jedyne co zapamiętałem to to, że mają nowe kasowniki. Nagle ujrzałem pracę studentów medycyny podających zastrzyki specjalnym manekinom, które groteskowo prostowały się w łóżkach po podaniu adrenaliny. Jednak ten sielankowy spokój nie potrwał długo. Usłyszałem "Pan Staszek i manekin przyjechali na remont" I w tym momencie wszystkie istoty obecne w tym wielowarstwowym świecie składającym się z pociągu i pokoju dla studentów spojrzały się w tamtym kierunku. Manekin również dodatkowo otwierając usta i wdając z siebie "HĘ?" I teraz już mój pociąg nie był zwykłym pociągiem tylko obskurnym przystosowanym szpitalnie wagonem, w którym dokonywano operacji na otwartym mózgu i wycinano ludziom szyszynki. Nie mogłem na to patrzeć, więc zapadłem się w sobie jeszcze głębiej. Myślałem, że trafię do sanktuarium i się nie pomyliłem, tyle że to było sanktuarium zła. Ujrzałem demona bodhi, który rozmnażał się poprzez specjalne komory maciczne, które zapładniało się syntetycznymi podróbami LSD. Gdy córki demonicy dojrzewały, odlatywały w przeróżne miejsca na ziemi i przybierały postać sklepów z dopalaczami. Usłyszałem jednak donośny głos.



Głos: Co wziąłeś?



Ja: Dimetylotryptaminę..... dożylnie.



Głos: Od kiedy bierzesz te dopalacze?



Nie odpowiedziałem mu. Coś mi się wydawało nie na miejscu. Zacząłem stopniowo wyskakiwać z kolejnych warstw głębi i gdy dotarłem do ciała zobaczyłem, że jestem dalej w wagonie szpitalnym, tyle że teraz stał na dworcu, a ja nie mogłem się ruszyć. Po kilku nieudanych próbach kontroli własnego ciała znów się zapadłem. Tym razem nawiedziła mnie wizja lasu, w którym również wycinano ludziom szyszynki. To trwało już o wiele krócej.



Po serii dziwacznych wizji znów mi się udało dotrzeć do własnego ciała i to już chyba definitywnie. Zorientowałem się, że jestem związany. Wszystko dookoła mieniło się żyjącymi i kolorowymi fraktalami, które stopniowo słabły. Okazało się, że więzy były nieudolne i chyba nie były spreparowane dla istoty myślącej. Gdy już się odwiązałem, ku własnemu zdumieniu spostrzegłem cewnik umieszczony... we mnie. Niemal odruchowo rozejrzałem się dookoła. Dzięki bogu leżała na parapecie tuż przy mnie pięciu mililitrowa strzykawka. Odciągnąłem nią płyn z balonika stabilizującego cewnik i sprawnym ruchem go usunąłem. O dziwo niemal nic nie poczułem. Szybko ubrałem się we własne ubrania, które leżały na krześle przy łóżku i wyszedłem z pomieszczenia. Spotkałem jakiegoś mężczyznę i mu powiedziałem "Dobra, to ja już spadam" kompletnie mnie olał. Jak najszybszym krokiem zacząłem przemierzać labirynt pulsująco-fraktalnych schodów i korytarzy. Byłem wciąż przekonany, że mi wytną szyszynkę, jak mnie złapią. Gdy dopadłem wyjścia i stanąłem w chłodnym nocnym powietrzu. Zdominowała mnie nieopisana ulga.



T:+8h



I w tym momencie jak młotkiem przez łeb. Patrze, a ja sobie stoję w podziemiach centrum jak gdyby nigdy nic. Uznałem, że to wszystko musiało być wytworem mojej pokwaszonej wyobraźni, a tak naprawdę to siedziałem cały czas pod ścianą w tych podziemiach. Udałem się raźnym krokiem na dworzec centralny, by usiąść sobie w poczekalni. Gdy już tam dotarłem, sięgnąłem do kieszeni, po telefon, w celu skontaktowania się z dziewczyną. Wyciągnąłem go wraz z woreczkiem foliowym. Przyjrzałem mu się, było na nim napisane czarnym markerem... 2c-p! No proszę i mamy winowajcę, dobrze, że żyję, pomyślałem. I w tym momencie zacząłem się poważnie martwić o dziewczynę. Na szczęście nic się jej nie stało. Choć z całą pewnością miała niezłe przygody. Od tamtej pory zacząłem zdrabniać jej imie, co nigdy do tej pory mi się nie zdarzyło. A oto streszczenie jej przygód



Nawet się nie zorientowała, w którym momencie ją zostawiłem. Zeszła na dworzec i wsiadła w pociąg. A mianowicie Berlin Warszawa ekspres. No cóż miała szczęście, bo gdyby nie chodziła między przedziałami, oznajmiając wszystkim do koła, że jest #!$%@?ęta, to pewnie by jej nie wyrzucili na Warszawie Zachodniej. Następnie zdarzyło jej się coś podobnego do stanu, który miałem mniej więcej w tej samej chwili. Spacerując sobie, stwierdziła, że jest starym żulem i że skoro od pięćdziesięciu lat nosi tę torebkę i ani razu z niej nie skorzystała, to po prostu ją wyrzuciła. To z tego powodu nie mogłem się do niej dodzwonić. Później siedząc sobie na ławce, doświadczyła fraktalnego zagięcia czasu. Dokładniej rzecz biorąc, przeżywała niesamowicie długie i skomplikowane historie, by znaleźć się w pozornie tym samym punkcie i doświadczać dziwnego stanu, w którym człowiek się orientuje, że upłynęły całe wieki, by nagle trafić do chwili w sekundzie po ich rozpoczęciu. Jak już było jej źle i zimno to zaczęła prosić ludzi o pomoc, a ci po prostu wezwali policję. Jak się domyślacie, nie była w stanie się z nimi dogadać. Z tego co pamiętam, to oznajmiła im że mają kwaśny wóz, a pies jej na to "Nie wiem co ty ćpasz dziewczyno, ale jak dla mnie to on ma kolor, a nie smak" Miała jeszcze kilka dziwnych przygód, których nie pamiętam, ale finisz był taki, że była cała i zdrowa.



Całość doświadczenia zamknęła się w mniej więcej ośmiu godzinach. Po tym psychodelicznym pstryczku w nos zawsze się upewniam, że to co mam to jest to co miało być, a nie żul pod drzewem i w #!$%@? cyferek do koła niego. Cóż od tamtej pory mam też pewną awersję do fenetyloamin których staram się teraz unikać. I wiecie co mimo wszystko wolę tryptaminy. Może w najbliższym czasie będę mógł wam zreferować jakieś świeże tryptaminowe przygody. Bo mimo ogromu doświadczeń myślę, że nie ma co w nich przebierać, tylko świeży trip-raport jest w stanie w pełni oddać ducha tegho co, raz kiedyź na kocu u lalkarza... "I tak oto doszliśmy do granicy czytelności"
#narkotykizawszespoko
  • 2