Aktywne Wpisy

Obrzydliwy, 23 letni na tamten moment incel po lewej, pomimo posiadania mitycznych 195 cm, nie mógł liczyć na JAKĄKOLWIEK atencje ze strony płci przeciwnej. Incelowi było kinda przykro, więc postanowił #!$%@?ąć pięścią w stół, trzymać legendarną ramę i wziąć się trochę za siebie. Efektem tego "grindu" jest ziomuś z 25 lvl po prawej.
Pytanie brzmi, ile zainteresowania otrzymuje teraz ten ziutek po prawej?
Ding ding mfkers! Odpowiedź brzmi 0.
Jest takim samym
Pytanie brzmi, ile zainteresowania otrzymuje teraz ten ziutek po prawej?
Ding ding mfkers! Odpowiedź brzmi 0.
Jest takim samym

karix98 +3
Przykro się patrzy na takie sytuacje, niby go nigdy nie oglądałem a wręcz za nim nie przepadam ale jakoś mi go szkoda, upadek człowieka dosłownie i w przenośni
Potwierdzone że go pobili, #!$%@?ło, on za chwilę wyjdzie obronną ręką z tej całej sytuacji, Wardęga i Konopskyy #!$%@? maniane, taki sprawy powinno się #!$%@? załatwiać na policji i w sądzie a nie robić film na YT, takie coś można było wrzucić po zakończonym
Potwierdzone że go pobili, #!$%@?ło, on za chwilę wyjdzie obronną ręką z tej całej sytuacji, Wardęga i Konopskyy #!$%@? maniane, taki sprawy powinno się #!$%@? załatwiać na policji i w sądzie a nie robić film na YT, takie coś można było wrzucić po zakończonym





i skrucha Robinsona. — Jego lekkomyślność. — Burza i rozbicie okrętu.
— Robinson zostaje właścicielem plantacji.
Urodziłem się roku Pańskiego 1632, w angielskim mieście Jorku. Mimo to mógłbym
się niemal zwać Niemcem, albowiem ojciec mój pochodził z Bremy i w późnym dopiero
wieku osiadł w Anglii.
Matka moja, Angielka, nosiła rodowe nazwisko Robinson, ja zaś, obyczajem angielskim,
otrzymałem je przy chrzcie św. za imię. Ojciec mój zwał się Kreutzner, przeto i ja
byłem właściwie Robinsonem Kreutznerem, ale Anglicy, nie mogąc nigdy wymówić tego
wyrazu niemieckiego, zwali mego ojca: Mister Crusoe, tak że w końcu cała rodzina
przybrała to nazwisko.
W ten sposób zostałem ostatecznie Robinsonem Crusoe.
Rodzice moi mieli oprócz mnie jeszcze dwóch synów i jedną córkę. Najstarszy służył
jako oficer w jednym z angielskich pułków i zginął pod Dunkierką w bitwie z Hiszpanami.
Młodszy brat mój wyruszył na obczyznę i przepadł bez wieści.
Mnie, najmłodszego, rodzice starali się jak najdłużej zatrzymać w domu. Ojciec mój
był kupcem, ale na starość wycofał się z interesów, a chcąc ze mnie zrobić uczonego, dał
mi wykształcenie, jakie tylko osiągnąć było można w naszym mieście. Jednakże nauka nie
nęciła mnie wcale. Przeciwnie, rad bym był ruszyć w szeroki świat, napatrzeć się ludziom
i krajom oraz zaznać wszelakich przygód.
Te moje plany i marzenia sprawiały dużo przykrości ojcu. Był to człek mądry i rozważny,
i wiedział lepiej niż ja sam, co dla mnie najlepsze.
