Kilka nie do końca szęśliwych przygód z przeprawy przez USA.
Z reguły jest tak, że jeśli opowiadam to o pięknych i niesamowitych miejscach na które natykam się na tej drodze. Słodycz wylewa się litrami. Do tego kilka obrazków i mamy wspaniały całokształt.
Ale nie zawsze jest tak słodko i nie zawsze jest tak przyjemnie.
Ktoś mnie zapytał ostatnio czy się nie boje tak podróżować samemu.
Owszem boję się częściej niż myślicie, ale nie mówię o tym. Bo po co. O pierwszym rabunku wiedziało raptem kilka osób. Ktoś się tam wygadał ...ale mniejsza o to.
Dziś coś się zmieniło i teraz chciałbym Wam opowiedzieć o tej drugiej stronie medalu. Trochę o tych niebezpiecznych USAch. W końcu chyba oswoiłem się z tym na tyle żeby o tym mówić.
Pierwszy raz okradziono mnie w Jacksonville na Florydzie. Środek dnia, środek miasta. Na przystanku czekam na autobus. Trzech panów pogroziło pistoletem i starym zardzewiałym nożem, zabrało co mieli zabrać i tyle tego było. Miałem cykora, głownie przed tym nożem. Jedno draśnięcie i taki pakiet zarazy, że pewnie jeszcze bym się nie wykurował.
Drugi napad był zdecydowanie gorszy. Atlanta. Pamiętam kolesia wyłaniającego się z zza rogu. Coś tam mi świta o drugim z tyłu, ale to tylko mignięcie. Dostaje czymś w łeb.
Cuci mnie jakiś facet. Wszystko lepi się od krwi. Łeb huczy, boli jak oddycham, więc żebra. Rozwalona szczęka, nos, dwa zęby... może nie wypadną. Nie wypadły.
Próbuje się jakoś ogarnąć. Krew z twarzy wycieram w brudną koszulkę. Zbieram porozwalane rzeczy, które zostawili. Straciłem nowego lapka, aparat i nowego goproka. Ten sprzęt mnie najbardziej boli. Facet co mnie cucił jęczy żeby wezwać karetkę i policję, ale odmawiam. Nic mi to nie pomoże, a tak zdążę jeszcze na autobus na Florydę. Zdążyłem.
W skali śmiertelnego strachu zdecydowanie wygrywa pustynia. O tym też, ktoś, coś tam wie, ale nie wszystko. Więc teraz opowiem.
Wybieram się na pustynie. Zobaczyć, przeżyć, poczuć. Przejechać się motorem.
Niedaleko granicy z Meksykiem uzupełniam zapasy i wbijam się w pustkę. Plan prosty. Wjechać na jakieś sto mil, przesiedzieć pod namiotem noc, może dwie i wrócić. Telefon z GPSem, GPS, analogowa mapa ...to powinno wystarczyć. Powiedzmy.
Biwakuje jakieś 70-80 mil od drogi do cywilizacji. Drugiego dnia szykuję się do powrotu. Telefon się nie włącza, GPS nie może zlokalizować żadnego satelity (?) w końcu też pada. Nie przejmuje się tym za bardzo. Jestem niedaleko i wiem mniej więcej w jakim kierunku powinienem jechać. Decyduje się jednak przesiedzieć pod namiotem jeszcze jedną noc. Na rano zostają mi trzy czekolady, trochę ponad 1,5l wody, trochę coli i gumy do żucia.
Biegam z kamerą robię jakieś głupie foty. Wyje do księżyca. Gapię się w niebo godzinami. Jest pięknie. Zasypiam szczęśliwy przed namiotem w śpiworze.
Budzi mnie ból ręki ale jak tylko podniosłem głowę dopadają mnie mdłości. Tak intensywnie zaczynam rzygać, że ledwo udaje mi się odturlać od śpiwora na jakieś pół metra. Rzygam klęcząc. Podpieram się lewą ręką żeby tylko nie wpaść mordą w te rzygi. Druga ręką pali niemiłosiernie. Rzygam.
Ból z ręki zaczyna się przenosić na całe ciało. Teraz już pali mnie wszystko. Przy każdej próbie ruchu ból jest jeszcze większy. Zaczynam rzygać krwią. Krew cieknie mi z nosa. Kompletnie nie mogę się ruszyć. Udaje mi się jedynie odepchnąć ręka na tyle żeby wylądować na boku. Nogi dalej w pozycji na klęczkach, już bez czucia. Prawej ręki też już nie czuje kompletnie. Tylko ogień. Wydawało by się, że wyrzygałem już wszystko co można było wyrzygać... a jednak rzygam dalej. Wyrzyguje każdy narząd wewnętrzny po kolei. Takie mam przynajmniej wrażenie.
