Rano wstałem i pierwsze co mi przeszło przez myśl, to to, że ten dzień spędzę na łonie natury o nieziemskich barwach. Zjadłem śniadanie i wyszedłem na miasto. Było jeszcze wcześnie rano, po ulicach poruszało się mało prywatnych samochodów, ale za to wiele taksówek, które służyły jako komunikacja miejska. Zanim złapałem jedną, wszedłem do sklepu po wodę i prowiant. Z taksówkarzem ciężko było mi się porozumieć. Zawiózł mnie na plażę, ale nie tę, na którą chciałem pojechać. Mimo wszystko wysiadłem, wszedłem do opuszczonego resortu turystycznego. Przy wejściu, na recepcji siedział starszy, znudzony bezczynnością mężczyzna. Wszedłem, przywitałem się i poszedłem bezpośrednio na plażę, na której bawiła się trójka dzieci. Plaża była rozległa, czysta. Wszystkie zatoczki miały swoją plażę, od tyłu odgrodzone od stałego lądu klifami. Bardzo mi się tam spodobało, ale wiedziałem, że o niedaleko znajduje się miejsce, które bije na głowę to, na które się patrzyłem. Po kilku minutach wyszedłem z resortu i stałem wzdłuż pustej drogi na pustkowiu czekając na kolejną taksówkę, która na szczęście z oddali mnie zauważyła. Podjechała i zapytałem się kierowcy czy mnie zawiezie na plażę poza miastem. Powiedział, że jeździ miejską taksówką i nie może nią wyjechać poza teren miasta, bo nie zostanie wypuszczona przez patrol policji i dodał, że chętnie mnie zawiezie na postój pomarańczowych taksówek, które mogą jeździć po całym kraju. W wielu biednych krajach, gdzie ludzi nie stać na samochody i gdzie nie ma komunikacji do mniejszych miast, zbiorowe taksówki są jedyną możliwością poruszania się po kraju. Ja właśnie z takiej miałem skorzystać. Ruszyliśmy i po kilku minutach ukazały się na parkingu stare Mercedesy. Były to stare, duże, mocno zużyte samochody. Wszystkie były pomarańczowego koloru, tak jak mówił taksówkarz. Obok stała budka, a przy niej w kamizelce człowiek odpowiedzialny za organizowanie przejazdów. Obok niego na plastikowych, białych krzesłach siedziało około dziesięciu kierowców. Wszyscy rozmawiali i grali w karty. Powiedziałem odpowiedzialnemu, gdzie chcę pojechać, a ten krzyknął w stronę taksówkarzy. Wszyscy podnieśli wzrok, popatrzyli się z pogardą na mnie i żaden z nich nie wstał. Dopiero po chwili jeden wstał i z niechęcią ruszył w kierunku swojego samochodu. Poszedłem za nim, wsiedliśmy. Mówił tylko po arabsku, dlatego całą drogę jechaliśmy nie rozmawiając. Słychać było jedynie warkot silnika i radio. Po drodze minęliśmy przedmieścia, punkt kontrolny i wyjechaliśmy na prostą. Dookoła nie było nic, tylko piasek. Kierowca przycisnął gazu do dechy. Tutaj po raz kolejny podczas podróży pomyślałem pozytywnie o Niemczech. Samochód pomimo starości rozpędził się i mknął bezustannie między 170 a 180 kilometrów na godzinę. Zastanawiałem się dlaczego kierowcy było tak śpieszno, może nie chciał siedzieć z obcokrajowcem sam na sam, a może po prostu śpieszyło mu się do swoich kolegów po fachu i do stolika z kartami albo po prostu chciał się rozkulać, bo dawno nie mógł sobie na to pozwolić przy wypchanym ludźmi i towarem samochodem? Nie wiadomo, tymczasem gdy tak sobie gdybałem, zdążyliśmy już dojechać. Wysiadłem, podziękowałem po arabsku, zatrzasnąłem ciężkie drzwi. Taksówkarz odjechał, a ja znalazłem się w miejscu, które wyglądało jak namalowane.