Pewnego dnia wezwał mnie do siebie i rzekł łagodnie i życzliwie:
„Drogi synu, skądże ci się biorą te myśli i dążenia awanturnicze? Czyż mam i ciebie
utracić, jak utraciłem braci twoich? Zostań w domu, gdzie ja i matka troszczymy się
o ciebie, gdzie masz przyjaciół i znajomych, gotowych do wszelkiej pomocy, którzy cię
poprą niezawodnie, gdy raz już obierzesz jakiś zawód, ku własnej korzyści i zaszczytowi
oraz ku pożytkowi społeczeństwa i pociesze rodziny. Szczęścia na obczyźnie szukają ci
tylko, którzy niczego nie spodziewają się w ojczyźnie albo stracili dobrą opinię u ludzi.
Przyznaję, że czasem przedsiębiorczość ducha wygania w szeroki świat młodzieńca, któ-
remu na zagonie rodzinnym za ciasno, i młodzieniec taki ziszcza nieraz ambitne plany
swoje. Ale to rzeczy nie dla ciebie, mój synu. Przeznaczeniem twym jest pozostać na
szerokim gościńcu życia, który najpewniej wiedzie do szczęścia. Pozostań tedy w kraju
i odżywiaj się należycie. Jeśli już nie zostaniesz uczonym, to masz dosyć zdolności, aby
być dobrym kupcem, bo chyba nie uznajesz stanu ojca, stanu kupieckiego, za zbyt niski
dla siebie”.
Tymi i innymi jeszcze słowy przemawiał do mnie ojciec, ja zaś nabrałem przekonania,
że ma słuszność i postanowiłem usłuchać go. Ale po kilku już dniach wrażenie nauk
ojca pierzchło i jąłem na nowo snuć marzenia unoszące mnie daleko za lądy i morza, ku
tajemniczym i nęcącym dalom świata.
Skorzystawszy z wyjątkowo serdecznej chwili, podczas rozmowy z matką, powiedzia-
łem jej, że nie mogę w żaden sposób opędzić się myśli wyruszenia na morze, że zakaz
ojca uczynił mnie nieszczęśliwym, a pokusa może nawet sprawić, że wyjadę bez jego
zezwolenia. Dodałem, że mając lat osiemnaście za stary już jestem, by wstąpić do praktyki
kupieckiej, że zaś uczonym nie zostanę, przeto najlepiej będzie jeśli powolny swej
skłonności ruszę w drogę. Prosiłem matkę, by mi wyrobiła u ojca zezwolenie na małą
próbną podróż. Jeśli pierwsza wyprawa na morze nie ziści moich nadziei, to zrezygnuję
z dalszych, wrócę do domu i zdwojoną pilnością nagrodzę czas stracony.
Ale matka zapatrywała się na sprawę tak samo jak ojciec i z całą powagą odmówiła
swego wstawiennictwa. Mimo to powtórzyła potem ojcu me słowa, ja zaś usłyszałem, jak
odrzekł wzdychając ciężko:
„Nieszczęsny to chłopiec! Mógłby być tak szczęśliwy, zostając z nami. Gdy ruszy
w podróż, zostanie najnędzniejszym pod słońcem stworzeniem… Nie, za nic na to nie
zezwolę!”
Minął znowu rok. Ojciec i matka nalegali, bym obrał jakiś określony zawód, ja jednak
głuchy byłem na ich serdeczne napomnienia i wreszcie zawrzałem gniewem z powodu tego
oporu przeciw mojej woli.
Pewnego dnia podjąłem małą wycieczkę do miasta portowego Hull, odległego parę
tylko mil od Jorku. Tu spacerowałem po przystani, tęsknie spoglądając na rozliczne małe
i wielkie okręty przybyłe z obcych krajów lub sposobiące się do odjazdu w świat daleki.
Wszędzie powiewały flagi różnobarwne, a ogorzali marynarze pracowali, śpiewając.
— Ach! — westchnąłem. — Czemuż ja tego samego uczynić nie mogę! Ach, czemuż
mi nie wolno ruszyć w radosny, słoneczny świat!
