Wpis z mikrobloga

Różne są bariery lecz
najtrudniejszą bariera
postrzegania. Spróbuj się poza
nią wychylić. Co za nią jest? Jak
można to sprawdzić?

Spacer aleją. Korony zielonego
listowia okalające pole
widzenia. U jego sufitu - błękit
przetykany bielą. Pod stopami
rozpoczęte z pierwszych
opadłych liści dywanu jesieni tkanie. Paradny, marszowy
krok pod taktem orkiestry tchu
i pulsu. Co jest za tym
grodziskiem świadomości?
Jakie barwy, kształty, odgłosy
czy muśnięcia można by znaleźć? Czy jest tam kto? Tuż
za lśnieniem odbitym w
wilgoci mżawki opadłej na
utwardzonym żwirze zaczyna
się prawdziwie nieznane.
Religie, inne filozofie opowiadają o nim, o miejscach,
gdzie trafia człowiek po
śmierci lub egzystuje przed
narodzeniem, czy między
żywotami. Mówią różne
rzeczy, ale żadnego z tych stwierdzeń nie można być
pewnym. Nie wiemy o nim
niczego, choć jest ono bliżej niż
na wyciągnięcie ręki, bo tuz za
lśnieniem przyklejonym do
siatkówki oka, bliżej niż twarzą w twarz, bliżej niż
własny człowieka oddech,
bliżej nawet niż jego myśl, bo
myśl zanim w pełni zajaśnieje,
już gaśnie, odchodzi w
przeszłość, a to miejsce - niebo, piekło, czy nicość trwa
naprzeciw niezmiennie,
nieporuszenie cierpliwie
czekając.

To nawet nie miejsce - to kres
wszystkich miejsc. Nie sposób
o nim myśleć, wyobrazić go
sobie, ale przecież w jakiś
sposób mamy je na uwadze,
znamy i potrafimy nawet podjąć próby opisania go.
Kiedy tak usiłować je chwycić -
umyka jak nierealny miraż, a
przecież jest dla nas realniejsze
niż wszystko co znane,
ponieważ dla rdzenia naszej istoty, dla świadomości jest
tym czym woda dla ryby,
przestrzeń dla gwiazd. To
nasze środowisko naturalne -
ów nieuchwytny niebyt. Czy
jestem jego samotną wyspą, czy są też inni? Czy ci pozostali,
których znam z codziennego
doświadczenia są takimi
samymi fenomenami
wyłonionymi w nicości?

W nim nic, poza nim samym -
poza lśnieniem, poza
postrzeganiem - nie oddziela
mnie od ciebie. To mniej niż
papierowa przegroda. Jak
pokonać taką barierę? Jak wyjść na spotkanie z tobą?

Rozglądam się po pierwszym
nawale opadłych liści
przyklejonych do podłoża, alei,
lipowych pniach. Zagłębiam -
w perspektywie prostej jak
strzelił drogi zwieńczonej ciemną głębią wejścia do lasu.
Słucham szumu wiatru w
drzewach, klekotu swoich
kroków, rozmytych słów
rozmowy prowadzonej
nieopodal, warkotu spalinowego silnika. Czuję
przenikliwy dla ciała oddech,
rozpychające je krwawe tętno,
gorejące ciepło przeciskające
się z potem przez skórę pleców
i czoła. Tutaj, teraz nie potrzebuję cie widzieć,
pamiętać , mimo że możesz
być setki kilometrów stąd i
spotkać mnie za długie
miesiące.

Tuż za fasadą teatralnych
dekoracji…

Metempsychoza

Wróciwszy wieczorem do
domu zapalam jeszcze na
chwilę palnik kuchenki pod
kapeluszami - zawieszonymi
na drucie, po czym
pakuje je do uchylonego piekarnika
nastawionego na najniższą
temperaturę. Spędzają tak
kolejne półtorej godziny.

W międzyczasie umówiam się
z kumplem na wieczorne
wyjście. Najpierw zamierzam zarzucić grzyby. Czas
oczekiwania zajmuję sobie
jedzeniem frytek, piciem kawy i słuchaniem muzyki.

Od powrotu bawię się
trzymanym w ręce talizmanem
jaki nosiłem przed laty -
mosiężnym trójkącikiem z
wpisanym weń tzw. Okiem
Proroka. Brakuje tylko rzemienia. Jest
lekko wygięty, więc ściskam go
delikatnie w palcach, aby
naprostować. Niestety pęka.

