Wpis z mikrobloga

5 sierpnia 1944 r. rozpoczęła się rzeź Woli.

Na zdobytym przez Niemców terenie 5 sierpnia rozpoczęła się bezprzykładna masakra ludności cywilnej. Walec śmierci toczył się od zachodnich rubieży Woli wzdłuż ulic Wolskiej i Górczewskiej. Szwadrony śmierci zaopatrywane były ze specjalnych wozów pancernych w amunicję i zapasowe lufy do karabinów maszynowych. Masakrze przyglądał się ze stanowiska dowodzenia w pobliżu ul. Wolskiej i Syreny kat Woli gen. Heinz Reinefarth.

Wspomina Jerzy Janowski, który w sierpniu 1944 r. miał 12 lat:

W Warszawie trwało powstanie. Było piękne lato. Wczesny ciepły ranek 5 sierpnia 1944r. nie zapowiadał wyroku na naszą dzielnicę. Był to piąty dzień Powstania Warszawskiego. Wola płonęła, unosiły się kłęby dymu i swąd palonych ciał, panował strach i przygnębienie. Niemcy ściągali posiłki w ludziach i w sprzęcie z tzw. kraju Warty - Poznania. Słychać było bez przerwy kanonady karabinów maszynowych i pojedyncze strzały oraz detonacje granatów. Na rozkaz Himmlera przybyły na przedmieścia Woli oddziały niemieckiej "odsieczy" pod dowództwem SS - Gruppenführera Heinza Reinefartha, oraz brygada kryminalistów i zawodowych przestępców niemieckich podkomendnych SS - Oberführera Oskara Dirlewangera. Pod osłoną czołgów i wozów pancernych rozpoczął się gwałtowny szturm miasta od zachodu, którego głównym traktem do Śródmieścia była ulica Wolska.

Pod domem, w którym mieszkaliśmy na Woli przy ulicy Sowińskiego pojawiła się grupa szturmowa żołnierzy w mundurach niemieckich obwieszonych taśmami amunicji i granatami. Były to oddziały niemieckie i ich kolaboracyjni sprzymierzeńcy: Rosjanie i Ukraińcy. Widok był przerażający. Strach paraliżował poruszanie się i zapierał dech. Kilkunastu żołnierzy wbiegło do budynku i plądrowało mieszkania, grabiąc, co się dało. Lęku, jaki nas ogarniał nie da się opisać. Nagle padły strzały i dwujęzyczne okrzyki: "raus", "wychodzitie skorej", "schnell". Wszyscy mieszkańcy naszej kamienicy rzucili się do wyjścia i tu znów padły komendy: "hände hoch", "ruki wierch", "pod stienku".

Pod ścianą domu od ulicy uformowany został szpaler ludzi stojących przodem do ściany z podniesionymi rękoma. W tym szpalerze złożonym z sąsiadów stała nasza mama z dwójką młodszych dzieci (10 i 12 lat).

W odległości kilku metrów od nas stał Oddział Szturmowy, z peemami trzymanymi w ręku. Rozlegało się ludzkie skomlenie: "litości". Potęgowała się groza. Na moment zaległa cisza, słychać było tylko szczęk repetowanej amunicji. Za chwilę miało być po wszystkim.

W tym przełomowym momencie między życiem a śmiercią, stał się cud. Z kierunku ulicy Grodziskiej biegło dwóch Niemców strzelających w górę, na znak, że czegoś chcą. Po dopadnięciu na miejsce okazało się, że było to dwóch oficerów niemieckich z Wehrmachtu i Bahnschutzu. Jeden z nich był Komendantem Posterunku Kolejowego, który istniał od kilku lat okupacji przy bocznicy kolejowej nieopodal naszego domu.

Po dramatycznych pertraktacjach z Oddziałem Szturmowym, które trwały wieczność i nieznanych nam argumentach oficerów, odstąpiono od egzekucji. Byliśmy ocaleni! Ocalenie jak się później okazało było za sprawą mieszkanki naszego domu, sąsiadki z górnego piętra, która znała język niemiecki i widząc narastający dramat pobiegła co sił w nogach błagać ich o ratunek, ratując nas w ten sposób od niechybnej śmierci.