Nagle czyjaś dłoń spoczęła mi na ramieniu, a obejrzawszy się ujrzałem kolegę szkolnego
tuż przy sobie. Pozdrowił mnie serdecznie, spytał, co robię w Hull i powiedział,
że okręt jego ojca stoi tu na kotwicy, nazajutrz zaś rusza do Londynu. Znając jeszcze ze
szkoły me skłonności marynarskie zaproponował, bym siadł na ich okręt i wraz z nim
odbył tę podróż, która nic mnie kosztować nie będzie.
Pokusie tej oprzeć się nie byłem w stanie.
Nie myśląc o rodzicach, nie zawiadamiając ich nawet o zamiarze, nie bacząc zgoła
na skutki tego nierozsądnego, lekkomyślnego i buntowniczego postępku, wsiadłem dnia
września na odpływający do Londynu okręt.
Zaprawdę, nigdy chyba wcześniej nie zaczęła się niedola młodego awanturnika i nie
trwała dłużej od mojej.
Zaledwie okręt wypłynął z rzeki Humbera i znalazł się na pełnym morzu, zaczął dąć
gwałtowny wicher, wzburzający morze do głębi. Niebawem zapadłem ciężko na morską
chorobę, a jednocześnie ogarnął mnie wielki strach.
Poznałem teraz całą szkaradę mego postępku i powiedziałem sobie, że opuszczając
potajemnie i niewdzięcznie rodziców, w pełni zasługuję na najcięższą karę nieba. Wspomniałem
wszystkie ich prośby i napomnienia, a wyrzuty sumienia dręczyły mnie na równi
z chorobą.
Ile razy nadpływała zielona, pienista fala, sądziłem, że pochłonie okręt, a ilekroć zjeż-
dżaliśmy z grzbietu bałwana w głąb, pewny byłem śmierci w tej otchłani. Byłem nowicjuszem
i nie miałem wyobrażenia o tym wszystkim.
Targany rozpaczą uczyniłem ślub, że nie dotknę już stopą pokładu, jeśli Bóg pozwoli
mi dostać się szczęśliwie na ląd stały, że wrócę co prędzej do ojca i uczynię wszystko,
co rozkaże. Teraz poznałem, że szeroki gościniec życia, którym zawsze kroczył, to droga
najlepsza, najpewniejsza. O ile mogłem zapamiętać, ojciec wiódł zawsze żywot wygodny,
miły i nie był nigdy narażony na burze. Dostawszy się na ląd, powrócę, myślałem,
niezwłocznie do domu niby syn marnotrawny, o którym wspomina Biblia.
Te rozsądne myśli trwały jednakże tylko tak długo, jak długo huczała burza. Dnia
następnego wróciła pogoda, wiatr ustał, a wieczór nastał cichy i piękny. Morze lśniło,
żagle ledwo wzdymał lekki wiatr, a zachód słońca był tak cudny, że nigdy chyba nie
widziałem podobnego.
— Jak się czujesz, Robinsonie? — spytał mnie kolega szkolny widząc, że wychodzę
na pokład. — Już ci lepiej… nieprawdaż? Pewnie bałeś się trochę, gdyśmy tej nocy mieli
pełno wiatru w czapce?
— Wiatru w czapce? — zdziwiłem się. — Co mówisz? Wszak to był straszliwy orkan!
— Orkan? Ha… ha… mój drogi, orkan wygląda całkiem inaczej. Mając dobry statek
pod nogami i należytą przestrzeń w koło siebie, nic sobie nie robimy z takiego wietrzyku.
Zaraz widać, że jesteś szczurem lądowym. Chodźże, łykniemy sobie po jednym, a zaraz
o wszystkim zapomnisz.
Usłuchałem go i w istocie niebawem zapomniałem przy szklance nie tylko o przebytych
przygodach, ale także o wszystkich dobrych postanowieniach.