Mimo, że od dawna nie
przywiązuję wagi do
takich znaków, ten akurat zwraca moją uwagę.
Przemyka mi myśl o
złowróżebnym omenie.

Czego mogę się spodziewać po siedmiu kapeluszach? Nie
oczekuję nadmiaru
fajerwerków, ani też nie
obawiałem się niedosytu
wrażeń, sądząc, że efekt będzie w sam raz.

Doglądam piekarnika, czy aby
nie jest im za gorąco?
Nie jest, co poznaje po
tym, że izolacja kabelka na
którym są zawieszone nie
nadtapia się. Pokruszyły się tylko nieco, pomarszczyły, aż
wysychają na wiór, tak że ich
blaszki rozsypują się pod
najmniejszym dotknięciem.

Przyszedł kumpel. Obwieszczam
mu swoje zamiary
zapowiadając przedstawienie
jakiego na pewno jeszcze nie
widział. Wyciągam
zawartość piekarnika, ściągam z kabelka i
wnoszę na talerzu do
pokoiku. Przy takiej to
prezentacji tłumaczę kumplowi
wszystko po krótce. Sam
nieco orientuje się w temacie, m.in. o ich użyciu
wśród Wikingów jako ''zaprawy''
przed bojem.

Siadamy na wersalce i
zaczynam konsumpcję. Idzie
niemrawo. Zapychają dość mocno, więc aby
przyspieszyć zapijam
kolejno herbatą, syropem, w końcu wodą. Posmak mają
dość przyjemny, dyniowo-
pomidorowy, z nieznaczną
grzybową nutą. Przed końcem już
ledwo daję radę, aż czuje ciężkość w żołądku. Na talerzu wreszcie
pozostają tylko białe okruszki i
dwa niedojedzone fragmenty
łykowatego łączenia kapeluszy
z trzonem.

Szyjuję się czym prędzej
i wychodzimy. Już na klatce
schodowej, po samej tylko
półgodzinie od intoksykacji
wyczuwam pierwsze, nieznaczne
działanie. Po drodze odwiedzamy jeszcze sklep.
Kumpel kupuje sobie piwo i dla
mnie colę. Wybieramy się do
pareczku. “Nasza” ławka
zajęta, więc musimy
zadowolić się inną, pod drzewem. Jak pozostałe stoi
naprzeciw stawiku.

Gdy tylko siadamy zaczynam odczuwać teraz wyraźnie mdłości, poza tym
senność, wesołkowatość i
zamroczenie. Rozmawiamy,
a ja skrywam przejęcie tym
co może za chwilę się zacząć. Zamiast
zapachu papierosa palonego
przez niego czuję
konopie. Przesiadamy się w
końcu na naszą dopiero co zwolnioną ławkę. Idę nieco zachwiany, inaczej niż po
alkoholu, bez utraty
koordynacji.

Teraz mamy widok na staw,
wcześniej zasłaniany przez
trzciny. W brudnej wodzie
pokrytej rzęsą śledzę
odbicia dwóch latarni z
naprzeciwka. Nieco bliżej przed refleksami sterczy wrzucona
do wody opona. Kumpel pije już drugie piwo,
pali kolejnego papierosa, a ja jestem coraz mocniej
oszołomiony. Obrywa się
pamięci krótkotrwałej, i to o
wiele mocniej niż po mj.
Pamiętając co robiliśmy przed
kilkoma minutami, gubię kompletnie to, co
właśnie się dzieje. Gapimy
się w gwiazdy rozpoznając
gwiazdozbiory Kasjopei, Lutni
z jej Wegą, Orła… Mylą mi się
jak nigdy. Zupełnie przeoczam Łabędzia
rozpoznając w nim kolejnego
Orła. Wcześniej mignęła mi
spadająca gwiazda, której
kumpel nie miał szczęścia
zauważyć.

Dyskusja toczy się
nieukierunkowanie, a mnie
dopadają z nienacka silne cofki.
Za jego radą udaję się za
ławkę. Wymiotuję
nadzwyczaj lekko, bez żadnych nieprzyjemności. Wracam z pełną ulgą, jeszcze bardziej rozanielony.

