Kiedy samolot zaczął się zniżać ku afrykańskiej ziemi, zauważyłem przez okienko, że było pochmurno. Nie ucieszyłem się, zważywszy na to, że tak bardzo oczekiwałem słońca po długiej mało słonecznej zimie. W oddali było widać nieeuropejską zaubodowę i po kilku minutach koła samolotu w miarę gładko dotknęły płyty lotniska. Samolot wyhamował, podjechał pod lotnisko i zatrzymał się. Wszyscy wysiedliśmy i pośpiesznie udaliśmy się do budynku. Schodząc po schodach spojrzałem na budynek, zauważyłem napisy po arabsku i pomyślałem sobie, że właśnie zaczyna się moja afrykańska przygoda. Wszedłem do budynku i ustawiłem się w jednym z wielu rzędów. Paszporty sprawdzały tylko kobiety. Kolejka posuwała się do przodu dosyć żmudnie, ale po około dwudziestominutowym oczekiwaniu celniczka bez spojrzenia się w oczy podbiła mój paszport. W raz z paszportem dostałem brązowy wąski skórzany pasek, bardzo mocno zużyty, który za pograniczną budką odebrał mi tym razem otyły i wąsaty celnik.
Wyszedłem z lotniska z dosyć ciężkim plecakiem i rozejrzałem się dookoła. Było chłodnawo. Mgła przesuwała się nad ziemią jak gęsta ściana waty cukrowej. Zdziwiłem się, że samolotowi udało się wylądować. Przed lotniskiem stało wielu taksówkarzy, ale nie byli natarczywi. Nie trzeba było nawet pytać się o cenę, wszystko było ładnie rozpisane na tablicy informacjyjnej. Międzyczasie zauważyłem, że taksówkarz wyrwał dwóch turystów i prowadził ich do taksówki. Podbiegłem do nich i zapytałem się, czy mogę pojechać z nimi do Fez, które leży około piętnasku kilometrów z miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Zgodzili się. Usiadłem z przodu, a para, która jak się okazało przyjechała z Wielkiej Brytanii usiadła z tyłu. Przylecieli pierwszy raz do Maroko i nie mieli pojęcia czego się spodziewać. Po zatrzaśnięciu ciężkich metalowych drzwi, chciałem zapiąć pasy, lecz taksówkarz gestykulując pokazał mi, że mam tego nie robić. Taksówka była stara, wszystko w niej skrzypiało. Po ich minach skatalogowałem ich jako typowo resortowo-wypoczynkowych turystów nie mających zbytnio pojęcia o świecie. Ruszyliśmy i zacząłem im opowiadać o moich przygodach w Maroko, które przeżyłem pięć lat wcześniej. Przestrzegałem ich przed naciągaczami i przed żebrzącymi dziećmi. Zasugerowałem, aby w chwilach szczodrości dzielili się co najwyżej jedzeniem bądź piciem, z racji tego, że danie monety do ręki po paru krzykach po arabsku, mogłoby skończyć się pojawieniem znikąd dziesiątek innych dzieci z tą samą prośbą.
Przygotowywałem ich pośpiesznie pod względem psychicznym na olbrzymie różnice kulturowe jakie dzielą Maroko od Europy. Od razu po wyjeździe z terenu lotniska rzuciła się w oczy bieda i zacofanie. Wiele osób chodziło poboczem ulicy. Niektórzy chodzili z pustymi rękoma, niektórzy byli obładowani tobołkami. Jeszcze inni po prostu nie mieli po prostą ręki albo nogi i szli o kulach wydawałoby się donikąd. Widoki nie należały do najprzyjemniejszych. Od czasu do czasu mijaliśmy wózki obładowane pomarańczami ciągnięte przez osły. Wszędzie rosły palmy i drzewa pomarańczy. Niebo było szare i smutne. Minęliśmy również kilkakrotnie młodych biegających osobników. Zdziwiłem się, bo akurat sportowego trybu życia po nich się nie spodziewałem, a przyznam, że miałem z tymi ludźmi trochę do czynienia.
