Wpis z mikrobloga

Coś wam opowiem....

TL;DR - czyli jak rzuciłam pracę w korpo

Niepotrzebnie żyłam w korpo. Ale zanim to odkryłam byłam taka sama jak ty czy inny szczurek z ulicy. Gotowa do pracy, przygotowana czy nie, ale jednak stworzona by większość swego życia przekazać na rzecz pracy. Bo forsa, bo żarcie, bo wygodne życie, bo tak atrakcyjniej. Dużo było powodów.

Nim zrozumiałam, że właśnie chodzi o nabór powodów nie było jeszcze za późno.

W skłocie było jak było. Dniówka w takim miejscu na pierwszy rzut oka mogła niewyraźnie się różnić od rutyny dnia codziennego, do którego byłam przyzwyczajona pracując w korpo. Wstajesz rano. Jeśli późno to bez śniadania lecisz na miasto, robisz swoje, zarabiać i wracasz do domu. Proszę, możesz wydawać zarobione pieniądze.

W momencie kiedy zrozumiałam ile tych pieniędzy wystarczy i po co, byłam już głową w cholernym wygodnickim piekle.

Jednak czyściec, z którego uciekłam wcześniej, jawi mi się do dziś jako o wiele gorsze miejsce do życia.

Skończyłam studia jak Bóg przykazał. Żadnych opóźnień, wszystkie egzaminy pozdawane, jedne z lepszych ocen, jeden z lepszych uniwersytetów w kraju, świetny staż. Tam mnie zwerbowali. Po studiach na starcie miałam tam już etat.

"Pracuj dwa razy lepiej a dostaniesz pod siebie zespół i podwyżkę" – proste zasady. Do dziś uważam, że w tym jednym korpo potrafiła być uczciwa – ustawiała ci proste zasady i prosty cel.

Tak więc zrobiłam, pracowałam dwa razy więcej, ustawiałam zespół pod siebie, realizowałam cele. Minęły dwa lata i znów szefostwo korpo przyszło do mnie i powiedziało: "Pracuj jeszcze lepiej, a dostaniesz większy zespół, podwyżkę i stanowisko kierownika".

Czemu nie? Cele są fajne. Pracowałam lepiej, sprawowałam nieźle zespołem, a po pracy, w tych nielekkich wolnych chwilach korzystałam z życia pijąc w te rzadkie weekendy od pracy piwko, lub wychodząc na spacer, lub jeśli była zimowa pora, wychodząc do kina.

Pewnego dnia wychodząc z kina dumałam tak nad tym uczuciem szczęścia po fajnym seansie. Czemuż, och czemuż nie mogę spędzać więcej czasu w kinie? Czemu więcej muszę siedzieć w pracy? Krew mnie nigdy nie zalała na tą myśl, ale ziarno zostało zasiane.

Dopóki nie zobaczyłam tych facetów tłukących w instrumenty na rynku nie sądziłam, że kiedykolwiek wydostanę się z pułapki korpo.

Bo musicie wiedzieć, że nienawidziłam na ten moment swojej pracy. Budziłam się minutę przed budzikiem i grzałam do łazienki wyrzygać się na sucho. Przed wyjściem trzy razy sprawdzałam zawartość torebki, czy jest tam służbowy telefon, mała woda, szminka, podpaska, karta kredytowa, trochę gotówki na kawę z automatu. Każdy z tych elementów był ważny, a brak choć jednej z tych rzeczy mógł mi nieznośnie zaburzyć tryb dnia. Za to gdy wracałam z pracy, zdejmowałam ciuchy, zostawiałam na sobie tylko majty, na grzbiet zakładam spraną białą koszulkę i siadałam przed komputerem. Zazwyczaj na padzie ciachałam zombie w grze, albo uzupełniałam braki serialowe. Przez myśl mi nie przeszło by na przykład na takim tinderze szukać jakieś randki. Wieczorów imprezowych unikałam, ale zazwyczaj jak szłam to wracałam tak naprana, że na drugi dzień nie pamiętałam kto mi zamówił taksówkę i ile za nią zapłaciłam.

Nie przejmowałam się tym, bo każdy tak żył. Faceci, czy kobiety, po prostu niektórzy inaczej o tym opowiadali.

Pewnego dnia z biura wyszłam w sobotę lekko po południu. Kierując się przez rynek do domu zauważyłam nastolatka tłukącego w dwa małe bębny, a obok niego siedział nieogolony 40-latek i przeciągał łapą po gitarze. Wcale nie wyglądali jak ojciec i syn. Rzuciłam im do kapelusza dwa złote i przysiadłam się z boku.

-Podoba się? - spytał ten starszy, nie przestając szarpać strun gitary. Lekko przytaknęłam, oddychając ciężko. Byłam zmęczona, nie chciałam gadać.