Na staw nagle wpadają z lotu
dwie krzykliwe kaczki.
Właściwie bardziej je słyszę
niż widzę. Mimo
okularów giną mi gdzieś w
natłoku wrażeń wzrokowych. Rzucam spojrzenia coraz
chaotyczniejsze: woda, trzciny,
latarnie, drzewa, kumpel,
gwiazdy... Jakby wzrok
kierował się sam spontanicznie
bez mojej kontroli, co dezorientuje coraz bardziej.
Wreszcie przestaję w ogóle
odczuwać, że go kieruję, przez
co widziane obiekty zdają
się przekształcać jedne w
drugie. Refleksy latarń raz są podłużnymi snopami raz
zogniskowanymi kręgami.
Próbuję uchwycić sam
moment tych tajemniczych
przekształceń lecz wciąż umyka, pozostawiając jedynie niewytłumaczalny efekt.
Podobnie w rozmowie coraz
mniej mojej świadomej
kontroli. Odpowiedzi padają
jak z automatu, tak jak
wypada odpowiedzieć. Tuż obok tego ubytku
przytomności i kontroli
rozrasta się w zamian
niewyraźny jeszcze wgląd.
Poprzez niego, mimo rozpadu
postrzegania, rozumienia, kontroli zaczynam dostrzegać
coś dotychczas przeoczanego:
cud samej przytomności,
wyrażony w tych wszystkich
umykających myślach,
kształtach, słowach, zdarzeniach. To on prześwituje jednakowo
poprzez odblaski na wodzie raz
wydłużane raz ogniskowane,
czyniąc niemożliwą,
niedostrzegalną przemianę rzeczywistym, czyniąc te dwa,
różne widoki jednym
odbiciem. Ta przytomność
wyłania się tak z samego
stawu, jak i z poruszeń mojego
ciała, czy obecności kumpla. Próbując mu opisać możliwie
najprościej czego
doświadczam mówię:

- To jest tak jakby to co
nieuświadomione stykało
się z tym co świadome.

Takim właśnie jest. Jasne,
realne, uprzytomnione
zetknięte z niejasnym,
mentalnym, utraconym. jedno
przeistoczone w drugie. Szum
drobnicy wrażeń wokół pochłania w rozpadzie sam
siebie, ustępując miejsca -
samemu sobie. Zdarzenia
odchodzą w niepamięć,
niepewności, przedtem stając
się wspomnieniami, czymś równym fantazjom. Obok
świetlista, niezachwiana
przytomność, świadomość,
jaźń. Kiedy wszystkie rzeczy
zmieniają się, jedne odchodzą, drugie przychodzą, ona pozostaje wciąż sobą,
nietkniętą biegiem wydarzeń.
Jeszcze za
dobrze tego nie rozumiem, choć czuję coraz
wyraźniej.

Im więcej z mojej strony
zaangażowania w sytuację, w
to siedzenie na ławce z
kumplem, popijanie colą,
dyskutowanie, tym staję się coraz bardziej nieobecny. Nieobecność wyraża się w
tym, że ciału i osobowości
oddana została kontrola,
wszystko biegnie spontanicznie,
wręcz mechanicznie, a ja
tymczasem w narastającym zamroczeniu przyglądam się wszystkiemu z coraz większym dystansem. W zamian ogląd samej
przytomności staje się
wyraźniejszy. Wbrew temu co
można przypuszczać, wciąż mówię do rzeczy i
zachowuję się
przyzwoicie, tracąc tylko
nieznacznie wątek ze względu
na pamięć.

Przed kumplem jeszcze piwo do wypicia, kiedy wyrażam chęć udania się do mnie ze względu na towarzyszące mi zaniepokojenie. Jego przyczyna zmienia się, raz są to krzyki z jakiejś biesiady nieopodal, zaraz potrzeba skorzystania z toalety, wreszcie obawa o własny stan.
Jemu się nie spieszy, zgadza się pójść po dopiciu piwa i zapaleniu papierosa. Z komórki puszcza ''The best of...'' ACDC. Zamykam oczy, i tak jak wcześniej rozmowie, w równym stopniu daje się pochłonąć muzyce. I znów obok maksymalnego zaangażowania, kiedy tak podryguje do taktu, jestem jednocześnie zdystansowanym obserwatorem automatyzmów ciała i osoby. Mijają kolejne utwory, padają kolejne zdania, a mi coraz bardziej marzy się położyć w domu do łóżka i rozpuścić w tym medytacyjnym stanie słuchając swoich psytrance'ów.

