Wpis z mikrobloga

#zdzislawintheworld #podroze #podrozujzwykopem #salvador #gwatemala

Dalej podróżuję. Jak już poniosłem sromotną porażkę autostopując po Meksyku, a następnie zatrzymał mnie huragan w Gwatemali, to przecież nie mogłyby mnie opuścić przygody w drodze do Peru. Tam minie pół roku mojej samotnej podróży i zacznie się drugi etap. No, ale najpierw muszę się tam dostać.

Wymyśliłem sobie podróż przez El Salvador. Bo tam mnie jeszcze nie było, wiecie jak jest. Do tego jest bardzo szybka i wygodna opcja, aby prosto ze stolicy wziąć busik o 5 rano, który zabierze Cię na wybrzeże i tam przesiadka na łódkę, która zabierze do Nikaragui, z ominięciem Hondurasu. Oszczędza się czas na podróż, ale niestety taka przyjemność kosztuje 100$. Strasznie drogo jak na coś takiego, no ale czasem w życiu trzeba zapłacić za coś, co się nie opłaca.

Kursują dwa razy w tygodniu i jednym z tych dni jest piątek. Skoro tak się złożyło, no to oczywiście że będę chciał zajechać na ostatnią chwilę, nawet nie wyobrażam sobie jak można by to rozegrać inaczej. Piszę wstępne maile do firmy, tam mówią że płacić trzeba z góry, ale jak będę w San Salwadorze, to mogę komuś na miejscu. Tylko mam potwierdzić jak przyjadę.

No to więcej zachęty mi nie trzeba. Poszedłem na dworzec w Peten, żeby kupić bilet na nocny autobus do Gwatemala City. Wyjeżdżam o 8 wieczorem, a po 10 godzinach jestem te 300 km dalej. Prędkość podróży do której już się przyzwyczaiłem, ale nigdy chyba jej nie zaakceptuję jako normy. W każdym razie w nocy, to sobie pośpię i się teleportuję. Same plusy.

Pan się mnie pyta jakim chce autobusem. Bo mają 25 dolarów za przejazd klimatyzowanym autobusem rodem z najśmielszych snów o all inclusive, albo za 20 dolarów starym Jelczem. Myślę sobie że takie jaśniepanieńskie wygody to za wysokie progi, zresztą w nocy jest zimniej i klima niepotrzebna. Jedyny problem to może być głośność autobusu, ale zastosuję mój sprawdzony trip przyjścia na nocny autobus niewyspanym. No i oczywiście stopery.

Także udałem się na Busa, przestronnie, wygodnie, temperatura bardzo przyzwoita, no ale przecież nie mogło być wszystko idealnie. Atak losu nastąpił ze strony, z której nigdy bym się nie spodziewał i nawet najbardziej ekskluzywny środek transportu by nie pomógł. Problemem był kierowca. A raczej muzyka której słuchał. I jak.

Włączył sobie praktycznie na pełen regulator jakąś składankę piosenek wejściowych do brazylijskich telenoweli w wersjach techno. Słuchał muzyki tak głośno, że byłem na cichszych koncertach. Na pozostałych ludziach nie zrobiło to zbyt wielkiego wrażenia, ale ja dostałem miejsce tuż za kierowcą, także mogłem rozkoszować się skrzeczeniem rozciąganych do granic wytrzymałości błon bębenkowych.

Nie myślcie, że nie zagadałem do kierowcy. Ja nie jestem z tych osób, które jak coś im nie pasuje to zagryzają zęby cały czas, a potem opowiadają na forum publicznym jak to w dobrej wierze przyjmowali na klatę cierpienia godne Jezusa, a przynajmniej Wertera. Ja od razu wyskoczyłem do gościa, czy on ma zamiar cały czas słuchać tak głośno, #!$%@?ąc już od wyboru nuty. I choć mój hiszpański jest komunikatywny, to żeby kogoś #!$%@?ć jeszcze mi trochę brakuje, musiałem więc być grzeczny. Za to kierowca się w tańcu nie #!$%@?ł, przerwał mój monolog i mówi - jak leci muzyka to wtedy mam pewność, że nie zasnę. A płacą mi za to, żeby przywieźć ludzi żywych, niekoniecznie wyspanych.