Było pochmurno i chłodnawo. Byłem daleko na południu, po środku Sahary, a wyglądało jakby zanosiło się na deszcz. Wiatr przepychał chmury przez niebo, jednak błękitu było stanowczo za mało. Tuż przy mnie stał wysoki na około trzydzieści metrów masyw. Postanowiłem się na niego wspiąć i zobaczyć jak wygląda krajobraz z góry. Wspinałem się powoli, przeskakiwałem z jednej skały na drugą. Między skałami wszędzie leżało pełno piasku. Dotarłszy na szczyt, zrozumiałem, że stoję na płaskowyżu. U góry teren był długi na około sto metrów i szeroki na dwadzieścia. Kiedy się obróciłem i spojrzałem się na panoramę, zdumiałem. Obraz jaki mi się ukazał przeszedł moje najśmielsze wyobrażenia o Afryce. Był odpływ, wszędzie wydawało się, że stały olbrzymie kałuże. W oddali widziałem postacie. Wyglądały jak malutkie pionki porozstawiane pośrodku niekończącego się pustkowia. Po drugiej stronie zatoki rozciągały się inne płaskowyże, z tym, że z daleka widać już było, że były prawie całkowicie zasypane białym piaskiem. Za moimi plecami natomiast nie było widać wody, tylko rozległe płaskie tereny z kilkoma wzniesieniami, przecięte czarną nitką, po której od czasu do czasu wydawałoby się, że ślimaczym tempem przejeżdżały ciężarówki i dżipy. Stałem jak wmurowany i nie mogłem się napatrzeć. Na niebie pojawiało się coraz więcej błękitu, a kiedy wyszło słońce cała dolina z zatoką nabrały kolorów. Po środku zatoki był wąski pasek plaży, a na samym jego końcu stały dwie osoby. Myślałem, że to rybacy, ale woda jak się okazało była bardzo płytka, także z pewnością nie łowili ryb. Zszedłem z płaskowyżu i poszedłem w ich kierunku, do cypla usypanego z samego piasku. Międzyczasie zbliżając się wolnym krokiem, zauważyłem, że prawdopodobnie to dwaj starzy miejscowi rybacy, którzy przyszli sobie postać i poczuć ukojenie. Minąłem ich, pozdrowiliśmy się i po raz drugi ktoś się uśmiechnął na tym lądzie. Stanąłem na końcu cypla i nie wiedziałem czy mam się śmiać czy płakać. Nigdy nie widziałem tak pięknego krajobrazu. Niebo pokrywały już tylko małe białe chmurki, woda mieniła się błękitem i wszędzie dookoła rozlegała się olbrzymia biało-żółta przestrzeń. Uniosłem ręce i poczułem się wolny. Pomyślałem wtedy o tych wszystkich, którzy odradzali mi wyjazdu w pojedynkę. Może i mają rację, przecież w grupie zawsze raźniej. Mimo wszystko zaśmiałem się w duchu i pomyślałem, że nikt z nich nie miał przed sobą takiego niesamowitego krajobrazu. Stałem na boso, bez koszulki, ciepły wiaterek owiewał moje ciało. Poziom wody powoli zaczął się unosić i cypel powoli zanikał pod powierzchnią wody. Po kilkunastu minutach miejsce w którym stałem było zalane, co dało możliwość niektórym osobom pofrunąć na kitesurfingu z jednego brzegu zatoki na drugi. Obok mnie przelatywał kilkukrotnie w tę i z powrotem około dziesięciu, może dwunastoletni chłopak. Miał jasną karnację, ale nie wyglądał na Europejczyka, przypuszczam, że był z Kanady, bo tutaj on z rodzicami mogli spokojnie dogadać po francusku z miejscowymi. Ja w jego wieku nie wiedziałem nawet o istnieniu takiego sportu, a tu w takim osobliwym miejscu przy mnie latało sobie wielu chłopaków w bardzo młodym wieku. Większość z nich pochodziła z Francji, niektórzy mówili po arabsku. Słyszałem też polskie głosy, matka z synem przeszli obok mnie, ale wolałem się nie odzywać. Nie chciałem im psuć wakacji. W takich odległych miejscach Polacy zazwyczaj reagują negatywnie kiedy słyszą swój język, bo przestają czuć się tymi jedynymi, wyjątkowymi turystami. Ja zawsze się cieszę na język polski, mimo wszystko przytrafiły mi się podobne groteskowe sytuacje, w których ludzie milkli i udawali, że nie znają języka.