Przypomina mi się hipoteza Wassona. Dotychczas wydawała się bzdurna. Wcześniejsze doświadczenia z grzybem nie potwierdzały, wręcz zaprzeczały jakoby miał by być tą pradawną somą. Poprzednio działały ''wulgarnie'', niezbyt ''mistycznie'' przez co skłaniałem się ku hipotezie mckennowskiej o psylocybe w roli somy. Teraz poznając skrywany potencjał grzyba staje się jasne czym była soma.

Dyskutując zaczynam wpadać w dziwną pętlę. Rozmawiamy o narodowych instrumentach kolejno Ukrainy, Szkocji, Australii. Pytam o nie próbując zidentyfikować ten który jak mi się zdaje wyleciał z pamięci, jakby tkwił na końcu języka. Kolejne przytaczane przez kumpla okazują się nie tym którego szukam, choć najpierw jestem pewny, że to będzie ten ukraiński, potem szkocki itd. Wreszcie docieramy do dideridoo, też nie tego. Zmieniamy temat, ale ja wciąż próbuję sobie przypomnieć to coś, już nie o instrument chodzi. Głowiąc się i jego niecelowo w to wkręcam.

Wreszcie zabieramy się stąd. Nim pójdziemy do mnie on zajdzie jeszcze do siebie sobie po wódkę. Ja mam nie pić. Pętla dalej się za mną ciągnie coraz dziwniej kształtując rozmowę, teraz akurat o alkoholu. Czuję się wyraźnie narąbany, właśnie do bycia pijanym przyrównuję swój stan. Dyskutujemy o moim i jego podejściu do alkoholu i ogólniej używek. Zdradzam się ze swoją ambiwalenjcją wobec picia. Z jednej strony podoba mi się ten stan, z drugiej pijam niechętnie i niewiele. Teraz doskonale odnajduję się w stanie upojenia tak podobnym alkoholowemu, choć bez utraty kontroli, zaburzeń mowy, motoryki, strucia. Dochodzi do wniosku, że lubił bym pić gdyby nie powodowało to we mnie agresji. Nigdy tak na to nie patrzyłem, a przecież to oczywiste. Przyznaję mu racje.

Wymiana zdań przypomina tasowanie kart, jest ciągiem nieprzewidywalnym choć ustalonym. To wrażenie nabiera intensywności. Kumpel nie cackając się ze mną przebiera językiem jak chirurg skalpelem wydobywając ze mnie kolejne niełatwe odpowiedzi. Nie pozostaję dłużny.

Niepokój coraz wyraźniej o sobie przypomina. Kiedy padają niewygodne pytania i stwierdzenia, neurotycznie przyspieszam kroku, zbaczam na boki, aż w końcu zdarza mi się wpadać na niego. Pojawia się skryta obawa, czy to aby nie przejaw agresji, o tyle gorszej, że niekontrolowanej.

Docieramy pod blok. Dziwna pętla prób usilnego przypomnienia sobie o czymś ważnym wzmaga się. Wciąż zdaje mi się że miałem o coś zapytać, próbuję przypomnieć o co. Kumpel znika u siebie w ganku klatki schodowej. Zostaję na chwilę sam bez przerwy się głowiąc.

Nad czym? Próbując rozwikłać zagadkę wstaję ze schodka i idę ku swojej klatce w bloku na przeciw. Kolejne skojarzenia zapalają się w głowie jedne po drugich jak karty tasowanej talii, aż wreszcie eureka!

Wiem co się dzieje i co to za pytanie. Ruszam spod swojej klatki do piaskownicy i w niej zapisuję jego pierwszą wersję. Było cały czas nie tylko ze mną, ale ze wszystkimi, czekało tłumione aż ktoś je przypomni, aż przyzna się i zapyta. Monetą po piasku kreślę kolejne litery: ''Czy boisz się wyjść z domu?''. Zaraz zdarzy się coś wielkiego, kiedy mu je zadam. Wiem, że i on na nie czekał, że wszystko co je poprzedzało służyło temu żeby wreszcie się wyłoniło i zostało zadane.

