StonemanTrail Dolomiti to legendarna trasa MTB w formule nietypowego wyścigu, nawet nie tyle wyścigu co wyzwania - jedyna w swoim rodzaju w Dolomitach, w południowym Tyrolu (4000 m przewyższenia, 120 km).
Zasady są proste: Wyzwaniem nie jest dotarcie do mety w jak najkrótszym czasie, lecz ukończenie tej trasy w ogóle i zalogowanie się w oznaczonych punktach pomiaru czasu (checkpointach). Jeżeli zawodnik zmieści się w podanej normie czasu, trafia do Stoneman’owej Hall Of Fame a na swojej półce może postawić złotą, srebrną lub brązową statuetkę. Za ukończenie tej trasy w 3 doby otrzymuje się brązową statuetkę, srebrną za dwie itd. Datę i godzinę startu można wybrać indywidualnie poprzez rejestrację w jednym z biur wyścigu - jeżeli tylko trasa jest otwarta (to trasa wysokogórska, na której przez większą część roku utrzymuje się śnieg).
Zmierzyliśmy się z tą trasą w tym roku - oto nasza relacja:
Start przewidzieliśmy na niedzielę, jednak psująca się pogoda zmusiła nas do startu dzień wcześniej. Wszystkie serwisy pogodowe, z których korzystamy zgodne: Deszcz. Powyżej 2200 m.n.p.m. śnieg. Temperatura w górach wynosiła jedyne kilka stopni, w niższych partiach – w myśl reguły: temperatura spada o ok. 1 C na 100 m przewyższenia – całe szczęście kilkanaście stopni więcej. Stanęliśmy więc przed wyborem: Zmienić plany i całkowicie zmienić termin startu, albo zebrać się w nocy, dotrzeć na start, wypakować rowery i … let’s go. Zdecydowaliśmy się na tą drugą opcję, kierując się przyświecającym nam mottem: Ride hard or stay home.
Sobotni poranek: Rejestrujemy się. Odbieramy pakiet startowy. Start: 09:30. Zdajemy sobie sprawę z tego, że jest późno. Na początek pierwszy podjazd: Marchkinkele, 2545 m.n.p.m. Ruszamy. Luz. Spoko podjazd, szerokie szutry, ekstra krowy, super widoki. Niedaleko od miejsca startu stwierdzamy, że oznaczenia trasy są słabe. Spodziewaliśmy się oznaczeń chociaż jak krowie w rowie lub co najmniej jak Polakom w Dolomitach. Nic z tych rzeczy. Tracimy kilka minut. Raz. Drugi. Trzeci. Czwarty. Podjazd nieźle się kręci, krowy dają się głaskać, mijamy innych kandydatów do Stoneman’ów, po dość szybkich 18 km podjazdu docieramy na Marchkinkele, (2545 m.n.p.m.) do pierwszego punktu pomiaru czasu. Zaliczamy pierwszą stratę: A. gubi swoje Rudy Project’y. Trudno. Nie pierwsza rzecz która zostanie w górach. Ubieramy się, dla zabezpieczenia i uwiarygodnienia odbicia się w punkcie pomiaru czasu robimy fotkę przy checkpoincie (God Save The Smartphone! :) ). Jest zimno, jest mgła, jest trochę śniegu. Nic. Zjeżdżamy. Tutaj pierwsze zaskoczenie: kategoria zjazdu nie mieści się w normach szeroko pojętego XC/XCM. Nasza wycena to pewne S4 (stopień trudności trasy, gdzie S1 oznacza trasę łatwą, a S5 bardzo trudną). Singiel jest wąski, czasem „wystawiony do wiatru”, agrafki są ciasne, podłoże luźne, trasa wypłukana. Jest dobrze, bo nie ma dużych progów. 1500 m przewyższenia zjazdu, ok. 10 km. Męcząco. Czadowo. Podjarani zjazdem, robimy fotki. Naszych współzawodników z podjazdu nie widzimy już od długiego czasu.
Czas nam ucieka. Myśleliśmy, że zjazd będzie szybki, że zyskamy na nim czas. Za nami ok. 30 km, przed nami 90. Nic. Szybko robimy jeszcze fotę z kozłami i atakujemy Silianer Hutte, kolejne ok. 2500 m.n.p.m..