Kiedy poziom wody się podniósł już o dobre kilkanaście centymetrów, poszedłem na drugą stronę zatoki gdzie był resort turystyczny zbudowany przy płaskowyżu. Wiele domków stało na wzniesieniach. Wszędzie rosły drzewa, kaktusy i inne rośliny. Było to jedyne zielone miejsce w promieniu conajmniej trzydziestu jak i nie tysiąca kilometrów. Przy restauracji stały dwa olbrzymie białe łóżka z grubym materacem, otoczone białą siateczką z dachem. Obydwa były zajęte przez dwie różne kobiety, które odpoczywały leżąc i czytając książki. Zaraz obok stała wypożyczalnia sprzętu, przy której kręciło się trochę ludzi. Minąłem budynek i wszedłem na białą wydmę. Piasek był pofalowany, wyglądał na drobny, wszakże stąpając powoli nie ustępował i ślady były praktycznie nie widoczne. Dotarłem na szczyt i znowu poczułem przypływ eurofii. Widok z drugiej strony zatoki był jeszcze lepszy niż wcześniejszy, tym bardziej, że stałem na białej wydmie. Popatrzyłem się do góry i nie zobaczyłem słońca. Musiałem wręcz upuścić głowę i popatrzeć się prosto w górę. Słońce świeciło nade mną pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Było bardzo ciepło, na szczęście nie doskwierał upał. Położyłem się i leżałem na piasku przez conajmniej dwie godziny. Na początku na słońcu, później w cieniu, aby się nie spalić.
Po czasie zszedłem i jak tylko stanąłem na poziomie morza mocno się zdenerwowałem. W wielu miejscach leżało pełno plastikowych butelek, kubków, puszek po piwie i papierków. Myślałem, że to może od tego wysokoświecącego słońca dostałem zwidów. Rozkoszowałem się jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, a tu nagle niespodzianka, ślady ludzkiej obecności. Zacząłem zbierać butelki, puszki, wsadziłem je do jednej folii, która niestety zaśmiecała plażę. Zdecydowałem, że to wyrzucę w resorcie. Nie dałem rady zebrać wszystkiego. Doszedłem do resortu, przy wypożyczalni stał pracownik, młodszy ode mnie. Wiele ludzi wtedy zwróciło na mnie uwagę dziwnie się na mnie patrząc, a gdy podszedłem do niego z rękoma pełnymi śmieci powiedziałem, że to wstyd, aby ludzie zachowywali się tak prostacko i nie mieli uszanowania dla natury w tym luksusowym resorcie. Fakt jest taki, że nie są to plaże, które są codziennie sprzątane przez miejskich sprzątaczy, one leżą o ponad tysiąc kilometrów od jakiegokolwiek w miare dużego miasta. Nie rozumiem jak można być tak bezmyślnym. Ludzkość czasami mnie zawodzi. Pracownik zaczął mnie przepraszać, powiedział, że zabierze ode mnie śmieci i że to jest niemożliwe, bo wczoraj sprzatali plażę. Odpowiedziałem tylko, że sam je wyrzucę. Kształt butelek mówił sam za siebie. Plastik był powykręcany na wszystkie strony, w niektórych miejscach roztopiony. Te butelki i kubki nie mogły tam leżeć mniej niż dobę.
Nastało późne popołudnie. Słońce mnie spiekło. Wracałem w stronę drogi drepcząc w wodzie po kolana i patrząc się jak ławice małych rybek uciekały we wszystkie strony przeciwne do moich nóg. Po drodze minąłem kolejny resort. Na wygodnej wiklinianej ławce z poduszkami siedziała sobie para z Francji, śmiała się w najlepsze, a przed nimi przebiegło dwóch lokalnych z ciężkimi taczkami, wykonujący ziemne roboty. Pewnie ich miesięczna wypłata jest niższa niż dzień pobytu w resorcie. I gdzie tu na tym świecie jest sprawiedliwość?