Jednak ciąg tasowanych skojarzeń nie kończy się. Z napływem kolejnych zmienia się wersja samego pytania. Jeśli skłamię w odpowiedzi na tamto wypada zapytać o co innego: czy wszyscy ludzie są kłamcami? Odpowiedź wywoła coś wielkiego...

Już wrócił, już rozmawiamy, a zaraz znów gdzieś znika. Idę w koło podwórka mijając klatki przejęty tym wielkim niepojętym czymś co zaraz nastąpi, co przęgła historia, czemu służyły ludzkie żywoty... Myśli ze zdarzeniami tasują się coraz intensywniej, a ja jestem coraz bardziej podekscytowany.

Wrócił. Idziemy razem na wskroś podwórka ku mojej klatce, a może wciąż stoimy pod jego. Przed schodkami zadaję Pytanie, a on udziela Odpowiedzi. Klucz i zamek pasują, bum, następuje Otwarcie.

Stało się. Patrzymy na siebie pozbawieni złudzeń. Teraz już wiemy, rozumiemy i pamiętamy. Nie ma żadnych tajemnic ani zagadek. To cud. Stoimy przed podwórzem świątyni pośród wiecznej mistycznej nocy. Dociera do nas waga minionych przed laty, pozornie błachych sytuacji i zdarzeń z życia układających się w sensowną całość, sieć zależności przygotowujących tę Ostateczną Chwilę, kiedy świat zostaje zwinięty odsłaniając nagą Prawdę.

- Wiesz co jest najzabawniejsze? - pyta przepojony tą samą radością którą przeżywam, bez żadnego wstępu, kontekstu, bo przecież wszystko jest dla mnie jasne - Ten kabel siedem lat temu przy oknie...

- Stąd ta liczba, siedem! - wykrzykuję. Tak, to wszystko za sprawą kabelka sprzed siedmiu lat sterczącego za oknem. Widzę to wyraźnie w pamięci nie moim wspomnieniem.

Urzeczony ulegam zadumie, w jaki sposób inni ludzie są w to wplątani? Widzę jak wszyscy tak jak my parami spotykają się na swoich podwórkach przyległych naszemu, powielonych po sąsiedzku po całym globie, przed swoimi blokami i odkrywają tę Prawdę. Osobliwa chwila jest zakrzywiona, jedni przeżywają ją wcześniej, inni później, a jednak to wciąż ten sam moment, tak samo jak to samo podwórko z dwoma osobnikami na każdym. Nasze ścieżki ułożyły się między nimi tak, że nie sposób się było widzieć nawzajem, kiedy to się nadarza.

Jedną cząstkę tej Prawdy niosłem ja, a drugą kumpel, by wreszcie po siedmiu latach mogły się spotkać i zakończyć świat.

Tasowanie trwa jeszcze chwilę z narastającym Zrozumieniem i Przypomnieniem, aż docieram do niewygodnej, okropnej prawdy, że kumpel musi mnie zabić. Momentalnie niknie mój uśmiech, a on pozostaje niewzruszony, wciąż uśmiechnięty. Patrzymy na siebie wiedząc, że tak po prostu musi być, że poprzednio to ja go zabiłem.

- Nie - protestuję, choć to daremne.

- Tak - upiera się przy tym, wciąż uśmiechnięty.

Rzuca się na mnie, zarazem to jakbym ja rzucał się na niego. Godzę się z tym, zdobywam na bycie ofiarą. Zabija mnie i tasowanie dobiega końca. Sięgnęliśmy kresu i odeszliśmy wszyscy w nicość. Moja śmierć jest równoważna końcowi świata. Mija wieczność i następuje nieprawdopodobne, zmartwychwstaję, a z nicości pączkuje nowy świat, a raczej jego lustrzane odbicie! Role są odwrócone. Zdarzenie startują od nowa, startuje ich tasowanie, ale w odwrotnym kierunku! Czas rusza wstecz!