Egzekucje miały charakter masowy i zorganizowany. Towarzyszyły im bestialstwa i gwałty. Nie oszczędzano nikogo - ludzi starszych, dzieci, kobiet, lekarzy, księży. Posuwające się w głąb Woli niemieckie oddziały zostawiały za sobą ciała tysięcy pomordowanych. Zbrodnie miały miejsce prawie w każdym wolskim domu, fabryce, parku, na większości ulic, w podwórzach, bramach. Rabowano i podpalano domy.

Płonąca Wola

Na terenie cerkwi św. Jana Klimaka przy ul. Wolskiej Niemcy dokonali wyjątkowej zbrodni na dzieciach-sierotach z Sierocińca Prawosławnego przy ul. Wolskiej 149.

Zeznaje ocalały świadek zbrodni, 12-letnia dziewczynka Marysia Cyrańska:

Kazano nam wyjść (z dolnej cerkwi) na ul. Wolską. Tu zobaczyłam na szynach tramwajowych rozstawione karabiny maszynowe. Podprowadzono nas do rowu obok parkanu cerkwi. Kazano nam wejść do rowu, po czym padła salwa...

Strzelali z karabinu maszynowego oraz broni ręcznej. Gdy wszyscy upadli strzelanina ustała. Upadłam będąc ranną w lewe ramię. Oprócz tego odłamek ranił mnie w skroń i policzek. Leżąc zauważyłam, że człowiek nieznanego nazwiska poruszył się, wtedy Niemcy dobili go. Po sprawdzeniu, iż wszyscy nie żyją, Niemcy odjechali. Wówczas wstałam i zaczęłam wołać...

Nikt nie odpowiadał. Wówczas poszłam przez Cmentarz Prawosławny do domu na ul. Elekcyjną 15. Gdy doszłam, zastałam wszystkich lokatorów domu, również babcię, ciocię Helenę Cyrańską i wuja Stanisława Cyrańskiego.

W tym czasie przybył do nas lokator z domu Hankiewicza z ulicy Wolskiej 129 i opowiadał o egzekucji, która tam się odbyła tego dnia. Wówczas wuj z tym mężczyzną postanowili udać się na miejsce tej egzekucji, celem niesienia pomocy rannym. Widziałam, jak weszli na wał cmentarza prawosławnego i w tym momencie spotkali idących niemieckich żołnierzy, którzy ich obu zastrzelili. Pozostałam z babcią i ciocią Heleną, ukryłyśmy się w ogrodzie przy domu.

Nazajutrz 6 sierpnia ciocia i babcia słysząc rozmowę w domu, udały się w kierunku tych głosów. Byli to Niemcy, którzy zastrzelili je. Widząc to, uciekłam przez cmentarz...

Ujęło mnie dwóch żołnierzy ukraińskich. Jeden z nich chciał mnie zastrzelić, drugi temu się sprzeciwiał. Puścili mnie wolno. Udałam się do Szpitala Wolskiego... Oprócz mnie był tam bezdomny chłopiec, który tak jak ja ocalał z tej samej egzekucji (jego rodziców zabili przy cerkwi). Nazywał się ten chłopiec Kępiński.


Swoje wrażenie z tego miejsca opisał niemiecki profesor prawa w służbie Wehrmachtu prof. Hans Thieme:

Pierwszego bardziej bezpośredniego wrażenia doznaliśmy na ulicy Wolskiej przed wjazdem do miasta. Na środku cmentarza stał tam kościół prawosławny, dość nowoczesny, masywnie zbudowany i pięknie wyposażony... W jego piwnicach schroniło się kilku mieszkańców - kobiety, mężczyźni, starcy i dzieci - zabierając ze sobą to, co mieli najcenniejszego. Splądrowane walizki, ubrania, łóżka i inne rzeczy leżały porozrzucane po całej piwnicy... A gdzie byli ludzie?

Wyszedłem sam z piwnicy na górę... obszedłem kościół, doszedłem do jednego z grobowców. Tutaj byli ludzie! Tych nieszczęśliwych i najwidoczniej całkiem niewinnych uciekinierów, którzy ośmielili się schronić w domu Bożym, spędzono tu na cmentarz i rozstrzelano - mężczyzn, kobiety, starców i dzieci - wszystkich. Wśród nich krążyły roje much, a oni leżeli w kałuży krwi, czekając aż spalą ich lub pogrzebią jacyś siepacze czy pachołki... Podczas pierwszych dni powstania na osobisty rozkaz Hitlera rozstrzeliwano wszystko co polskie, bez względu na wiek i płeć.