Po jakichś dwóch może trzech godzinach nie czuje już kompletnie ciała. Tylko ból. Ogień. Wszystko mnie pali. Już nie rzygam. Leżę na boku i cieknę. Czuję tylko smród gówna, rzygów i krwi. Przed oczami mam wielką plamę moich wnętrzności, kawałek śpiwora i pustynie. Nic więcej nie mogę zobaczyć. Ból przychodzi falami. Boli tak jakby już bardziej nie mogło a potem się okazuje, że jednak może. Pali mnie wszystko. Jakbym pływał w lawie. Chcę krzyczeć i wrzeszczeć ale tylko charczę. Leżę i modlę się do wszystkich bogóch jakich znam. Leżę i proszę o litość, proszę o śmierć. Byle szybko. Byle teraz.
Leżę, spalam się, cieknę i płaczę. Choć nie płaczę.
W głowie wojna. Ryk bólu i użalania się nad sobą. Tu Umieram. We własnych rzygach i gównie. Na środku niczego. Nikt mnie tu nawet nie znajdzie, nikt nie będzie wiedział. Nikt się nawet nie zorientuje, że mnie nie ma. Co ja tu robię. Po co to wszystko. A tak chcę kochać. Tyle chcę jeszcze powiedzieć. Umieram po raz pierwszy wycharczając imię kochanki po raz ostatni.
Jednak nie. Ogień budzi mnie o świcie. Boli jeszcze bardziej. Ale już nie rzygam. Każdy wdech przychodzi z coraz większym trudem... a więc tak to się skończy. W myślach płaczę i znowu piszę listy do tych których kocham. Przepraszam i liczę na rozgrzeszenie. Czekam już tylko na tunel, światło, rękę, kostuchę czy co tam ma po mnie przyleźć. Gapię się na robactwo taplające się w tym co jeszcze chwilę temu było mną i tym co było we mnie. Tak mija prawie cały dzień. W spazmach bólu, kradnąc każdy oddech. Razem z falami ognia przychodziła i odchodziła chęć do życia. Chęć do walki. Poddałem się milion razy.
Po południu poważnie zaczynam się już dusić. W końcu. Umieram po raz drugi z wszystkimi których kocham w głowie. Z każdym z nich z osobna pożegnany tysiąc razy. Tu. Dla nich Tam.
Budzi mnie jakiś robal łażący mi w ustach. Krztuszę się i wyrzyguje go powietrzem. Zaraz tego bardzo żałuje. Gardło jak tarka. Ledwo mogę wziąć kolejny mały wdech. Pić. Próbuję się jakoś ruszyć ale poza bólem nie czuje nawet palca. Leżę tak gapiąc się na ten kawałek śpiwora i tą breje przede mną. Nagle trafia do mnie. Jest noc. Wpadam w panikę, że zaraz zlezą się jakieś drapieżniki i zaczną mnie żreć żywcem. W końcu kurwa jeszcze dycham. Nie wiem po co i nie wiem dlaczego, ale jeszcze nie umarłem. Jednak zapach jaki się tu unosi ściągnął już całe robactwo z okolicy, jestem pewien, że nie tylko robale to czują. Nie chcę tak. Pożarty żywcem. Tylko nie tak. Znowu niemy płacz.
Próbuje się udusić. Wstrzymuje oddech jak tylko mogę ale ni cholery nie udaje mi się umrzeć. Wiec tylko czekam w tych swoich spazmach przeklinając w głowie cały świat. Żaląc się kochance, że jeszcze mnie nie zabrali. Zaczynam zamarzać. Jak można zamarzać gdy całe ciało pali cię żywym ogniem. A jednak. Jestem tak wściekły na to wszystko, że zaczynam się drzeć. Próbuje się drzeć. Próbuje tak bardzo, że w końcu z mojej gardzieli wydobywa się jeden mały jęk. Zaraz po tym umieram po raz trzeci opuszczony przez resztki powietrza..
Budzi mnie palące słońce i jest mi niesamowicie zimno. Pierwsza myśl pić. Namiot stoi jakieś dwa metry za mną. Nie widzę go ale wiem, że tam jest. W nim woda. Przy motorze cola. Pić. Próbuję się ruszyć. Nic z tego. Przy każdej próbie tylko stękam i jęczę. Stękam i jęczę! To jest jakiś dźwięk. Całą siłą woli koncentruje się na swoim ciele. Przegląd. Kolejna myśl. Łatwiej mi się oddycha. Więc jednak jest jakaś nadzieja. Podejmuje walkę na nowo.
Do wieczora udało mi przekręcić na tyle, że widziałem kawałek motoru i namiot. Bliżej był motor i cola. Traciłem przytomność tysiąc razy ale nad ranem miałem małą butelkę coli przy sobie. Nie potrafiłem jej odkręcić godzinami. Odpadły mi trzy paznokcie. Próbowałem ją nawet przegryźć. W końcu przebiłem butelkę o wystający kawałek śruby z nóżki motocykla. Popłakałem się gdy usłyszałem sssss.