Dotychczas po zdarzeniach była ich pamięć, a po niej zapomnienie. Tym razem kolejność jest odwrócona od niepamięci przez przypomnienie aż do zajścia samego zdarzenia. Wyzwalamy się spod okowów zapomnienia. Przypominając sobie coś doprowadzamy do zajścia tegoż. Zabił mnie i od teraz nic już o tym nie wie, działa niepamięć, ma fałszywe wspomienia jakiejś przepychanki, a ja dysponuje ''urojeniem'' na temat tego jak to na prawdę zaszło. Następnie role się odwracają, po Przypomnieniu tym razem ja zostaję z niczym, a on skrywa sekret. Nie zauważaliśmy dotąd wstecznego biegu czasu bo nie traktowaliśmy serio ''urojeń'', przeczuć, fantazji, które są tym samym co wspomnienia echem rzeczywistego. Kawa mająca być zaraz zaparzoną, potem wypitą, już była najpierw pita, potem parzona. Jaźń migruje zarazem z przeszłości jak i z przyszłości spotykając w teraz. Zdarzenia w takim samym stopniu odchodzą co nastają. To sprawka Zapomnienia że nie widzieliśmy tego, dysponowaliśmy fałszywymi wspomnieniami. Tak bardzo nie chcieliśmy pamiętać że udało nam się wyprzeć ów cud. Niektóre ze wspomnień nie dotyczą przeszłości, choć w niej nauczyliśmy się je lokować. Pozostaje jeden snop czasu w którym zdarzenia są tak samo przeszłe jak przyszłe.

Patrzę na niego wiedząc o zabójstwie mającym nastąpić za chwilę, mającym nastąpić za dwie... Przebaczam mu, choć za sprawą Niepamięci o niczym już nie ma pojęcia. Dlatego nie okazuje mi wyrozumiałości gdy zaczynam wykrzykiwać na całe gardło:

- Życie to sen! Moje życie to sen! - jak w tej piosence. Koniecznie chcę żeby dotarło to do każdego, przekazuję ów klucz, dzięki czemu obudzą się następni kiedy za siedem lat przyjdzie czas. Krzyczę raz po raz odwrócony do domofonu, aż jest wystarczająco głośno. Obwieszczam jeszcze prawdę o Bogu, jego imieniu, zbawieniu i siedmioleciu.

Okazuje się że tyle wynosi rozpiętość czasu. Co siedem lat nastaje taki kres, po nim ponowne stworzenie na siedem lat. To co dotyczyło kumpla w poprzednim cyklu teraz będzie moim udziałem, gdy on o tym już zapomniał, a co mnie - teraz jego. Już nie pamięta ani o siedmioleciu, ani o zabiciu mnie. Przedtem ja byłem tym który zabija, a on mordowanym, i znów tak będzie, to nieuniknione. Przez ten czas będziemy żyć w złudzeniu Zapomnienia, każdy pamiętający tylko cząstkę, aż tasowanie znów je połączy, spotkają się odsłoniwszy jedyną Prawdę.

Uzmysłowiwszy sobie, że życie jest snem pozwalam sobie oddać mocz w spodnie, bo cóż to znaczy sikać w swoim śnie jak się spodoba.

Chociaż Kumpel już nie pamięta o niczym wypełnia swoją powinność wobec praw wieczności stając w mojej obronie, kiedy na dół schodzi do nas mój oburzony sąsiad. I ja jej dopełniam przyzwalając na zamordowanie siebie, sikając w spodnie, wykrzykując co sił objawienie. Jaką rolę odegra w tym kumpel - nie jest mi dane już pamiętać, choć wiem że uczyni wszystko skrupulatnie.

Stoję na przeciw sąsiada w opalizującym jaskrawą bielą ganku klatki schodowej. Nie ma pojęcia co właśnie zachodzi, więc odpuszczam sobie próby wytłumaczenia. Tak ma po prostu być. Pyta patrząc na mnie i cały ten absurd:

- Wiesz coś ty #!$%@? zrobił?

- Zlałem się w spodnie - odpowiadam ochoczo.

- O żesz Ty #!$%@?, wiesz co ci zaraz zrobię?!

- Wiem, zabijesz mnie - stwierdzam spokojnie widząc jak na dłoni zdarzenia wstecznego biegu czasu.

Po chwili zjawia się drugi sąsiad, bardziej opanowany. Stoimy tak, a oni nie zdają sobie sprawy z tego że tkwimy w wieczności piekła, któremu akurat wylosowało się przybrać taką a nie inną formę. Umarłem, a tutaj znów będę bity i mordowany bez końca, wciąż od początku przez sąsiada,
  • 1