**Chciałbym opowiedzieć wam pewną historię, której doświadczyłem bardzo dosadnie na własnej skórze, a jest to historia, w której chciałbym także m.in. przestrzec przed tankowaniem na niektórych stacjach benzynowych. **
Otóż zacznę od tego, że byłem w miniony weekend w Berlinie na weselu kuzyna, który mieszka tam już ponad 20 lat, z jedną z niemieckich dziewcząt. W drogę wybrałem się razem z rodzicami i starszym bratem, samochodem Ford Galaxy 1.9 TDI. Wiadomo na zewnątrz circa 20 stopni na minusie, w dodatku dizelek, więc różnie to mogło być. Mimo to większą część drogi pokonaliśmy bez żadnych przeszkód ok. 350 km z Gdańska do granicy z Niemcami. Przed przekroczeniem granicy państwa w Kołbaskowie zatankowaliśmy jakieś 50 litrów ON na stacji naszej narodowej chluby, która podobno ma niedługo przejmować LOTOS, o ile nie przejmie go najpierw Lukoil:) (tak na marginesie Orlen dziś na giełdzie tracił 2%, Lotos dokładnie tyle samo zyskiwał). Po przeczytaniu mojej historii chyba każdy domyśli się dlaczego m.in. Orlen ma takie spadki. Ale wracając do opowieści:
Przekroczyliśmy granicę, i tutaj pierwsza część historii - jakieś 30 km za granicą na Autobhanie A11 "pizgnęła" nam opona, użyłem takiego słowa bo dosłownie rozwaliło ją na pół. Jadąc ponad setką, taka sytuacja nie należy na pewno do najprzyjemniejszych. No udało się jakoś zjechać ojcu na pas awaryjny i przystąpiliśmy do wymiany koła. Nie było to zatem jedno z bezpieczniejszych czynności, kiedy obok każdy ma 150, 200 "na budziku". Normalnie powinno się wezwać pomoc i wtedy przyjeżdża cała ekipa z lawetami sygnalizującymi konieczność zmiany pasa itd. Wiadomo o co chodzi. no ok dojechaliśmy jakoś do Berlina i wiadomo jak to na weselu, no może nie będę tu się rozpisywał na ten temat...
Po weselu przyszedł czas na powrót. Temperatura w ten dzień była zbliżona do ok. 20 stopni. Wyjechaliśmy z Berlina tak około 10, żeby na wieczór zajechać już do domku. Po drodze zajechaliśmy kupić jakieś proszki, czekolady, itd do lidla, no i wbliiśmy potem na Autobhan do Polski. Tutaj zaczyna się zasadnicza część historii.
Otóż po jakiś 40 km nagle samochód zaczął tracić prędkość, niejako dusić się no i dupa, byliśmy na ruchliwym berlińskim Ringu (obwodnica Berlina) jakieś 500m przed parkingiem. Nie było innej rady jak zacząć pchać auto. No daliśmy radę, choć przy minus 20 nie jest to miła przebieżka. Zaczęliśmy kombinować co dalej. Pytamy napotykanych Niemców, czy by nas nie poholowali na tzw. pych, ale nikt nie miał żadnej liny, no i my oczywiście też nie. W końcu jeden z Niemców zaproponował, że ma kable i że podjedzie. Jednak my akumulator mieliśmy sprawny, bo silnik kręcił, ale się nie odpalał. W konsekwencji jego kable też nic ni dały i byliśmy dalej w ciemnej dupie. Napotykani co chwila Polacy również nie byli nam w stanie pomóc. Po jakichś 30 minutach podjechał na parking "laweciarz z Polski", który jak można się domyślić - posiadał hol i zdołaliśmy odpalić silnik. Radość była niesamowita, mogliśmy jechać dalej. Niestety, to nie koniec historii. Po pokonaniu 10 kilometrów Ringiem - powtórka z rozrywki. Tym razem silnik zgasł jakieś 4 km od parkingu, więc nie było szans na pchanie auta. Musieliśmy coś pokombinować. Tata zaczął podgrzewać filtr paliwa kawą, herbatą, no czym się dało. Z początku myśleliśmy, że nie koniecznie to musi być wina filtra, no ale coś trzeba było robić. Ewidentnie widać było w przewodzie tzw. "kaszkę" czyli zamarznięte paliwo. Po godzinie marznięcia, silnik dalej nic. W końcu zadzwoniliśmy po kuzyna, bo już nic nie przychodziło nam do głowy. Przyjechał dość szybko z kupionym holem i ponownie udało się uruchomić silnik. Serdecznie mu podziękowaliśmy i ruszyliśmy dalej. Za 20 km znowu to samo. Najpierw chcieliśmy wezwać przez CB jakiś Polaków, może by się zatrzymali, choć to skrajnie niebezpieczne i oczywiście zakazane na Autostradzie. Najlepsze było to, że w życiu nie spodziewaliśmy się, że Niemiec mógłby się zatrzymać by pomóc Polakowi, tym razem stało się jednak inaczej. Wyposażeni tym razem w linkę holowniczą znowu udało się odpalić silnik z pomocą młodego obywatela Niemiec w pickupie. Dojechaliśmy na stację i zaczęliśmy kombinować co dalej. Dolaliśmy około 5 litrów benzynki do baku, a także z pół litra spirytusu. Zajechaliśmy także do jednego serwisu, ale nie mieli żadnych filtrów paliwowych. Z różańcem w ręku ruszyliśmy dalej. Nie muszę pisać co stało się za 20 km, ciągle jakieś sto kilkanaście km do granicy. Byliśmy już naprawdę wykończeni i załamani psychicznie.