Szczególnym okrucieństwem wsławił się złożony z kryminalistów batalion Oskara Dirlewangera. Na jego szlaku znajdowały się jedno po drugim następne miejsca kaźni. O zbrodni z rejonie parku Sowińskiego od strony ul. Wolskiej opowiada ocalała Wacława Szlacheta, wówczas lat 43:

W dniu 5.08.1944 r. o godz. 10-tej na podwórze naszego domu - Wolska 129, wpadł oddział niemiecki. Było ich kilkudziesięciu. Byli uzbrojeni w ręczne karabiny maszynowe i granaty. Dom był duży, posiadał przeszło 150 lokali i ok. 600 lokatorów... W domu pozostało kilkoro obłożnie chorych. Wyszłam z mieszkania z mężem, dwoma synami i dwiema córkami. Razem z innymi mieszkańcami domu, żandarmi kazali nam wyjść na ulicę Wolską, przejść jezdnię i zatrzymać się przy Parku Sowińskiego. Odłączono mężczyzn od kobiet oraz oddzielono od matek chłopców w wieku od 14 lat. Ustawiono nas przy siatce Parku Sowińskiego, zaczynając od bramy parku... do miejsca, gdzie stoi krzyż kamienny.

Stojąc pod siatką zobaczyłam, iż na rogu ul. Wolskiej i Ordona, stoi na podstawie karabin maszynowy, przy naszym domu w odległości ok. 10 m od ul. Ordona, w kierunku Prądzyńskiego, stoi drugi karabin maszynowy. Widziałam też trzeci karabin, ale dziś już nie pamiętam, w którym miejscu (stał bliżej Prądzyńskiego). Z tych karabinów żołnierze niemieccy dali do nas salwy... Upadłam na ziemię. Nie byłam ranna. Na moje nogi padały zwłoki. Żyła jeszcze leżąca przy mnie, moja najmłodsza córka Alina.

Leżąc widziałam i słyszałam, jak żołnierze niemieccy chodzili pomiędzy leżącymi, kopali ich sprawdzając, kto jeszcze żyje. Żyjących dobijali pojedynczymi strzałami z rewolwerów... Widziałam, jak żołnierz podszedł do wózka, w którym leżały kilkumiesięczne bliźnięta mojej sąsiadki Jakubczyk i zastrzelił je. Przez cały czas słyszałam jęki konających... Zwłok męża i synów nie widziałam odchodząc z miejsca mordu, jednak ślad po nich zaginął. Zwłoki obydwu córek widziałam...


Przerażającą relację złożyła Wanda Felicja Lurie lat 33, zamieszkała przy ul. Wawelberga 18, nazwana później Polską Niobe:

... Do 5 sierpnia 1944 r. wraz z trojgiem dzieci w wieku 11, 6 i 3,5 lat przebywałam w piwnicy domu Wawelberga 18. Byłam w ostatnim miesiącu ciąży. Około godz. 12-tej wkroczyli na podwórko Niemcy, wzywając ludność do opuszczenia piwnic. Zaraz potem zaczęli wrzucać do piwnic granaty zapalające... Na Wolskiej 55, przed bramą fabryki "Ursus" zgromadzono ponad 500 osób... Po godzinie wprowadzono mnie z grupą osób do wnętrza fabryki. Na podwórzu zobaczyłam zwały trupów do wysokości 1 m... W grupie, w której byłam, było wiele dzieci po 10 - 12 lat, często bez rodziców...

Błagałam otaczających nas Niemców, by ratowali dzieci i mnie. Któryś zapytał, czy mogę się wykupić. Dałam mu 3 złote pierścionki. Wziął je, lecz kierujący egzekucją oficer kazał mnie dołączyć do grupy idącej na rozstrzelanie... Odepchnął mnie tak, że się przewróciłam. Widział, że jestem o ostatnim miesiącu ciąży. Potem uderzył i popchnął mojego starszego synka wołając; Prędzej ty polski bandyto!... Dzieci szły płacząc... W pewnym momencie oprawca stojący za mną strzelił starszemu synkowi w tył głowy, następne strzały ugodziły młodsze dzieci. Potem strzelano do mnie. Przewróciłam się na lewy bok. Kula trafiła w kark, przeszła przez dolną część czaszki, wychodząc przez prawy policzek. Dostałam krwotoku ciążowego, a wraz z kulą wyplułam kilka zębów.