Przez następnych pięć dni panowała pogoda, a życie na pokładzie podobało mi się
niezmiernie. Ale Opatrzność miała dla mnie jedną jeszcze próbę i to tak straszliwą, że
najbardziej zatwardziały zbrodniarz nie mógłby lekceważyć jej doniosłości oraz cudowności
ocalenia z pewnej już zatraty.
Szóstego dnia podróży stanęliśmy na kotwicy w przystani Yarmouth. Od czasu owej
burzy wiatr był za słaby lub też przeciwny, a i teraz wiał od tygodnia z południowego
zachodu, tak że nie dało się wpłynąć w koryto Tamizy. W przystani zebrało się dużo
jeszcze innych statków, a wszystkie czekały na wiatr pomyślny, by dotrzeć do Londynu.
Po kilku dniach powiało istotnie raźniej, a potem nawet silnie. Ale przystań w Yarmouth
miała sławę bezpieczeństwa, a nasza lina kotwiczna była nowa, przeto załoga nie
zwracała uwagi na pomyślny wiatr i spędzała czas na próżnowaniu i wesołej zabawie, gdyż
w czasie takiego stanu pogody ustaje zazwyczaj praca na okręcie.
Ósmego jednak dnia wicher wzrósł tak dalece w siłę, że zwołano całą załogę, by zdjąć
na pokład sztangi, jak zwą się przedłużenia dolne masztów, w celu zmniejszenia kołysania
statku. Około południa fala była taka, że okręt zapadał rufą głęboko, a ogromne masy
wody przelewały się po pokładzie. Kapitana ogarnął niepokój, czy aby skutkiem tego nie
pęknie lina kotwiczna, kazał więc spuścić drugą kotwicę.
Burza rosła z każdą chwilą, a ja spostrzegłem strach i niepokój na twarzach załogi.
Kapitan nie mógł usiedzieć w kajucie, biegał tu i tam z największą starannością, czyniąc
wszystko, co mogło ocalić statek, ale miał słabą bardzo nadzieję.
— Niech nas Bóg chroni! — mruknął, przebiegając koło mojej kabiny. — Jesteśmy
zgubieni!
Ległem cicho na posłaniu. Nie sposób opisać, co się ze mną działo. Sądziłem, żem
przetrwał co najgorsze, a tu słowa kapitana przejęły mnie strachem śmiertelnym. Po
chwili wyszedłem na pokład i rozejrzałem się. Boże wielki, cóż za widok uderzył me
oczy! Bałwany wielkości ogromnych gór toczyły się ze wszystkich stron, a co kilka minut
jeden z nich walił z hukiem gromu na nasz pokład. W chwilach, kiedy mogłem dostrzec
coś poprzez rozpryskującą się wodę, widziałem nieopisane zniszczenie. Mnóstwo okrę-
tów miało teraz odrąbane maszty, niektóre zerwały się z kotwic i pędziły bez ratunku
w stronę pełnego morza, zaś ze słów naszej załogi wywnioskowałem, że stojący tuż obok
nas statek zatonął z całą załogą i ładunkiem.
Wieczorem przyszli do kapitana sternik i pilot i poprosili o pozwolenie ścięcia masztu
przedniego. Nie chciał on się zrazu zgodzić, ale uległ w końcu przedstawieniom pilota.
Odrąbano maszt przedni, ale przez to został tak dalece osłabiony maszt główny, że go
także odrąbać musiano.
Trudno opisać stan nasz. Mimo że upłynęło od dnia tego lat wiele, pamiętam, iż myśl
o sprzeniewierzeniu się mym dobrym postanowieniom dręczyła mnie wówczas więcej, niż
obawa śmierci.
Nie przypuszczałem, by burza miała wzrosnąć jeszcze, a jednak tak się stało. Czegoś
podobnego nie pamiętali najstarsi marynarze naszej załogi.