I tu jeżeli ktoś dotrwał - najlepsza część historii. Nagle podjechała niemiecka policja autostradowa, choć wcześniej naliczyłem, że przejeżdżali obok nas z 10 razy. Powiedziałem sobie w duchu, że to już koniec, że mamy przej.... itd. Za brak kamizelki kilkadziesiąt euro (mieliśmy tylko dwie a powinno być cztery), za stanie na autostradzie pewnie jeszcze więcej "ojro" itd. I pewnie większość w to nie uwierzy - ku naszemu zdziwieniu obaj policjanci okazali się po prostu przemili, zaproponowali pomoc, że podholują nas do najbliższej stacji i żebyśmy stamtąd mogli wezwać pomoc z Polski. Zaprosili naszą mamę i nas do radiowozu - jakiegoś nowszego VW transportera, żebyśmy się ugrzali, a tata z drugim niemieckim policjantem ruszyli na stałym holu za nami. Jechaliśmy tak z jakieś 5 km, oczywiście na koniec serdecznie im podziękowaliśmy. Byliśmy w szoku z ich uprzejmości, zażartowali tylko na odchodne: coś w stylu: one hundred dollars please.:) jeden ucałował nawet mamę w rękę, no prawdziwy dżentelmen. Do granicy mieliśmy jakieś 80 km. O wzywaniu lawety, tak jak nam radzili policjanci raczej nie było mowy, bo nawet nie wolę sobie wyobrażać jakie to mogły być koszta. Postanowiliśmy zaryzykować i ruszyć dalej. Po 30 km powtórka z rozrywki. Dosłownie po 5 minutach zatrzymali się jacyś Polacy z Gdańska, co było niezłym cudem, bo robiło się już ciemno. Poprosiliśmy ich żeby jechali jedynie do granicy w pobliżu nas, i że jakby co to na hol, 10 metrów odpalamy silnik i w drogę - znaliśmy ten scenariusz na pamięć. Silnik odmawiał posłuszeństwa jeszcze dwa razy, i dwa razy nasi kolejni wybawcy pomogli nam. Po siedmiu godzinach katorgi dotarliśmy do granicy (normalnie ta podróż zajmuje z Berlina od 1 godziny 20 do 1,5 - 2 godzin, zależy kto ile "zapiepsza", także w tym czasie moglibyśmy być już w Gdańsku. Pierwsze co zrobiliśmy to zaczęliśmy szukać przez CB jakiś warsztatów, po prostu mechaników. Była już koło godziny 18-tej - więc wszystko już pozamykane. W jednym warsztacie pod Szczecinem nowy filtr paliwa miał być na 9- tą następnego dnia, więc lipka. W końcu przez CB jakiś "duży" powiedział żeby zajechać na Shella i dolać parę litrów benzynki. Mieliśmy wyczerpane już wszystkie pomysły, więc uczyniliśmy jak nam polecono. Facet, który nalewał powiedział tak:
-Gdzie żeście tankowali" -
my: na Orlenie tu obok
On: aha, to czyli macie odpowiedź.
Pomyślałem sobie chyba to co każdy by sobie pomyślał: nosz k...wa, co za sku...ny.
Facet doradził nam żeby wlać jeszcze też tego ON Shell V-power za 6,30 za litr i że będzie wszystko w porządku. Wlaliśmy 30 litrów i powiem wam tak -
**Facet który nalewał ku...wa nie mylił się, ani przez chwilę. Dalsze 350 kilometrów do Gdańska jechaliśmy bezawaryjnie. **
Na koniec historii chciałem serdecznie podziękować wszystkim Niemcom, Polakom, którzy pomogli nam w tej naszej małej gehennie. Z całego serca dziękujemy także niemieckim policjantom. Teraz nie powiem już nigdy na nich złego słowa. Dziękuję wytrwałym, którzy dotrwali do końca historii, ale najbardziej dziękuję stacji, pracownikom, kierownikom, dostarczycielom PKN Orlen za miłą, ciepłą podróż z wesela do domu.
Komentarze (196)
najlepsze