Brytyjczycy byli mało rozmowni. Gdy już podjechaliśmy pod ich hotel, taksówkarz zawołał odgórnie ustaloną cenę i oszukał nas na resztę, co mnie nie zdziwiło ani trochę. Po wyjściu z taksówki pożegnaliśmy się i poszedłem przed siebie. Miasto wyglądało na biedne, a zarazem puste. Po kilku minutach trafiłem do centrum handlowego. W środku panowała cisza. Stał tylko ochroniarz, w każdym sklepie byli ekspedieńci i ekspedientki. Wszyscy byli dobrze ubrani i uczesani, czego nie mogłem stwierdzić zarówno przed wejściem do galerii jak i po wyjściu z niej. Pomyślałem sobie wtedy, jakim wielkim szczęściem jest dla tych osób możliwość pracy w tym centrum handlowym. Po jego korytarzach krzątały się sprzątaczki, które dopilnowywały czystości. Zauważyłem, że byłem jedną z nielicznych osób na terenie budynku. Było jeszcze wcześnie, pewnie stąd pustki. Po chwili wyszedłem i przeszedłem kolejny kilometr, aż dotarłem do starej bramy miasta, skąd następnie odbiłem w lewo i wszedłem między budynki. Gdybym był w Maroko po raz pierwszy zacząłbym się bać, jednak mniej więcej byłem przygotowany na zderzenie z rzeczywistością. Na dzień dobry zobaczyłem kobietę stojącą przy sklepie mięsnym. Sprzedawca stał i trzymał za kark żywą kurę. Położył ją na wagę, zdjął i skręcił jej kark. Chrząśnięcie kości odbijało mi się w uszach. Wsadził kurę do reklamówki, a ja po prostu poszedłem dalej. Po drodze spotkałem wiele dzieci, począwszy od tych trzyletnich aż po nastolatków. Większość z nich miała zniszczone ciuchy, buty i co mnie zdziwiło, ich twarze również w niektórych przypadkach były zniszczone. Tak, tak, dziecięce buzie, które wyglądały na zmęczone i smutne. W wielu biednych islamskich krajach ludzie się uśmiechają, mam tutaj na myśli Turcję, Iran czy też Jordanię w których miałem przyjemność być, w Maroko niestety o uśmiech jest naprawdę ciężko. W pewnym momencie zatrzymał mnie mężczyzna w moim wieku i kazał mi się wrócić, mówiąc, że tam gdzie zmierzam jest niebezpiecznie i że radzi mi się obrócić o sto osiemdziesiąt stopni i wrócić tam skąd przyszedłem. Posłuchałem się go. Wracając przyczepiło się do mnie dwóch siedmio, może ośmioletnich chłopców. Chciałem im kupić coś słodkiego, ale wszędzie dookoła były też inne dzieci i z doświadczenia wiem, że jeśli bym kupił tym dwóm, to wtedy musiałbym kupić też wszystkim innym w polu widzenia, a szczerze powiedziawszy wolałem uniknąć zwracania na siebie uwagi zbyt wielu osób na raz.