Mimo to ściszył troszeczkę. I tak była na poziomie, który sam bym włączył jedynie aby zdenerwować sąsiadów. Nie wiem jak, ale jakimś cudem czy magicznym sposobem udało mi się zasnąć i droga całkiem szybko się skończyła. Jednak przygody się mnie imają nawet gdy śpię, nie odpuszczą ani na moment. Komuś za mną wylała się woda jak spał i utworzyła ogromną kałużę tuż pod moim plecakiem, który miał całą noc aby ją wchłonąć.

I dobrze sobie poradził. Zanim miałem więcej czasu i możliwości żeby tam zaglądnąć i ogarnąć trochę bardziej niż wyrzucić rolkę papieru toaletowego, który spełnił rolę piorunochronu i wchłonął więcej wody. W każdym razie odkryłem to tuż po przebudzeniu, zaraz przed wysiadaniem i musiałem przenieść się z dworca północ, na dworzec południe, co zabrało 2 przesiadki i ponad dwie godziny. W obrębie jednego miasta. Jak już udało mi się znaleźć bus do granicy (niecałe 100 km w 3 godziny, elo) to zrobiłem tam cygański kram.

Zamókł mi mały plecak. Taki w którym miałem najcenniejsze i najprzydatniejsze w podróży rzeczy. Na szczęście komputer i cała elektronika uniknęła złego losu, ale z całą resztą musiałem sobie poradzić. Rozłożyłem się jak baba na cygańskim straganie i w tym trzygodzinnym busie wszystkie siedzenia wokół mnie były przystrojone schnącymi - skarpetami, maskotkami, arafatą, dwoma zeszytami (jeden z wydatkami, da się odczytać na tyle, że nie będę go przepisywał, drugi z hiszpańską gramatyką. Ten chyba przepiszę.), a także zbiorem bajek dla dzieci w wieku 9-11 lat po hiszpańsku, którą kupiłem w meksyku, aby trenować język. Aż dziw, że nikt nie chciał ode mnie nic kupić.

I dojechałem tak do granicy. Zgarnąłem wszystko do plecaka i hyc na przejście. A tam jakieś zamieszanie, okienka pozamykane, ludzie koczują na ulicy, grille palą, siedzą na kocach całymi rodzinami, wokół biegają bezpańskie psy i jedna świnia, a tuż obok sznurek ciężarówek, a ich kierowcy mają porozkładane hamaki pod nimi. A do tego krążąca w powietrzu plota, że dziś się nie da przejść, bo coś tam.

Nosz #!$%@?, nie po to całą noc słuchałem techno hiciorów ze zbuntowanego anioła, a potem przez 6 godzin pokonywałem zawrotny dystans 100 km żeby mnie na granicy cofnęli, jak ja tu podróżuję na ostatnią chwilę. Obmyśliłem wyjątkowo sprytny plan, że będę udawał idiotę. Dobrze udawać idiotę to prawdziwa sztuka, ale tutaj wystarczyło udawać, że się nie zna języka i próbować przejść. Teraz to już sam nie wiem (tak naprawdę to wiem) czy to mój super podstępny plan zadziałał, czy po prostu nie było problemów z przekroczeniem granicy, a ci ludzie tam stali cholera wie po co.

Standardowo nikt nawet nie zainteresował się zawartością mojego plecaka, czy nie mam tam żadnych różnych rzeczy zabronionych, ani w ogóle niczego. Nawet mi nie wbili pieczątki do paszportu, bo w Gwatemali było zamknięte i nie mam wyjściowej, a w Belize mają wszystko zinformatyzowane i jestem w bazie danych, więc pieczątki wycofali. I używają tu dolarów (nigdy nie przestanie mnie śmieszyć moneta 25 centowa).