Byłam przytomna i leżąc wśród trupów widziałam wszystko... Dopiero, gdy się zrobiło ciemno, egzekucje ustały. Oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali... Leżałam tak wśród trupów trzy dni. Trzeciego dnia poczułam, że dziecko, którego oczekuję, żyje. To dodało mi sił i kazało mi myśleć o ratunku... Po wielu próbach wydostałam się na ul. Skierniewicką. Dołączyłam do małej grupki ludzi. Schwytali nas jednak Ukraińcy i zapędzili do kościoła św. Wojciecha... Po dwóch dniach zostałam przewieziona furmanką do obozu przejściowego w Pruszkowie, stamtąd do szpitali w Komorowie i Leśnej Podkowie... 20 sierpnia urodziłam synka...


Niemieccy mordercy nie oszczędzili również wolskich szpitali. W niedużej odległości od siebie, w rejonie ulic Wolskiej, Płockiej, Żytniej i Karolkowej znajdowały się cztery szpitale: Wolski, Karola i Marii, św. Łazarza i św. Stanisława.

W Szpitalu Wolskim przy ul. Płockiej 26, dysponującym 480 łóżkami, przebywała pewna ilość rannych i znaczna ilość chroniącej się tu ludności cywilnej. 5 sierpnia w południe żołnierze Wehrmachtu ostrzegli dyrektora szpitala dr. Józefa Piaseckiego, o nadchodzących formacjach SS. Około godz. 14 weszli do szpitala esesmani z grupy Recka (Reinefarth).

W gabinecie zastrzelili dr. Piaseckiego, prof. Janusza Zeylanda i kapelana szpitalnego ks. Kazimierza Ciecierskiego. Pozostały personel oraz większość chorych i rannych wypędzono do zabudowań fabrycznych na Moczydle, gdzie, po oddzieleniu kobiet, zastrzelono w zbiorowej egzekucji wszystkich mężczyzn, blisko 400 osób.

Zeznał ocalony z egzekucji na ul. Górczewskiej (gdzie rozstrzelano 12.000 ludzi) ks. dr Bernard Filipiuk, lat 46:

... 5 sierpnia 1944 r. Niemcy znowu wkroczyli do Szpitala Wolskiego, już w większej liczbie. Wśród nich byli Ukraińcy i Gruzini. Około godz. 1-ej oficer niemiecki z dwoma SS-manami wkroczył do gabinetu dyrektora szpitala, dr. M.

Piaseckiego, przy którym byli prof. dr J. Zeyland i ks. (K. Ciecierski), kapelan szpitala. Oficer ten ich zastrzelił. Zaraz po zastrzeleniu mówił mi o tym jeden z lekarzy. Wówczas Niemcy rozproszyli się po całym szpitalu i pod groźbą karabinów wyrzucali chorych z łóżek... Byłem po operacji brzucha. Niemiec uderzył mnie, zepchnął z łóżka i wypchnął na korytarz. Byłem tylko w piżamie i boso.

Przed szpitalem stał już długi szereg ludzi ustawionych czwórkami: chorzy, lekarze, siostry i ludzie, którzy schronili się w szpitalu... Poprowadzono nas Płocką i Górczewską w kierunku kolei obwodowej... Skierowano nas na podwórko jakiejś fabryki... Wyciągano ludzi partiami, najpierw zdrowych, później chorych... Ustawiano nas czwórkami po 12 osób. Zabrano nam zegarki i... Byliśmy już pewni, że idziemy na śmierć. Wówczas byłem już w sutannie, którą przyniosła mi siostra Szarytka... Miejscem egzekucji było duże podwórze. Stałem tam ok. 15 - 20 min. I widziałem jak przede mną rozstrzeliwano każdą 12-tkę, strzelając w plecy.