Po kolejnych pięciu minutach zatrzymał mnie pewien sprzedawca. Był wysoki, życzliwy i podchodził pod czterdziestkę. Jak się okazało, był właścicielem swojego sklepu. Sprzedawał przyprawy oraz dywany. Rozmawiałem z nim przez około dziesięć minut. Opowiadał mi o swoim krótkim pobycie we Francji, który zresztą bardzo zachwalał. Przez chwilę opowiadałem mu o Polsce, jednak nie wchodziłem w szczegóły. Opowiadanie o polskiej rzeczywistości i katolickich tradycjach dla muzułmańskiego Marokańczyka nie znającego realiów nie miałoby zbytnio sensu. O istnieniu Polski jednak wiedział. Zaczął od tego, że wie, że nasz kraj został zaatakowany przez naszych zachodnich sąsiadów i to spowodowało wybuch drugiej wojny światowej. Wymienił mi również dwa nazwiska polskich piłkarzy z lat siedemdziesiątych. Podczas ciekawej i miłej rozmowy cały czas byłem świadomy faktu, że rozmowa skończy się obejrzeniem sklepu i pokazem dywanów. Tak też się stało. Sprzedawca naciskał, ja uparcie odmawiałem mówiąc, że żaden z jego produktów nie będzie mi przydatny przez kolejne 10 dni mojej wyprawy, ani tym bardziej po powrocie do domu. Na pożegnanie dowiedziałem się, gdzie mam iść, aby zobaczyć miejski park. Poszedłem we wskazanym mi kierunku i moim oczom ukazał się przepiękny park. Rosły w nim bardzo wysokie palmy ustawione w dwóch wąskich rzędach. Tuż obok rósł bambusowy lasek, a wszędzie indziej dookoła było naprawdę zielono i czysto. Park był bardzo zadbany, a w powietrzu unosił się zapach kwitnących pomarańczy, który wdychałem ile tylko mogłem. W parku znajdował się staw, na nim wysepka obrośnięta palmami. Przezeń przepływała również rzeka, lecz jej koryto w czasie mojej wizyty było suche.
Wyszedłem z parku i szedłem wzdłuż murów miasta. W oddali zauważyłem szeroką ruchliwą ulicę, po której bokach znajdowało się pełno sklepów. Zbliżyłem się, myślałem, że wejdę do innej, bardziej ruchliwej części starówki. Po chwili zdałem sobie sprawę, że jestem w najbiedniejszym miejscu w jakim kiedykolwiek miałem sposobność być. Im głębiej w nią wchodziłem, tym bardziej moja podświadomość zaczęła naciskać na "w tył zwrot". Ja jednak stamtąd uciekać nie miałem zamiaru. Chciałem się zmierzyć z wszechobecną nędzą. Ewidetnie odstawałem od tłumu. Wiele osób ze zdziwieniem się na mnie patrzyło, ja jednak kontynuowałem moją przechadzkę po mieście. Dotarłem nagle do targowiska. Większość owoców i warzyw była sprzedawana bezpośrednio na szmatach położonych na ziemi, bądź na prowizorycznych klekoczących się drewnianych ławach. W pewnym miejscu wszystkie ławy były połączone, a nad nimi wisiały płachty. Wszyscy dookoła chodzili. Panował zgiełk. Sprzedawcy krzyczeli jak oszaleni. Wtedy po raz pierwszy podczas podróży odniosłem wrażenie, że znajduję się w innym wymiarze, na innej planecie. Dziwnie się czułem. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Moimi myślami zawładnęło tylko jedno i to samo pytanie: "Dlaczego?". Dlaczego ludzie są zmuszeni tak żyć? Dlaczego na świecie panuje aż taka bieda, której dosłownie strach się bać? Niesamowite jest to, w jak okropnych i dla mnie nieludzikich warunkach muszą żyć ludzie. Zadając sobie różne pytania zauważyłem kobietę sprzedającą ubrania. Wszystkie ciuchy leżały wymiętolone bezpośrednio na chodniku. Większość była brudna i znoszona. W Polsce, czy gdziekolwiek indziej w Europie, ludzie po prostu polaliby to chyba benzyną i spalili, żeby pozbyć