Spędziłem tam w namiocie jeszcze dwa dni. Ssąc czekoladę i gumy do żucia. Wszystko malutkimi porcjami. łyczek za łyczkiem, zamoczyć tylko koniuszek języka. Ćwierć kostki czekolady. Potem skończyła się woda. Trzeba było jechać. To nie była przyjemna jazda. Bez zmiany biegów, bo nie było jak. I powolutku żeby tylko nie spaść znowu. Jak dojechałem do pierwszej zabudowy, małego sklepu, wiedziałem już że będzie dobrze. Wszedłem płacząc. Na mój widok kobieta w środku wpadła w panikę i uciekła. Nie miałem pojęcia o co jej chodzi. Chwilę później pojawiło się parę innych osób.
Dopiero w łazience jak spojrzałem w lustro zrozumiałem przerażenie tej kobiety. Zamiast nosa był wielki strup. Wszystko było w zaschniętej krwi. Oczy, nos, usta. Cały byłem jedną wielką plamą wszystkiego co ze mnie wypłynęło.
Spędziłem tam pięć dni dochodząc do siebie. Leżąc w łóżku i pijąc przez słomkę papki. Ludzie z okolicy przychodzili mnie oglądać. Był znachor, był lekarz, była policjantka. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z taką życzliwością obcych ludzi.
W ogólnym bilansie straciłem tam 12 kg, pięć paznokci, jednego zęba i trochę pewności siebie. A wszystko przez jedno niewielkie zwierzątko.
Teraz siedzę już w Kanadzie i powoli oswajam się z koszmarami jakie ciągle mi się śnią. Mały paznokieć schodzi mi już trzeci raz.
Dobrze, że teraz jest lepiej... bo chyba bym zwariował ;)
Więcej o całej wycieczce możecie znaeźć tu:
https://www.facebook.com/pages/Boli-Mnie-Tw%C3%B3j-Pracoholizm/518812351535517?ref=hl
Komentarze (31)
najlepsze
@bolimnietwojpalec: Jakie zwierzątko?
@WykopowyOdwykToSciema:
@WykopowyOdwykToSciema: Drugi raz czytałem bo myślałem, że przegapiłem.
Tez mial problem z paznokciami.
Co do rabunkow... niestety dosc "normalna " tam rzecz. Nigdzie nie
A co do narkotykow masz racje. Wydaje mi sie ze jak my mamy kulture picia i dla nas alkohol jest czyms normalnym (jesli mozna tak to okreslic) to tutaj jest mniej meneli a o wiele wiecej cpunow.
Do szpitala po dostaniu po lbie tez sie powinines udac.
W NYC jest to nawet proceder oplacany z publicznych srodkow i mowi sie o
co do zdjęć to niestety - straciłem wszystko w Atlancie kilka tygodni później. Pozostały mi jedynie zdjęcia z florydy na backapowym dysku... no i jakieś foty produkowane telefonem teraz. ;/
@bigger: Zgadzam się w pełni. Nigdy wcześniej nie miałem doczynienia z taką ilością narkotyków, może bardziej narkomanów, bezdomnych i innych ludzi
https://maps.google.pl/maps?q=1716+E+7th+St,+Greyhound+Bus+Lines,+Central+LA,+Los+Angeles,+Los+Angeles+County,+California+90021,+Stany+Zjednoczone&hl=pl≪=34.034044,-118.235078&spn=0.006713,0.012381&sll=34.034399,-118.235056&sspn=0.006748,0.012381≷=pl&geocode=FatRBwIds97z-A&hnear=1716+E+7th+St,+Los+Angeles,+California+90021,+Stany+Zjednoczone&t=m&z=17&iwloc=A&layer=c&cbll=34.034139,-118.235069&panoid=3rMbYj3ydQeCeXCO2A-Q&cbp=12,351.37,,0,10.92
Meksyk ( a raczej czarnuchowo) to sie robi tu
https://mapy.google.pl/maps?q=Backpackers+Paradise+Hotel,+West+Century+Boulevard,+Inglewood,+Kalifornia,+Stany+Zjednoczone&hl=pl≪=33.946475,-118.348557&spn=0.005073,0.009645&sll=33.945524,-118.348430&cid=8908885026862041441&t=m&z=17&iwloc=A
Po wyladowaniu w LA. Mielismy tam zarezerwowany pierwszy nocleg. No to przyjechalismy, rozlozylismy manatki i o czym mysli Polak na wakacjach po 13 godzinach lotu? :D
To z buta po jakies alkohol Przezlismy kilka przecznic, kupilismy co trzeba wracamy i podjezdza radiowoz... Gosc otwiera oczy i pyta sie co tu robimy.
Ja osobiście wierzę w skorpiona.. ale może to był też grzechotnik.
Lokalesi mówili jeszcze o jakichś pająkach, żmijach i dziwnych jaszczórkach, które to mogły mnie tak urządzić.
Niesamowita historia. Gdzie znajdę zdjęcia z tej pustyni? (Przejrzałem Twój fanpage, nie widzę.)
My bylismy o wlos od porwania w Meksyku. Szanse ,ze by nas wypuscili zywmi byly minimalne.
Komentarz usunięty przez moderatora