Wpis z mikrobloga

Patrzę przez okno. Potem na zegarek. 10. O 7 miałem zrobić to, co dopiero zaraz się wydarzy. Po co to robię. Gdzie ja chcę iść. Leję. Lało całą noc. Cały ranek. Wiem, bo budzik dzwonił. A dzwoniłem tak naprawdę ja. Ja „wczorajszy” powiedziałem ja „dzisiejszemu” – wstaniesz o 7. Ja „dzisiejszy” wygrał.
Deszcze kwietniowe. Prawie majowe.
W uszach 7,83 hz – „music from the firmament”. Dopisano jeszcze „from Earth to Heart”. Zobaczymy. Niech pada.
Koryto rzeki przykryte wodą. Tak jak być powinno.
W końcu zbudowano betonowe pancerze, żeby pozwolić wodzie płynąć.
Niech płynie.
Rzeka jest odbiciem stanu wody. Wilgoć w powietrzu.
Czujesz to. Głęboki wdech. Nikogo wokół. Kałuże do przeskoczenia.
Niektóre kałuże wręcz trzeba pokonać oszustwem. Jedna noga już w kałuży.
Delikatnie położona. Potem wymach drugą nogą. I szczęśliwe lądujesz po drugiej stronie świata.
Może się ochlapiesz. Nie wiadomo. Ale to nic.
Nurt wody pędzi przed siebie, zabiera po drodze śmieci, umarłe gałęzie, spadłe liście, resztki jesieni.
Śniegu już tu nie widać, ale czuję się, że dopiero wchłonął w ziemię.
Spód ziemi jest biały. Wierzch ziemi jest czarny.
Negatyw. Woda kotłuje się przy małym wodospadzie. Nie pozwala uciec fantom zebranym rzece. Obraca je w palcach, ogląda ze wszystkich stron. Styropian. Taki, taki i taki. Lays, etykietka, skład, cebulka, obracanie. Wokół nikogo. Ludzie pod parasolami gdzieś dalej idą, raczej przed siebie niż dookoła siebie. Ja kręcę się w kółko. Na krawędzi betonowego daru ludzkości jest przyjemnie. Takie życie na krawędzi można prowadzić. Nie grozi ci upadek, a jednak czujesz adrenalinę. Powrót do domu.

#zapiski #nic #codziennierano