**Tekst pochodzi z mojego bloga:
https://panslim.wordpress.com/_tekst pochylony_**
W biurze pachniało kawą, a ja analizowałem polskie przepisy podatkowe, gdy nagle zadzwonił telefon. Nieznany numer.
– Halo?
– Cześć, tu Anioł, dzwonię z Dubaju, muszę mówić szybko. Słuchaj, potrzebuję żebyś ogarnął mi nocleg w Bangkoku. Dwie doby, trzy osoby. Centrum. Za dziewięć godzin będę na miejscu. Wyślę Ci zaraz kilka informacyjnych SMS-ów. Dzięki.
SMS 1: Postaraj się. Bez spiny. Hostel blisko centrum. 3 os, pokój, dwie noce z 6 na 7 i z 7 na 8. Cena za wszystkich jakoś 210 zł .
SMS 2: Nazywa się jakoś “el dela”, ocena 8,2 na hotelscombined.
SMS 3: Za 9h zadzwonię
SMS 4: Od bkk 20-30 km wg google maps.
SMS 5: od lotniska BKK.
Zważywszy na to, że Anioł jest kaskaderem w kwestii podejmowania decyzji, czułem, że kiedyś zadzwoni z mniej lub bardziej nagłą potrzebą. Uprawia swoisty, podróżniczy rock ‘n’ roll, za co go podziwiam. Kibicuję mu i wspieram, bowiem w kwadrans okiełznałem trzy opcje spełniające kryteria podane w SMS-ach. Hotele zlokalizowane jakieś 3-6 km od centrum tego cholernie dużego miasta. Dwie doby, dla trzech osób – półtora stówy.
Założę się, że takie telefony to rzadkość. Ludzie raczej nie proszą o przysługi z końca świata, ale wysyłają pozdrowienia z basenu zlokalizowanego w kurorcie ciepłego kraju, a nazwę miejscowości zapominają po pół roku. Wracają i mówią, że “było fajnie”.
W ogóle oferty all inclusive to odnoga konsumpcjonizmu. Mentalnie leniwi turyści chcą być prowadzeni za rękę, tam gdzie znajduje się atrakcja, którą WY-PA-DA zobaczyć. Byle nie myśleć za dużo, byle podążać za tłumem, byleby słyszeć przewodnika. Wystarczy, że krajobraz miga im przed oczami jak wtedy, gdy oglądają telewizje. Skazani na wątpliwej jakości drinki i hotelową szamę, często nie mającej nic wspólnego z lokalnymi smaczkami kulinarnymi, przeżuwają monotonne poczucie bezpieczeństwa kończąc dzień tak samo jak poprzedni. Wszystko z góry zaplanowane,
Reżyseria: biuro podróży
Tytuł: ‚komercyjne gówno’.
Parę miesięcy temu rozmawialiśmy o tym z Aniołem w jednej z knajp pod nasypem przy Bogusławskiego, pijąc czeskie piwa i obserwując jak za szybą listopadowy półmrok spowija Wrocław. On przyjechał z Pragi, a ja byłem świeżo po powrocie z Paryża do którego podróż kosztowała mnie mniej niż buty Nike Air Force 1. Wymienialiśmy wrażenia, historie wydarte z europejskich stolic. Poszukiwanie Luwru o pierwszej w nocy, pijana improwizacja z jazzmanami na Hradczanach, apartamenty po kilka dolarów lub za free. Noc pod gołym niebem w parku, gdzie akurat odbywał się handel dragami. Pobudka i ewakuacja. Wznieśliśmy toast za wspomnienia i Franka Abagnale’a, następnie pozbieraliśmy szczęki z podłogi. Opowieści nas napędzają, dlatego kupujemy bilety i ruszamy na polowanie. Jakoś wtedy Anioł wspomniał, że planuje wypad do Tajlandii.
Nucę sobie i nucę rap Mos Defa:
Memories don’t live like people do
They always remember you
Whether things are good or bad, its just the memories
Podróż musi mieć coś z szaleństwa.
To tlen. To nałóg. To ewakuacja. To powołanie.
To ucieczka od problemów, kompleksów, codzienności, psa lub kota. Nieważne.
Istotne są emocje. Ten nieskrępowany oddech, gdy ściskasz w dłoni zielony kamyk. Można zgubić się w obcym mieście, ale odnaleźć siebie w sobie. Biec na peron, będąc spóźnionym, jednak ultra szczęśliwym. Wysiąść na lotnisku nie znając nikogo w kraju, oczekując wielkiej przygody. Zacząć dzień od zera, otworzyć nowy rozdział, eksplorować świat, pisać własny scenariusz. Kiedy wzrasta ryzyko i rosną emocje, wtedy zaczyna się życie, a kończy egzystencja.
Nigdy tego nie pojmiesz uprawiając turystykę z przewodnikiem, płacąc prowizje do biura podróży.
![](https://www.wykop.pl/cdn/c0834752/01zucj1_D8RDvYHTTAaOmtwpS4wgWf4iHbg6QjWL,wat600.jpg?author=panslim&auth=b828d854b5c4ebcb283768d976b2384a)