Z racji tego, że przyjechałem taksówką, powrót zapowiadał się trudniejszy. W takim miejscu taksówek nie ma, skazany byłem na autostopa. Wiedziałem, że go szybko złapię, bo zatrzymałem się akurat przy postoju policji, gdzie każdy samochód musi się zatrzymać i być sprawdzony. Ledwo co doszedłem, obydwu policjantów kazało mi wsiąść do pierwszej ciężarówki, nawet nie pytając się kierowców czy mogę czy nie. Nie było miejsca, usiadłem między kierowcą a pasażerem nad skrzynią biegów. Moje nogi mimo tego, że otrzepałem je z piasku, wniosły do środka całkiem spore jego ilości. Kierowca nie był zbytnio zadowlony, ale kiedy zobaczył moje okulary przeciwsłoneczne od razu chciał je przymierzyć. Miał około 40 lat, zniszczoną twarz i niekompletne uzębienie. Spytał się mnie czy mu pasują. Zacząłem się śmiać. Nie spodziewałem się takiego pytania. Jego pasażer, dwudziestoparolatek, też je chciał przymierzyć. Widać, że obydwoje byli podekstycowani. Zapytali się ile zapłaciłem za okulary. Powiedziałem prawdziwą cenę w euro, ale chyba cyfra wydała im się za duża po ich przeliczeniach dlatego sam przeliczyłem dla nich na dirhamy i padło od razu pytanie ile zarabia kierowca ciężarówki we Francji. Międzyczasie jak mu z przymrużeniem oka podałem kwotę, młodszy oddał mi okulary, wyczyściłem je, bo były brudne i dałem mu je ponownie. Trzymał je na sobie, aż do końca drogi i z trudem mi je oddał. Kierowca bardzo ubolewał na temat zarobków, mówił, że pewnie kierowcy w Europie pracują tylko po osiem godzin, maja przerwy, obiady, noclegi w hotelach. Zaprzeczyłem, bo wiem, że wielu kierowców jeździ często nawet dwie doby bez przerwy na własne ryzyko, mimo wszystko zdecydowanie wyższych francuskich stawek nie mogłem zaprzeczyć. Wiele osób, wyglądających na prostych wie o wiele więcej niż przypuszczałem. Internet i globalizacja dotarła do każdego zakątku świata. I pomyśleć, że żyją z tą świadomością, wiedzą i widzą na zdjęciach i filmach jak jest w cywilizowanym świecie i nie mają najmniejszych szans aby tam się dostać, chyba, że ma pontonach płynących z Tunezji do Włoch.
Zostawili mnie w miarę blisko centrum. Musiałem podjechać lokalną taksówką do hotelu, zabrać plecak i udać się na dworzec autobusowy. Ostatecznie nie zdecydowałem się na przeprawę przez granicę aż do stolicy Mauretanii zbiorowym samochodem w piątkę. Samochód niby był pewny, jednak recepcjonista nie potrafił mi podać żadnych konkretów, oprócz ceny, która wydawała mi się wygórowana, pomyślałem, że chyba szukają naiwnego, który opłaci wszystkim cały przejazd. Autokar za to był pewny. Odjeżdżał z Dakhli aż po samą granicę z Mauretanią. Chciałem kupić bilet, ale nikogo nie było przy kasie. Wiele osób stało tam zniecierpliwionych, nikt nie przyszedł przez conajmniej kwadrans, a godzina odjazdu była już blisko. Kiedy sprzedawca doszedł, wszyscy kupiliśmy bilety i o dziwo autokar był w komplecie. Podróż trwała sześć godzin. Wyjeżdżając z Dakhli ponownie przejechałem koło raju na Ziemi, słońce już powoli zaczynało zachodzić. Ludzie pakowali swój sprzęt. Piętnaście kilometrów dalej było skrzyżowanie z główną drogą przelotową ciągnącą się od Tangieru na samej północy Maroko przez całą Afrykę. Na skrzyżowaniu stał mężczyzna z walizką. Kierowca się zatrzymał, powiedział mu, że nie ma miejsca. Znowu miałem szczęście, bo mogłem nie wsiąść na dworcu, gdybym później przyjechał. My odjechaliśmy, a on został sam. Nie zrobiłoby mi się go żal, gdybyśmy byli w mieście, ale skrzyżowanie było na odludziu. Stała na nim tylko budka policyjna i znak, który wskazywał odlegości do wielu miast, w tym tę najdalszą liczącą 1430 km i prowadzącą do Dakaru.
