O prokrastynacji inaczej.
Poniedziałek. Dziewiętnasta wieczorem.
I o to weszła. Ze sprawą, która nic nie wyjaśniła w moim życiu.
Zwykle o tej porze zjawiali się tutaj gogusie poszukujący treści bądź dawno zagubionej muzy. Laleczki o której potrafili rozprawiać przez kolejne półgodziny i marnotrawić mój czas. Ale czy można zmarnotrawić czas, który miał być przeznaczony na kolejne szklanki diabelskiej w-----y i użalanie się nad sobą w tym parszywym mieście? Gdzie kryształy na bankietach tłukły się ze snobistyczną regularnością?
Ta sprawa była inna. Tak inna jak ślicznotka, która właśnie weszła do mojego biura. Włosy spięte w kok oplecione różową kokardą w czarne kropki. Szukała Bodźca.
Jakiego Bodźca?
Ta ślicznotka miała niemały tupet pytać o Bodziec w mieście takim jak to.
Bodziec. Temat tabu oblegający te miasto przypominający smród jaki ciągnął się z nad rynsztoków przy dokach. Dzielnicy ryb, brudnych spelun i tanich k---w.
Nikt nie wiedział o Bodźcu i choć każdy się nad tym zastanawiał nikt nie mógł odpowiedzieć na pytanie.
Gdzie go szukać?
Już nawet nie… gdzie go znaleźć.
Różowa kokarda w czarne kropki zniknęła za drzwiami mojego biura a razem z nią ślicznotka, moja nowa pracodawczyni.
Gdy tylko zniknęła wpadła moja asystentka. Pani Chęć. Niech mnie diabli uwielbiałem ją za jej chorobliwy brak poszanowania prywatności. Wbiegła do pokoju rzucając plik nieopłaconych rachunków.
Wszystko słyszałam!
Pierwszą kopertę jaką otworzyłem zawierała rachunek za prąd. To prawda. Dotknąłem go tylko raz. Wtedy gdy go włączyłem. W tym mieście zawsze wydaje się ciemno.
Wiesz, że wiem co nieco o Bodźcu? Tak! Pani Chęć wie wszystko o Bodźcu. Znaliśmy się gdy byliśmy mali. Kiedyż to było?
To mogła być prawda. Nie raz mi o tym wspominała, no i… Była chyba najstarszą kobietą jaką znałem.
Bodziec! Wszyscy prawie o nim zapominali w tamtych czasach. Nie chcę się chwalić ale byłam jego najlepszą przyjaciółką. To był taki mały chłopiec o którym wszyscy zapominali. Zawsze. Gdzieś się gubił, często musieliśmy go szukać. Całkowicie nieokrzesany. Zawsze jak się gubił to pierwsza byłam przy nim. Urocze dziecko. Całe życie sam, bez rodziców. Nie można go znaleźć, bo on zjawia się w najdziwniejszych miejscach. Dla przykładu raz znalazłam go w rozbitej szklance na kontuarze w jakimś podrzędnym pubie. A ten który z nim siedział po prostu zniknął pozostawiając płaszcz… W taki sposób zmusiliśmy go do opłacenia rachunku. Wyobrażasz to sobie? Przecież on był dzieckiem…
A gdzie go jeszcze znalazłaś?
Musiałem powstrzymać ten potok bezsensownych słów. Głowa mnie jeszcze bolała, gdy to po wczorajszych walkach moja głowa przegrywała z dobrą butelką w-----y z lodem.
…na pustym moście, przy zamarzniętej kałuży, drzemał przy jakiejś ławce w parku, w filiżance z zimną kawą. Nie raz śmierdział cygarami albo wyglądał jakby się włóczył po tych szemranych barach. Raz złapałam go jak puszczał ludziom nerwy. Innym? Źle ścielił. Bazgrał po szybach. Widziałam go w deszczu i brudnych witrynach sklepów. Kilka razy znajdowałam go w książkach, raz nawet włóczył się po jakichś obrazach w galerii. Jak już naprawdę nie miałam pojęcia gdzie jest, szłam po prostu do Źródła…
Czekaj? Źródła?