Pierwsze wrażenie z San Salvadoru - jakby w Rio teraz były zawody z zaśmiecaniu, to byłby to czarny koń zawodów. Prześcignęliby moich faworytów - Polaków i Rumunów bez najmniejszego problemu. Teren przystanku autobusowego przy granicy był praktycznie cały wyłożony zadeptanymi, plastikowymi butelkami. Podczas jazdy ludzie otwierali okna, żeby wyrzucić śmieci, bez najmniejszego skrępowania. Ale i tak moim faworytem był gość, który podczas jednego postoju wysiadł i oddał mocz na przednie koło autobusu. Już mógł się nie fatygować tym chodzeniem po schodach i po prostu lać stojąc na progu - nie ryzykowałby, że korona cygańskiego króla spadnie mu z głowy. Bo jakby odszedł trochę dalej i zrobił to do rzeki, to zwiększyłby jej czystość, co już w ogóle byłoby karygodne.

W każdym razie jeszcze tylko dwie przesiadeczki, kolejne 4 godzinki na pokonanie jakiś 150 km i zajechałem do San Salvadoru, gdzie ostatecznie będę mógł wysuszyć moje rzeczy. Od przystanku parę kilometrów spacerkiem i zaszedłem do hostelu. Pierwsze co robię, to piszę do firmy transportowej, że chcę potwierdzić rezerwację, że jestem i jutro z samego rana chętnie wyruszę dalej.

Mr Kamil, wszystko fajnie, wszystko elegancko, ale nie mamy dla Ciebie miejsca. Mimo, że wczoraj pisałeś, to jakoś tak się złożyło, że nie bardzo. Ale żeby nie zostawić Cię na lodzie, to możemy zaproponować ten sam przejazd (a nawet do miejscowości dalej, czego chciałem uniknąć z tą firmą pewien, że znajdę tańszy transport) dzień później za 50$. Cena właśnie spadła do całkiem akceptowalnej, o ile to wyjdzie.

Jakbym miał jechać naokoło to i tak by mi to zabrało ten jeden dodatkowy dzień. A tak to będę mógł pozwiedzać San Salwador, porozkopywać śmieci jak mam to w zwyczaju robić z liśćmi jesienią i popodziwiać banery uświadamiające ludzi, że aborcja to jest morderstwo (https://www.facebook.com/slowoniedzielne/photos/a.1137420636329068.1073741828.1119553924782406/1137415592996239/?type=3), mimo że jej całkowita delegalizacja w KAŻDYCH warunkach kilkanaście lat temu przyniosła Salwadorowi mnóstwo strat. No ale wiecie, jeżeli przestanie się mówić, że autorytety trzeba szanować, ich słowa są prawdą, czyny dobrocią, to może ludzie by się zorientowali. Mam jednak nadzieję, że uda mi się w końcu tutaj zobaczyć coś wartego uwagi. Albo przynajmniej zjeść coś dobrego.

A pojutrze kolejny dzień pełen podróży.

Okoliczności nie sprzyjały robieniu zbyt dużej ilości zdjęć. Mając do wyboru zdjęcie śmieci, baneru promującego całkowity zakaz aborcji i martwego ptaka, nie miałem wątpliwości co wybrać. Szczególnie że robiąc to zdjęcie po kilkunastu godzinach w autobusach byłem w środku taki, jak ten ptak na zewnątrz.

Martwy.

wołam @dolandark @Refusek @L_u_k_as @Cooyon @Nabucho i @angeldelamuerte
zdzislawin - #zdzislawintheworld #podroze #podrozujzwykopem #salvador #gwatemala

D...

źródło: comment_1SUMOnMFULLY00cw0xoobT8453Nrzidx.jpg

Pobierz