W oczekiwaniu na śmierć, ojciec Jerzy Żychoń, misjonarz z Krakowa, który był chorym w Szpitalu Wolskim, udzielił wszystkim generalnego rozgrzeszenia, a ja jemu. Poczym odmówiliśmy głośno "Ojcze nasz". Przy ostatnich słowach gestapowiec krzyknął: "Naprzód"! Usłyszałem po niemiecku: "Ognia". Padła salwa, a ja przewróciłem się razem z ojcem Żychoniem, który mnie trzymał cały czas pod rękę. On mnie też za sobą pociągnął. Zorientowałem się, że żyję i nie jestem ranny, ale zacząłem udawać trupa. Gestapowiec podszedł do mnie, kopnął mnie w kolano, zaklął i strzelił w głowę - kula przeszła koło ucha. Byłem uratowany...

Muszę podkreślić, że nie tylko sami mężczyźni zostali rozstrzelani przy ul. Górczewskiej. Ze mną były też i kobiety... Myślę, że były to żony, matki lub córki, które przyłączyły się same do swych najdroższych - najbliższych prowadzonych na śmierć...

W mojej dwunastce razem ze mną była kobieta. Na ręku trzymała małe dziecko, które mogło mieć rok. Z tym dzieckiem została rozstrzelana. Prosiła gestapowca, aby najpierw zabił dziecko, a potem ją. Uśmiechnął się i nic nie odrzekł. Dziecko to długo czas po rozstrzelaniu matki kwiliło i płakało.


Inną relację dotyczącą Szpitala Wolskiego składa świadek Jan Bęcwałek:

Staliśmy pod bramą budynku szpitalnego od ul. Górczewskiej. Dochodziły odgłosy dalszych egzekucji z miejsca, skąd wyratowaliśmy się przed chwilą.

W podwórzu szpitala znajdowały się budynki - szopy, z których w pewnym momencie Niemcy zaczęli wypędzać zgromadzonych tam ludzi. Byli to sami mężczyźni, przeważnie młodzi, nawet mali chłopcy 10-12 lat, większość ubrana jak powstańcy w różne mundury i bluzy z opaskami - tak jak latali po ulicach za rozkazem. Musieli być długo zamknięci, bo wychodzili jakby pijani i błędni.

Niemcy dali im łopaty i kazali kopać po przeciwnej stronie ulicy Górczewskiej - naprzeciw bramy szpitala, przy której stałem - w ogródku na kartoflisku, dół głęboki pewnie na 5 m. Słyszałem i rozumiałem rozkazy; obok mnie przeprowadzili.

Po wykopaniu dołu przeprowadzano ich po 25 bez koszul, tylko w spodniach, z podniesionymi rękami, ustawiano twarzą do dołu i Ukraińcy z rewolwerów strzałem z tyłu w kark zabijali ich. Trupy padały do dołu - przyprowadzano następnych. Nikt nie krzyczał, nie błagał, nie opierał się. Tak rozstrzelano kilkaset ludzi. Ostatnia niewielka grupa pozostałych zasypała dół ziemią. Była to druga egzekucja, którą tego dnia widziałem.


Wyprowadzone ze szpitala chore oraz kobiety z personelu popędzono do prowizorycznego obozu na Jelonki. W szpitali pozostał dr Zbigniew Woźniewski oraz pominięta w pośpiechu w paru pomieszczeniach grupa prawie 100 chorych i rannych, razem z jedną siostrą szarytką i dwiema salowymi. Chorych tych już później nie ruszano i razem z przybyłymi 6 i 7 sierpnia chorymi i personelem ze Szpitala Karola i Marii stanowili zalążek działającego do końca Powstania i wypędzenia ludności z Warszawy szpitala etapowego dla ewakuowanych szpitali i ludności z innych dzielnic. Do 24 września znajdował się tu również niemiecki punkt sanitarny. Szpital zlikwidowano 28 października. Chorych wywieziono pod Warszawę, głównie do Milanówka i Podkowy Leśnej.

Do szpitala św. Łazarza usytuowanego dwie przecznice dalej w zespole budynków między ulicami: Leszno, Karolkową i Wolską w pierwszych dniach powstania władze powstańcze przysłały 3 lekarzy i 15-osobową drużynę harcerek-sanitariuszek. Od 1 sierpnia szpital przyjmował rannych. Obsadzony przez powstańców znalazł się na linii ostrzału artyleryjskiego. Chorych i rannych ulokowano w piwnicach.