Słońce zachodziło, świeciło prosto w oczy. Patrzyłem się przez okno, ale kazano mi zasłonić firankę, bo przeszkadzało im ostre światło. Zasłoniłem okno. Poczułem się niepewnie, bo gdy się obróciłem zauważyłem z tyłu po środku siedział dziwny człowiek. Wyglądał na totalnego świra. Widziałem tylko takich w więziennych filmach amerykańskich. Czasami na mnie spoglądał, a siedziałem w przedostatnim rzędzie i dzieliły mnie tylko tylnie schody od niego i skos. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, wystraszyłem się. Sprawiał wrażenie osoby, która widziała piekło i straciła rozum. Pomyślałem, że taki ktoś w każdej chwili może wyciągnąć nóż. Starałem się o nim nie myśleć, dlatego przez małym odsłonięty kawałek okna patrzyłem się na pustynię i na zachodzące słońce. W pewnym momencie styknęło się z horyzontem i powoli zaczęło się wtapiać w niego, aż w końcu zniknęło. Na niebie pojawiły się już pierwsze gwiazdy. Po czasie niebo było całe rozświetlone gwiazdami. Widać ich znacznie więcej niż w jakimkolwiek mieście. Niebo rozświetlało dziesiątki gwiazdozbiorów, niestety większości z nich nie potrafiłem ani rozróżnić ani tym bardziej nazwać. Zdecydowanie najjaśniejszą gwiazdą była gwiazda północna. Jechaliśmy, zasnąłem i obudziłem się na postoju. Brakowało półtora godziny do granicy. Budynek był hotelem, całkiem wielkich rozmiarów. Na dole był meczet, restauracja i leciała piłka nożna na plazmowym telewizorze. Na postoju było też dwóch mężczyzn z Portugalii. Każdy z nich jechał osobnym samochodem na portugalskich rejestracjach. Po długim postoju, kierowca odpalił silnik i zatrąbił. Była kontrola biletów. Dorosły i wysportowany, ogolony na krótko mężczyzna zaczął sprawdzać wszystkim bilety. Jeden Murzyn nie miał biletu i tłumaczył się, że zgubił. Wszyscy wiedzieliśmy, że kłamał, bo nikt go wcześniej nie widział. Sprawdzający zapytał się czy ma pieniądze, aby zapłacić za bilet. Pokiwał przecząco i od razu został wyrzucony. Dochodziła już prawie północ, zrobiło się zimno, a on był tylko w sandałach, w lnianych spodniach i koszuli. Zostawili go. Ze spuszczoną głową patrzył się na odjeżdżający autokar i poszedł zniknął mi w ciemnościach. Był to znowu ten moment, kiedy byłem gotowy zapłacić za kogoś z czystego współczucia i żalu, ale przez głowę przeszło mi nie raz słyszane powiedzenie: "nie rób komuś dobrze, a nie będziesz miał źle". Nie chciałem się wychylać i zwracać zbytnio uwagi na siebie, tym bardziej, że za mną siedział jakiś totalny psychol.
Dojechaliśmy do granicy. Wysiadłem zaspany. Nie widziałem nic, wszędzie było ciemno, tylko jeden budynek dawał trochę światła. Od razu do niego wszedłem i podszedł do mnie starszy mężczyzna. Poprosiłem o pokój. W pokoju były cztery ściany, łóżko, toaleta. Jak każda inna, była tylko z dziurą w podłodze. Niestety była zapchana. Byłem świadomy tego, gdzie jadę i szczerze byłem przygotowany psychicznie na wszystko, nawet na najgorsze. W pokoju było zimno. Nie było okien. Na pustynii temperatura spada bardzo szybko z wielu do niewielu kresek na termometrze. Na łóżku leżał cienki koc, ale jak się nim przykryłem to zrobiło mi się ciepło. Słyszałem kiedyś, że wielbłądzia wełna jest bardzo ciepła i przekonałem się o tym na własnej skórze. Próbowałem zasnąć, ale fetor z toalety mi w tym nie pomagał. Po około godzinnej męczarni, chyba się już przyzwyczaiłem i zasnąłem.