się problemu, a w Maroko, ktoś próbuje z tego wyżyć. To jest po prostu niewiarygodne. Kobieta ta wyglądała na osobę niespełną rozumu. Zrobiłem jej zdjęcie z ukrycia, jednak od razu zostałem nakryty przez przechodzącego chłopaka, który zaczął mi wygrażać po arabsku. Dosłownie chwilę potem wybuchła awantura na ulicy. Jeden taksówkarz nie potrafił wjechać na zakorkowane rondo. Wszyscy wysiedli, zaczęli się kłócić. Po miniucie większość samochodów już na nich trąbiła. Ja stałem i przyglądałem się z niedowierzaniem scenie. Po kolejnej minucie obydwoje wsiedli i ruszyli. Wszyscy się uspokoili, a ja dostrzegłem znowu kurczaki, tym razem już się kręciły na rożnie. Ich skóra była żółta. Było już południe, chciałem coś zjeść. Podszedłem i zamówiłem kurczaka. Sprzedawca ze zdziwieniem przyjął zamówienie. W jego części miasta o turystów raczej ciężko. Usiadłem przy stoliku. Całe pomieszczenie było przy ulicy, jednak było otoczone płachtami, dlatego mogłem chociaż na chwilę odetchnąć i przemyśleć w miarę na spokojnie, to co właśnie przeżyłem. Po chwili podszedł do mnie starszy mężczyzna z tacą, z której położył na stół kurczaka, żółty ryż, typowe marokańskie frytki, które wyglądają jak roczne frytki z amerykańskiego fast-fooda. Do tego był oczywiście okrągły chleb pokrojony na cztery ćwiartki, dwa sosy i tak się żłożyło, że piłem też po raz pierwszy od nie wiem jak dawna żółtą Fantę. Zjadłem tylko kurczaka i ryż. Po posiłku kupiłem truskawki na migi. Na oko pół kilo. Były wielkie, bardzo czerwone i słodkie. Zjadłem wszystkie. Wróciłem się tą samą drogą, z której przyszedłem. Chciałem jeszcze raz zobaczyć to targowisko i się upewnić, że ono naprawdę istnieje, że to nie był sen. W połowie drogi jednak się wycofałem, miałem po prostu dość. Złapałem taksówkę i poprosiłem taksówkarza, aby mnie zawiózł na dworzec kolejowy, skąd miałem pojechać do Casablanki.
Dworzec, w tym całym brudzie i biedzie, okazał się okazały. Jak większość dworców w Maroko był czysty, nowoczesny, zadbany, w arabskim stylu. Tutaj nie jeden polski dworzec jeszcze na dzień dzisiejszy mógłby się powstydzić. Kupiłem bilet do Casablanki i poszedłem na trzeci peron. Musiałem zejść schodami i skorzystać z przejścia podziemnego. Przy schodach stała młoda kobieta i zastanawiała się, jak znieść swoją ciężką walizkę. Pomogłem jej bez pytania. Chciała stawić opór, ale było już za późno. Nie chciała ze mną rozmawiać. Dowiedziałem się jedynie, że jedzie do Rabatu. Kiedy już weszliśmy na trzeci peron, podziękowała mi po angielsku i było to jedyne angielskie słowo jakie usłyszałem w tym kraju od miejscowych. Wsiadłem do pociągu, usiadłem przy oknie. W tym samym przedziale jechaliśmy w jedenastu z czego czwórka dzieci. Było ciasno, ale jechałem w gorszych warunkach. Zasnąłem i obudziłem się w okolicach Rabatu. Za oknem teren był równinny i zielony. Pod torami budowano wiele przejazdów kolejowych. Już wcześniej wyczytałem, że Francja sponsoruje Maroko szybką kolej. Przed Rabatem oraz na całej trasie między stolicą a Casablanką wymieniano tory. Nad torami w wielu miejscach zostały wybudowane przejścia nadziemne, które cieszyły się wielką popularnością, przede wszystkim wsród dzieci. W końcu dojechałem do największego miasta w kraju. Przed dworcem setki nawołujących taksówkarzy. Poprosiłem jednego z nich, aby mnie zawiózł do hotelu. Oczywiście zapłaciłem conajmniej trzykrotną cenę niż standardową.