Wpis z mikrobloga

W trakcie wędrówek po Ekwadorze, wskutek czujnego obserwowania miejscowej ludności – czujnego nie jak w „bałem się, żeby mnie nie rąbneli”, ale jak w „liznąłem trochę socjologii i antropologii, więc wypadałoby zauważyć więcej niż pierwszy lepszy gringo-turysta” – otóż przyszło mi wówczas na myśl, że gdyby kolejna część Indiany Jonesa rozgrywała się w tamtym rejonie świata, winna nosić tytuł Indiana Jones i Arka Redystrybucji Podatkowej lub Indiana Jones i Ostatni Współczynnik Giniego.

Współczynnik Giniego, jak wiadomo, mierzy nierówności dochodowe w społeczeństwie. W Norwegii wynosi 0,26, w Polsce 0,32, w Ekwadorze 0,45. Liczba jak liczba, sama w sobie niewiele nam oznajmia. Jednakże przejawy tej stosunkowo wysokiej wartości szybko idzie dostrzec.

Społeczeństwo ekwadorskie przedzielone jest wysokim murem zwieńczonym szkłem z potłuczonych butelek. Ustawiono je na sztorc i osadzono w zaprawie. Nad szkłem rozpięto na wszelki wypadek półmetrowy drut pod wysokim napięciem. Po jednej stronie muru w dużych mieszkaniach lub piętrowych segmentach żyje sobie górna część klasy średniej. O czystość jej sedesów i blatów kuchennych dbają półetatowe sprzątaczki.

Po drugiej stronie żyje cała reszta, wszyscy ci, których rodzicom nie udało się na czas dorobić domu, drutu i sprzątaczki. Płatne studia, sztywny kredencjalizm plus networking w wydaniu nepotystycznym uniemożliwią im awans społeczny w bieżącym pokoleniu.

A zwyczajna klasa średnia vel klasa robotnicza vel „niebieskie kołnierzyki”, czyli wszyscy ci, którzy może nie mają stu metrów kwadratowych i po dwóch samochodów na rodzinę, ale mimo to żyją na przyzwoitym poziomie i nie muszą liczyć pieniędzy do pierwszego? Niewielu ich. Tertium non datur. W tamtym rejonie świata tryby historii gospodarczej najwyraźniej wyłamały kilka szczebli ze środka społecznej drabiny dochodowej.

Jeżeli napisałbym, że w Ekwadorze bieda aż piszczy, byłoby to grubą przesadą. Faktem jest jednak, że znaczna część populacji albo trudni się ciułactwem w ramach drobnego handlu uprawianego w małych, obskurnych sklepikach; albo pospiesznie sprzedaje mandarynki i lizaki na skrzyżowaniach, gdy samochody przedstawicieli górnej klasy średniej czekają na czerwonym świetle; albo wsiada do autokaru, wygłasza pięciominutowe monologi o swojej nędzy, próbuje sprzedać pasażerom badziewie spożywcze za pięćdziesiąt centów od pudełeczka, a potem wyskakuje w biegu i łapie następny pojazd jadący z powrotem. I tak od poniedziałku do niedzieli.

Nie muszę wspominać o takich oczywistościach jak sprywatyzowane szkolnictwo i sprywatyzowana służba zdrowia. Jasne, istnieją publiczne, darmowe placówki oświatowe oraz szpitale, lecz nikt przy zdrowych zmysłach i dobrych zarobkach nie pośle tam swojego dziecka ani chorej matki.

Z wysokim współczynnikiem Giniego korelują również takie zjawiska jak zakorkowane ze szczętem ulice, zatrważająco niewielka liczba bibliotek w dwumilionowej stolicy kraju, nieregularny wywóz śmieci, wieczorne wiadomości przerywane co dwie minuty pięcioma minutami reklam (ucz się, Polsacie), oraz Chińczycy, którzy ostatnimi laty wykupują na potęgę ekwadorskie przedsiębiorstwa, w tym i publiczne.

Oraz słabo rozwinięta komunikacja zbiorowa, którą podróżują niewiarygodnie sprytni i szybcy pasażerowie. Chociaż na krańcówce stałem pierwszy w kolejce do nadjeżdżającego autobusu, przegrałem z kretesem wyścig do krzesełka z zaprawionymi w bojach tubylcami.

Aha. Mur z potłuczonym szkłem i drutem pod napięciem nie był metaforą. Tam naprawdę każde zamożniejsze osiedle jest tak ogrodzone.

#ekwador #ekonomia
eagleworm - W trakcie wędrówek po Ekwadorze, wskutek czujnego obserwowania miejscowej...

źródło: comment_aoCw5qYQOQn5c6KZR4kZD0VXcgMdxYMt.jpg

Pobierz
  • Odpowiedz