Nagle młody chwycił bębny pod ramię, z plecaka wyciągnął deskorolkę, zabrał garść drobnych z kapelusza i odjechał. Starszy dograł melodię do końca a potem odpalił papierosa.

- Na studiach często grałam na gitarze jakieś dżemy czy kaśki – powiedziałam pośpiesznie. Kiwnął głową.
- No, to jak my. Niewiele więcej.
- Dużo łapiecie na takim graniu?
- Wiesz, zależy. Ludzie rzucają. W ciepłe dni szczególnie, ale na turystów nie liczymy. Bywa różnie – tak sobie gawędził pod nosem.
- A ten młody?
- Młody? On tylko na wakacje. Popuka, zarobi, wie gdzie dostanie tanio trawkę, pójdzie na koncerty, zabierze laskę gdzie oboje będą bezpieczni. Za rok nigdy już go nie zobaczę zapewne. Korzysta z lata – zaśmiał się, w końcu patrząc mi w oczy odkąd zaczeliśmy rozmawiać.
- Może mieć #!$%@?, jest młody – westchnęłam.
- A co? Zazdrościsz wieku czy #!$%@?? - zaśmiał się.
- Nie wiem, chyba raczej #!$%@?.
- Graj kaśki i dżemy i miej #!$%@? – zaśmiał się dalej.
- Żeby to było takie proste.
- A nie jest? Grasz trochę, coś wrzucą, starczy zazwyczaj na bułkę, zupę w Misiu a reszta na browary lub zrzutka na lolka. Spanie za darmo, jeśli nie awanturujesz się. Nie ma nic prostszego.

Rzuciłam mu jeszcze złotówę do kapelusza i wróciłam do domu, machając lekcoważąco w myślach na jego uwagi.

Na drugi dzień wróciłam z gitarą wygrzebaną z szafy i spytałam się czy nie mogę z nim zagrać. Wymówienie z firmy przyszło miesiąc później na adres pod którym już nie mieszkałam.

I tak nie miałam swoich mebli, bo wynajmowałam. Z ciuchami zrobiłam czystkę, w skłocie znalazło się wielu chętnych na niepotrzebne mi ciuchy. Książki też zwiozłam do skłotu, bo mieli tu małą bibliotekę. W zamian dostałam materac w osobnym kąciku, oddzielonym od innych kotarą. Kocem przykrywałam laptopa, który zresztą zniknął mi po tygodniu. Ludzie ze skłotu rozkładali ręce, podkładając teorie o cyganach (których na skłocie nie widziano nigdy) lub o ćpunach (którzy starali się tu wleźć codziennie).

Nie roztrząsałam, ważne rzeczy i tak miałam na mejlu i w chmurze.

Budziłam się zazwyczaj o 8 rano, leciałam do Biedronki po bułki, w lodówce skłotowej zawsze było jakieś masło, pasztet lub serek. Kawę robiłam na miejscu, mieliśmy osobny słoik na "fundusze kawowe". Zawsze znalazło się tam kilka złotych, pod koniec tygodnia była tam spora sumka, ale do poniedziałku opróżniał się kosmicznie sam – bo cygani albo ćpuny – zawsze ta sama wymówka.

Po godzinie 9 zazwyczaj już siedziałam na rynku z gitarą. Na początku było ciężko bo Szaruch (ten 40-latek od gitary) musiał przepędzać ode mnie panków i ćpunów. Cyganów też, ale oni w przeciwieństwie do tych pierwszych od razu kumali system terytorialny. Oni mieli terytorium ruchome, knajpowe. Po dwóch minutach ich kobiety i bachory z jałmużnymi łapkami musiały znikać z naszego rejonu, za to my nie mogliśmy być ruchomi. Trzeba było klapnąć w jednym kącie rynku i grać wyłącznie tam.

Z pankoćpunami była wieczna walka. Potrafili się przyspawać do ciebie, a potem zaczepiać ludzi, którzy przechodzili obok "dej pan złotę na wino, koleżanka ładnie gra". Jak muchy, ale zazwyczaj przeganiało się ich bez problemu. Ale po godzinie 18 na rynku zostawali tylko studenci akademii muzycznych (tu nikt się nie nabierał na bajer panków "koleżanka ładnie gra na wiolonczeli"). My raczej dla własnego bezpieczeństwa zwijaliśmy manatki, bo panki i inne miały już zazwyczaj o tej porze towar i lepiej nie było ich drażnić w takim stanie.

Zresztą, nam też należał się fajrant. Były motywy na skłocie by dzielić się zarobkami, ale Szaruch podpowiedział mi by tylko pożyczać po parę złotych. "Oddać nie oddadzą, ale jak będziesz kiedyś potrzebowała grosza, trawy, czy na piwo lub bułkę, to ci dadzą i nie będą pytać o zwrot".

"Resztę przepierdziel najszybciej jak możesz. I tak jutro jest nowy dzień."

Tego się trzymałam.

#szycieastralne
  • 184