Może warto byłoby od tego zacząć? Źródło zawsze podkręca tempo akcji w opowieściach detektywistycznych… I dlaczego to napisałem?
Było jedno takie miejsce. Gdzie kończyły niewinne laleczki, którym nie wyszło na Broadway’u i teraz sprzedawały swe wdzięki za grosze facetom w średnim wieku. U Źródła. A teraz popis braku ironii: tam zawsze można było się czegoś dowiedzieć. Nieco lepsza speluna w dobrej dzielnicy, mogli pozwalać tam sobie jeść tylko ludzie piękni, eleganccy i którym naprawdę się nie chciało. To wszystko za sprawą jego dwóch goryli.
Nie Chce i Mi się.
Typowe łotry do wynajęcia. Podobno nigdy nie chodzą osobno. Są jak bracia. Zaczynali od drobnych kradzieży i zaniedbań. Źródło dobrał ich doskonale. Nadawali się tylko do przeszkadzania i zniechęcania. Pewnie to z powodu ich podejrzanych facjat zastygłych w wyrazie znudzenia.
Ale kto w tym mieście różnił się od nich tak bardzo?
Nie miałem z nimi problemu. Kto do takiego miejsca nie wpuściłby skacowanego z trzydniowym zarostem faceta? Byłem u siebie. W tym miejscu wszyscy mnie znali, nikt nie interesował się detektywem zaczynającym każdy dzień od dawki słodkiego, złotego smaku w-----y.
Podszedłem do kontuaru. Barman momentalnie podsunął szklankę i czekał. Po chwili jakby znikąd dosunął popielniczkę. Wyciągnąłem pierwszy lepszy banknot z portfela, który nasunął się pod moje palce i wskazałem mu podbródkiem po którą butelkę ma sięgnąć.
Reszta dla ciebie. Szukam Źródła.
Ten sam stolik.
Mogłem się tego spodziewać. Tak się niego nabijali koledzy z branży. Źródło u źródła. Kiepski dowcip. Niezbyt błyskotliwy, ale czego się spodziewać po tych półgłówkach?
Znowu kawał żmudnej roboty. Dopiłem duszkiem pomijając delektowanie się rozgrzewającym trunkiem.
Droga do stolika była ciężka. Pełno uśmiechających się i wdzięczących nastolatek proszących o napiwki. Co tylko przyjrzałem się kolejnej młodej twarzy przechodziło mi przez myśl „Dziewczyno kto ci zabrał te dni beztroski wśród tych gogusiów w dobrze skrojonych garniturach?”
Byłem już blisko. Źródło mnie zauważył.
Zapowiadał się paskudny wieczór.
Źródło u Źródła.
Wtorek. Pierwsza w nocy.
Gdy wyszedłem postawiłem kołnierz swojego płaszcza. Padał deszcz. Ciął paskudnie. Kałuże wydawały się błyskającymi kawałkami rozbitego szkła. Odbijały jedynie plugawe światła miasta; latarnie i błyski złota upadające na chodnik ku uciesze tanich k---w i zdeprawowanych alkoholików, tańczących namiętnie wśród błyskających neonów.
Dam i Błaznów we własnym, małym domku z kart.
Wieczór był pełen wrażeń. Począwszy od końca a skończywszy na początku u Źródła.
Minąwszy Nie Chce i Mi Się wyjąłem paczkę starych, dobrych, Old Goldsów. Smród siarki i nikotyny zawisł nad rynsztokami, którymi płynęła krew miasta rozmieszana ze szczynami źle ucywilizowanych ludzi.
Wspomnienia z baru wydawały się blade i mało przejrzyste dla mojego umysłu. Przez wszystko przedzierały się retrospekcje tanich perfum i alkoholu, czyli to co można kupić na każdej ulicy za grosze i nazwać splendorem. Ale słowa Źródła zapadły mi dobrze w pamięć…
Mam do ciebie kilka pytań, kolego.
Więc dobrze, że znalazłeś mnie żebym mógł na nie odpowiedzieć.
Jak już wspominałem te półgłówki były znane z niewybrednego, prostackiego humoru. Nie spodziewałem się po nich niczego lepszego. Przeszedłem, więc od razu do rzeczy.