Okręt nasz był doskonale i silnie zbudowany, ale ładunek jego, nader ciężki, budził
obawę, że możemy lada chwila zatonąć. Kapitan i pilot, oraz kilku maszynistów uczynili
teraz coś, co się rzadko zdarza na statku, mianowicie, zaczęli gorąco błagać Boga o ocalenie.
Około północy rozeszła się wieść, że statek ma dziurę i pod pokładem woda dosięga
czterech stóp. Wszyscy ruszyli do pomp, a ja doznałem takiego wstrząsu, że padłem na
posłanie wpół omdlały. Ale przywrócono mi rychło przytomność, mówiąc, że dotąd mo
głem nie brać się do żadnej roboty, teraz jednakże muszę pompować jak każdy, co pewnie
potrafię. Poszedłem tedy na pokład i jąłem pompować co sił. Podczas tej pracy kazał kapitan
dać strzał armatni. Był to sygnał ostrzegawczy dla kilku okrętów węglowych, które
przeciąwszy liny kotwiczne starały się dostać na pełne morze i nie dość szybko robiły nam
miejsce wolne. Nie wiedząc co to znaczy, pomyślałem po strzale, że się naszemu statkowi
przydarzyło coś strasznego. Przeniknął mnie lodowaty dreszcz i padłem bez zmysłów.
Marynarze nie zwrócili na mnie uwagi, ktoś inny zajął moje miejsce, a sądząc, że umar-
łem, odsunął mnie nogą na bok. Po długim dopiero czasie odzyskałem przytomność.
Mimo pompowania woda podnosiła się coraz wyżej. Burza zelżała co prawda trochę,
ale jasne było już, że okręt nie utrzyma się długo na powierzchni. Kapitan kazał dawać
strzały, skutkiem czego stojący opodal na kotwicy statek wysłał nam łódź ratunkową.
Dzielna jej załoga położyła na szali życie, by dotrzeć do nas po wzburzonych falach, ponieważ
się jednak okazało niemożliwe przybicie do boku okrętu, rzuciliśmy z wielkim
trudem linę i przyciągnęliśmy łódź pod rufę, czyli tylną część statku. Potem z wielkim
niebezpieczeństwem spuściliśmy się na dół. Trudno było nawet myśleć o przepłynięciu
na statek przy takim stanie morza, przeto postanowiono wpędzić łódź na mieliznę. Kapitan
przyobiecał załodze pełne odszkodowanie na wypadek, gdyby łódź odniosła jakieś
uszkodzenie.
W kwadrans zaledwie po wejściu do łodzi ujrzeliśmy, jak nasz piękny okręt idzie na
dno.
Zbliżaliśmy się z wolna do lądu i niebawem ujrzeliśmy na wybrzeżu mnóstwo biegających
żywo ludzi, którzy usiłowali przyjść nam z pomocą. Znalazła się jednakże osłonięta
od wiatru zatoka ułatwiająca wylądowanie i niebawem stopy nasze dotknęły stałego lądu.
Ruszyliśmy do Yarmouth i jako biedni rozbitkowie doznaliśmy ze strony władz i ludności
jak najżyczliwszego przyjęcia. Dano nam dobre kwatery i nawet zaopatrzono w pieniądze
na drogę do Hull lub Londynu.
Cała moja niedola skończyłaby się, gdybym miał rozum i wrócił do Hull, a stamtąd
do domu. Ale los mój gnał mnie coraz to dalej, tak żem się nie mógł oprzeć.
Kolega szkolny, syn właściciela okrętu, który mnie skusił do podróży, miał teraz gorszą
jeszcze ode mnie minę. Przez dwa dni pobytu w Yarmouth nie widziałem go, gdyż
zakwaterowano nas w innych domach, gdyśmy się jednak spotkali, spojrzał na mnie smętnie.
Opowiedział swemu ojcu, kim właściwie jestem i wyznał, że tę podróż podjąłem tylko
na próbę.