Podjazd pod Silianer Hutte ciągnie się jak włoski makaron: wilgotność powietrza jest bardzo duża, jest gorąco, podjazd jest zalesiony i bezwietrzny. Jedno z nas ma problemy z regulacją skoku (amortyzatora przedniego): pozostaje jej więc na oko 3000 m przewyższenia podjazdu na 150 mm. I są muchy. Gdyby nie było dziesiątek much krążących wokół nas jak helikoptery wojskowe wokół strefy zrzutu, byłoby nawet miło. Do Silianer Hutte zostało nam około 400 m przewyższenia, do schroniska 10 m. Kończymy drugi kluczowy podjazd, los podstawia nam jednak taktyczną nogę i zatrzymujemy się na Kaiserschmarrn.
Kaiserschmarrn jest pyszny, jest chłodniej, muchy poszły spać, regulacja skoku nie działa nadal, ruszamy więc w kierunku checkpoint’a nr. 2. Finisz podjazdu, ostatnie 400 m przewyższenia to fatalny, nadzwyczajnie stromy, zaopatrzony w zylion agrafek i luźne podłoże kawał drogi. Jesteśmy kolejny raz na 2400 m.n.p.m.: na tej wysokości jest już naprawdę – szczególnie jeżeli leży miejscami śnieg - pusto, smutno, niegościnnie. Nawet roślinki, wymęczone trudnymi warunkami, pouciekały.
Logujemy się na pomiarze czasu (Silianerhutte, 2447 m.n.p.m) i pełni nadziei i wiary w przyszłość przesiadamy się na Demut-Passage, czyli Pasaż Pokory (oficjalnie: Passo Silvella, 2329 m.n.p.m.). Ta część trasy opisana jest tak: „wyjątkowo techniczny odcinek trasy, specjaliści będą mieli z niego wiele radości”. Uczepieni tego zdania jak dwa rzepy psiego ogona, czekamy z niecierpliwością na te 10 km, które w naszej wyobraźni są dziesięciokilometrowym, spektakularnym singlem, przyjemnie nastromionym, natomiast wycenionym (także przez naszą wyobraźnię) na S3-S4, może max. miejscami S5. Dziesięciokilometrowym wysokogórskim singlem pełzającym na wysokości niemalże 2500 m.n.p.m. Ekstra. Nie bierzemy przecież pod uwagę progów wielkich jak stucalowe telewizory, mimo wszystko jest to trasa MTB. Nawet mgła, mróz i czający się za każdym zakrętem, każdą agrafką, zmrok nie jest w stanie zrujnować naszego wielkiego radosnego oczekiwania.
Jest jednak zupełnie inaczej: Organizator lub słabe warunki pogodowe lub jedno i drugie wprowadzają uczestników w błąd. W niektórych miejscach do wniesienia roweru na kolejną półkę konieczna jest druga osoba lub niezwykła cierpliwość. Niektóre miejsca są oporęczowane. Trasa jest niezykle słabo oznaczona: szczególnie przy checkpoint'cie nr. 3, nie ma żadnej informacji o kierunku dalszej części trasy: roadbook i dołączona do niego mapa także nie zdradzają kierunku podróży – konieczność skorzystania z kompasu utrudnia rywalizację i motywację.
Około godziny 22:00 pozostały nam jeszcze 2 checkpointy: Valgrande, 1362 m.n.p.m. i Rotwandwiesen, 1900 m.n.p.m.. I cała noc przed nami. Checkpoint nr. 3 (Valgrande, 1362 m.n.p.m.), zlokalizowany przy szerokiej szutrówce, na trasie XCM Dolomiti Superbike, nie zawierał nic takiego, ani w nocy ani w dzień, o czym warto by pisać lub co nie zostało opisane wyżej. Warto natomiast dodać, że ostatni checkpoint, przyczajony na wysokości 1900 m.n.p.m. (Rotwandwiesen, 1900 m.n.p.m.), po ostatnim podjeździe nie poddał się tak łatwo. Ani w nocy, ani w dzień, ani w absolutnie żadnych warunkach nie chciał dać się zlokalizować i oddać walki walkowerem. Strugi deszczu, w których go zdobywaliśmy, także nie złamały jego charakteru. Za to nasz.
Dlatego mamy Srebro.
Jesteśmy pierwszymi Polakami, którzy ją ukończyli, jednak liczymy na to, że nie pozostaniemy jedynymi.