Szukam Bodźca. Wystarczy mi co wiesz i jedna kolejka.
To idź i zrób coś.
Na tę prośbę mogliby odpowiedzieć twoi dwaj goryle i nie potrzebowaliby do tego słów.
To co tutaj robisz?
Zadaję pytania… szukam odpowiedzi.
Nieskalany biały garnitur. Trzeba było przyznać, że koleś miał tupet tak obnosić się ze swoją arogancką gębą. Ale rozumiem go, w końcu mi wytłumaczył…
Źródło nie da ci odpowiedzi na to pytanie. Ani na żadne inne związane z Bodźcem. Źródło wyschło. Jedynie co mogę ci doradzić mój conoscente, to że tutaj go nie znajdziesz. To ostatnie miejsce w którym może być. Ludzie tutaj się dławią swoim życiem, bo już go odnaleźli. W najbanalniejszych sprawach. Tamta laleczka uwielbia tańczyć. Najprawdopodobniej ktoś kiedyś wziął ją do tańca a ona się poddała. Tamten figlio di puttana pije od dziesięciu lat, bo tylko to daje mu szczęście.
Więc co mi radzisz? Po to tu jesteś? Wszyscy tutaj po to są.
Czułem, że zabrnąłem w kolejny ślepy zaułek. Ciemną uliczkę w której leżały jedynie sterty śmieci a koty nawet nie podnosiły łbów znad niedojedzonych resztek. Były tak samo niezainteresowane jak ja. Co zrobić? Jak zacząć? Czy moje niepowodzenia w sprawie Bodźca są naturalnym stanem rzeczy? Drań jest typowym cwaniaczkiem, jakich pełno, tylko jego główną bronią jest niechęć, która bije z każdego rynsztoka, zdezelowanych budek telefonicznych i zapchanych studzienek ściekowych. Tak. Jego b--ń jest potężna. A paradoks polega na tym, że Bodźca nie odnajdzie się inaczej jak dzięki niemu samemu. Tylko on na to może pozwolić. Ale gdzie?
Gdzieś w tle zaczął śpiewać mój ulubiony Satchmo. Jednak jak zwykle wszystko co piękne musiało być zepsute. Tym razem przez brutalnie cięty, włoski akcent Źródła. Dym z cygaretki zakrył jego twarz, ale widziałem jak parszywiec uśmiechał się przez niego w swój arogancki sposób.
Tylko Cud Signore Detektyw, tylko Cud może Panu pomóc.
Old Golds zasyczał na deszczu i zgasł. Niedopałek zawirował kilka razy wokół swojej osi i wpadł do rynsztoku. Poprawiłem kołnierz jeszcze raz i wsadziłem ręce głęboko w kieszenie. Skierowałem swe kroki w najbliższą ulicę pogrążony w myślach i bezradności wydzierającej pełnymi garściami co tylko zechciała.
A więc Cud?
Kto by pomyślał, że w tych czasach tylko Cud może pomóc w odnalezieniu Bodźca.
Wtorek. Trzydzieści minut po trzeciej.
Przeklęty deszcz nie miał zamiaru nawet na chwilę przestać. I czemu wcale się nie dziwiłem? Często można było usłyszeć, że w deszczu tkwi obraz boga. Nikt jednak w swej wspaniałomyślnej metaforze, nie chciał wspomnieć, że jaki bóg chciałby nawiedzać tak plugawe miejsce? Jedynie obraz kogo można było tutaj zauważyć to cholernego diabła chichoczącego z nad asfalut rozgrzanego wewnętrzną gorączką miasta.
Doszedłem do skrzyżowania ulicy Sprzecznej i Trzeciej Alei Prokrastynacji.
Byłem już niedaleko.
Szeregowce stały tutaj ciasno zbite, jakby wszyscy chcieli dużo i więcej. Trochę lepsza okolica: kilka parków, plac zabaw i dobra szkoła, dla dzieciaków z bogatych rodzin. Głównie z rodzin w których ojciec był prawnikiem, maklerem, lekarzem czy biznesmenem z Wall Street, który dorobił się swoich małych fortun nigdy nie wychodząc z ciasnych garniturów i lakierowanych butów.