„Młodzieńcze! — powiedział do mnie z wielką powagą właściciel okrętu. — Powinieneś
to, co zaszło, uznać za ostrzeżenie oraz wyraźny znak Opatrzności i wyrzec się na
zawsze zawodu żeglarskiego, do czego nie jesteś stworzony”.
„Panie! — spytałem — czyż ta katastrofa skłoni pana do zaprzestania morskich podróży?”
„Ze mną inna sprawa! — powiedział. — Żeglarstwo jest mym zawodem, a więc tak-
że obowiązkiem. Ty jednak, młodzieńcze, podjąłeś jazdę próbną i doznałeś przedsmaku
tego, co cię czeka w przyszłości, gdybyś trwał dalej w uporze. Może być nawet, że ca-
łe nieszczęście wywołała twa obecność na pokładzie! Któż jesteś, młodzieńcze, i co cię
skierowało na morze?”
Opowiedziałem cały przebieg sprawy.
„Czymże zgrzeszyłem, że mnie Bóg pokarał takim intruzem, takim nieszczęśnikiem
na okręcie! — zawołał wysłuchawszy mnie. — Za tysiąc funtów szterlingów nie zgodził-
bym się nawet stanąć z tobą, młodzieńcze, na jednym pokładzie!”
Po chwili jednak uspokoił się i zalecił mi, bym wracał do ojca, gdyż najwidoczniej
moje skłonności żeglarskie nie podobają się niebu.
„Bądź pewny, młodzieńcze — zakończył — że jeśli nie weźmiesz sobie do serca tego
znaku Opatrzności, to, gdziekolwiek się zwrócisz, natrafisz na nieszczęście i rozczarowanie,
jak ci to przepowiedział ojciec twój!”
Rozstaliśmy się i już go więcej nie spotkałem. Ale rady, jakich mi udzielił, były daremne.
Mając trochę pieniędzy, pojechałem drogą lądową do Londynu, a przez cały czas
wahałem się, czy nie lepiej byłoby wracać do domu.
Uczyniłbym to był jak najchętniej, ale było mi wstyd, zarówno sąsiadów i znajomych,
jak też ojca i matki. Tak to bywa z nierozsądnymi. Nie wstydzą się robić źle, a odtrąca
ich skrucha, nie mają odwagi zawrócić z błędnej drogi i wyznać swego przewinienia.
Przybywszy do Londynu wyszukałem sobie niebawem okręt, który odpływał ku wybrzeżom
Gwinei w Ayce.
Gdybym miał tyle bodaj rozsądku, by przyjąć miejsce prostego marynarza, to pracując
usilnie wyuczyłbym się był przynajmniej doskonale zawodu żeglarskiego i doszedł kiedyś
do stanowiska sternika albo nawet i kapitana. Ale czując grosz w kieszeni, trwałem dalej
w uporze i, grając rolę pana nie tykającego żadnej roboty na pokładzie, nie nauczyłem się
też niczego.
Posiadałem wówczas czterdzieści funtów szterlingów, które mi przysłali krewni, uproszeni
listem wysłanym z Londynu. Pewny jestem jednak, że większą część tej sumy dostarczyła
matka moja.
Idąc za radą właściciela okrętu, człowieka bardzo zacnego, nabyłem za te pieniądze
różnych drobiazgów, używanych w handlu zamiennym z murzynami, i notuję tu zaraz, że
podróż miała przebieg pomyślny oraz że wróciłem do Londynu z zyskiem trzystu funtów
szterlingów w postaci złotego proszku.
Zostałem tedy handlarzem gwinejskim i uprawiałem to przez lat kilka z coraz większym
powodzeniem, gdy mnie zaś losy zapędziły do Brazylii, kupiłem tam tanio piękną
plantację. Dość długo ciągnąłem z niej niezłe zyski, aż razu pewnego uległem namowie
drugiego plantatora i przysposobiłem sobie okręt w celu sprowadzenia z Ayki niewolników
potrzebnych nam do roboty na naszych polach trzciny cukrowej.