5 sierpnia 1944 w szpitalu było ok. 300 pacjentów, w tym kilkunastu rannych Niemców, wziętych do niewoli przez powstańców. Po południu powstańcy zostali wyparci z obiektu. Wieczorem na teren wdarli się żołnierze z jednej z grup Ostlegionen wchodzącej w skład Grupy Szturmowej Dirlewangera. Byli to Azerzy, byli jeńcy sowieccy, wchodzący w skład I batalionu 111 pułku "Azerbejdżan" i II batalionu "Bergman"; wsławili się oni wyjątkowym okrucieństwem w czasie działań na Woli w pierwszych dniach sierpnia 1944. Ludność Warszawy nazywała ich Ukraińcami, Mongołami lub Kałmukami.

Rozpoczęła się rzeź rannych, chorych, personelu i ich rodzin, a także szukającej w szpitalu schronienia ludności wolskiej, wśród której znajdowało się wiele dzieci. Strzelano z broni maszynowej do piwnic przez okna, wrzucano granaty, wyprowadzanych ludzi zabijano strzałami w tył głowy. W szpitalu zginęło ok. 1.200 osób, niektóre spłonęły żywcem w podpalonych po rzezi budynkach. Dzięki interwencji leczonych w szpitalu rannych żołnierzy niemieckich około 50 osób personelu medycznego odprowadzono do Szpitala św. Stanisława, Zamordowano kilku lekarzy, a także ok. 30 pielęgniarek świeckich i zakonnych oraz sanitariuszek służby powstańczej, w tym dziesięć 16-, 17-letnich harcerek.

Wspomina ocalała harcerka sanitariuszka Wanda Łokietek:

... 5 sierpnia od godzin rannych Niemcy atakowali nasz szpital od ul. Wolskiej. Około godz. 18-ej wtargnęli na teren szpitala. Zdrowym kazali opuścić budynek, ciężko chorych pozostawili na łóżkach. Ustawiono nas pod murem. Było nas 15 w wieku 15 - 18 lat. Niemcy w bestialski sposób zaczęli rozstrzeliwać na naszych oczach - najpierw lekarzy, strzelając najczęściej w tył głowy. I tak doszli do nas. Kazali wystąpić kilka kroków naprzód, a sami strzelali do nas grupami. Wystąpiłam razem ze wszystkimi, śpiewając "Jeszcze Polska nie zginęła...". Na odgłos strzałów upadłam, a obok mnie z roztrzaskanymi głowami dziewczęta...

Na samym końcu z ostatniego pawilonu wyprowadzili siostry zakonne, było ich 10. Wyszły odmawiając "Pod Twoją obronę". Niemcy strzelali do nich pojedynczo. Następnie Niemcy podpalili szpital do piwnic, dobijając chorych na łóżkach (opowiadał o tym jeden z chorych, który schował się pod łóżkiem i ocalał)...


Inny świadek, Wiesława Chełmińska, lat 14, opisała przebieg egzekucji w piwnicy szpitala:

... Pozostała ludność cywilna i ranni. Esesmani zaczęli wołać do piwnicy po kilka osób z naszej grupy. Zawołano mnie do piwnicy z matką. Zaraz za drzwiami po wejściu zobaczyłam stosy trupów. Paliło się światło elektryczne. Na korytarzu stała grupa esesmanów z rozpylaczami gotowymi do strzału. Mnie i matce kazano wejść na zwłoki. Matka weszła pierwsza i widziałam jak esesman strzelił jej w tył głowy i jak upadła. Weszłam za nią i upadłam nie czekając, aż żołnierz strzeli do mnie. Strzelił jednak, raniąc mnie w prawe ramię. Po mnie musiało wchodzić na stos około 20 osób, zanim je rozstrzelano...


Następnym szpitalem na drodze szwadronów śmierci był szpital Karola i Marii usytuowany przy ul. Leszno 36. Składał się
N.....h - 5 sierpnia 1944 r. rozpoczęła się rzeź Woli.

Na zdobytym przez Niemców t...

źródło: comment_lRZ7Q8iJL9xbn5UC9VvLwkQXwfdoMCUl.jpg

Pobierz
  • 32