Podszedłem pod numer zerowy i zapukałem.
Nie musiałem czekać długo. Drzwi otworzyły się i wszedłem.
Pana płaszcz?
Zignorowałem to pytanie całkowicie. Zauważyłem że Old Golds wciąż żarzy mi się ustach. Podałem go kamerdynerowi i ruszyłem po schodach na górę nie zawracając sobie nim więcej głowy. Wydawało się, że jest tylko osiem cudów. To nie była prawda. Tylko brukowce mogły wypisywać takie bzdury by zapełnić kłamstwami miejsce między swoimi okładkami. Dziennikarzyny biegały ze swoimi wielkimi aparatami szukając tematu, dzięki któremu trafią na rozkładówkę Times’a, mamiąc wszystkich fleszami oślepiających ich z błyskowych lamp.
Tymczasem cudów było mnóstwo, na które żaden pismak nie pokwapiłby się nawet splunąć. W takim mieście, w takich czasach, sensacja była zwykłą lalunią sprzedającą swe wdzięki jedynie na czerwonym dywanie albo za duże sumy potencjalnej, brudnej, forsy. Czasami zwykłe coś wystarczyło by nazwać cudem. Nazwać cudem można było znalezienie ćwierćdolarówki w zatłoczonym metrze jeszcze przed popołudniową przerwą na herbatę z syfiastego automatu.
Ten Cud był jednak całkowicie inny. Z dozą optymizmu, można powiedzieć, że był nawet przydatny jeśli chodzi o odnajdywanie koleżków, którzy nie chcieli albo nie mogli dać się znaleźć.
To znowu ty, hm.
Brzmiał cynicznie, lecz się cieszył. Jego starcza twarz wyglądała jak kawałek dobrze zmiętej serwetki w ekskluzywnej restauracji. Sam bałem się co starość zrobi z moją twarzą po tych wszystkich latach, bezsennych nocach, sztucznym świetle lampy w fioletowym abażurze, morzach wypitego w----y, wszystkich papierosów do których zmuszałem swoje płuca czy ciała przyzwyczajonego do miękkiego fotela, lecz z pewnością wiedziałem, że gdybym nie znał tego Cudu, to podejrzewałbym go o niezbyt ascetyczny tryb życia.
Uważasz, że stary Cud na coś poradzi, hm?
A na co mam liczyć?
Cud zaśmiał się szyderczo, co zdarzało mu się często. O wiele częściej niż wielu ludzi mogło sobie na to pozwolić i o wiele częściej przyjmując to jako uśmiech losu. Nie zdawali sobie sprawy, że gdy wsłuchać się w ten śmiech jest on tak pusty jak obietnice prostytutek wdzięczących się przed zapijaczonymi mężami w podrzędnych burdelach.
Śmiech tak szyderczy, że mógł zwiastować jedynie chwilę rozkoszy poprzedzającą cierpki smak zawodu zatykających gardło i wyciskający z oczu tak samo cierpkie łzy.
Kto jednak chciałby w to wierzyć?
Bandy głupców ściskały swoje ręce wmawiając z uporem, że ten uśmiech losu to żart.
Dopóki nie było za późno i żarty się kończyły a ich motywy płynęły razem ze szczurami w rynsztokach i walały się pod nogami bezimiennych wdeptanymi w pęknięte płyty chodnikowe.
Nie mogę tobie w tym pomóc, hm. Nawet cud nie może zawsze pomóc. Czasami trzeba liczyć tylko na siebie. Ludzie uwielbiają się wyręczać cudami. Byłoby cudem gdyby „to” albo „tamto”, tak mawiają ludzie, nigdy jednak nie przychodzi im do głowy, że cud to tylko półśrodek. Nigdy cel. Nigdy nie jest za darmo. Cud, detektywie, to nie darowizna. Cud to kompensata za konsekwentność.
Odwrócił się a jego twarz o strukturze zeszłotygodniowego brukowca zapisanego tak samo starymi newsami rozjarzyła się w tym dobrze mi znanym uśmiechu. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę jak stary jest i ilu natrętnych i zrzędliwych interesantów wysłuchał.
W tym mnie.
A więc takim Cudem jesteś.
Złudnym?
Jak cholera.
Wtorek. Popołudnie.
Pogoda się nie zmieniła tak samo jak moje paskudne samopoczucie, które bez skutku, poprawiałem irlandzkim, starym, dobrym Jamesonem.
Połowa butelki oznaczała, że zbliża się południe.
Czekałem. Przyglądając się jak jeden z licznych Old Goldsów dogorywa w kryształowej popielniczce tuż obok sterty nieopłaconych rachunków.
Poszukiwania Bodźca spełzły na niczym, i o dziwo, wcale mnie to nie gryzło. Gryzło mnie, że ślicznotka w różowej kokardzie, nie będzie z tego zadowolona.
Mógłbym przyznać się sam przed sobą, że jest to całkowicie moja wina. Przyznać się do przegranej i zapomnieć o wszystkim topiąc smutki w kolejnych szklankach ciekłego nektaru o osiemnastowiecznej recepturze.
Ambrozji dla pokonanych i straceńców usprawiedliwiających się w ostatnich kręgach piekła przeznaczonych dla nieudaczników.
Lecz wszyscy wokół przecież wciąż mi mówili: Bodźca nie da się znaleźć. To on musi znaleźć ciebie. Wmawiali mi bezradność, która tkwiła w każdej ciemnej alejce tego miasta i w każdej zaplutej przez Boga spelunie mnożących się po dzielnicach jak nieuleczalna choroba. Rak jątrzący pustą skorupę,
I oto weszła. Ze sprawą, która wiele wyjaśniła w moim życiu.
Różowa kokarda w czarne kropki nienagannie opinała kok. Ślicznotka uśmiechała się. Wskazałem podbródkiem na butelkę i pustą szklankę stojącą obok, lecz ona tylko delikatnie pokręciła głową.
Cudne stworzenie. Delikatny kwiat zakwitły wśród społecznego bagna, wśród męt i grzeszników. Tak śliczny, że aż chciało się otoczyć ją solidnym murem i bronić czułym szeptem przed wszystkim co złe…
…a ja ją zwiodłem.
Nie było to łatwe. Nie było łatwe spoglądać w tę śliczną buźkę pod czując w żołądku ten specyficzny ucisk, gdy kogoś zawiodłeś. Tak zwane „wyrzuty sumienia”.
Polałem sobie. Wypiłem duszkiem.
Wciąż wydawało się cholernie trudną sprawą.
Znalazł go pan.
Uśmiechała się dalej. To nie było pytanie. Przez umysł przemknęła mi myśl, że nawet ona jest szalona. Ale nie mogło to być prawdą. Nikt tak piękny nie mógł być szalony. Nie mógłbym się z tym pogodzić.
Pokręciłem głową.
Znalazł go pan.
Nie rozumiem.
Sięgnąłem po butelkę drżącą ręką i polałem jeszcze raz.
Ma pan rację, panie detektywie. Nie rozumie pan. Ale ma pan szczęście. Bodziec znalazł pana.
Wciąż się uśmiechała a ja dalej nie rozumiałem. Kiedy natknąłem się na Bodźca? Kiedy mi to umknęło? Czy już aż tak się upodliłem?
I wtedy to zauważyłem.
Gdzie byłaś całe moje życie?
Ja jestem pana Bodźcem, monsieur. To ja pana do wszystkiego zmusiłam. Gratuluję. Znalazł pan swojego Bodźca.
Nie zdążyłem nic innego powiedzieć. Siedziałem oniemiały a szklanka z w-----y zamarła w moich trzęsących się dłoniach w połowie drogi do rozdygotanych ust. Moja ślicznotka uśmiechnęła się jeszcze raz i wyszła. Różowa kokarda w czarne kropki mignęła za żaluzjami mojego biura i zniknęła.
Mój Bodziec. Moja mała motywacja.
Weszła Pani Chęć. Odstawiłem pełną szklankę i sięgnąłem po Old Goldsa, który ochoczo wyskoczył z miękkiej paczki.
Pani Chęć. Mamy coś do zrobienia.
KONIEC
Komentarze (1)
najlepsze