Wpis z mikrobloga

„Życie jest jak wiekuiste zmywanie garów; nieustannie kręci się wokół własnej osi niczym bąk. Aż w końcu nadchodzi moment, gdy coś się tłucze. I nie ma już kto zmywać”.

Gdybyśmy za sprawą jakiegoś dziwnego zrządzenia losu zostali obdarzeni przez ewolucje nieco innym genotypem, zamiast czterech kończyn i największej pośród istniejących ssaków kory mózgowej, moglibyśmy cieszyć się niewielkim móżdżkiem, płetwami i skrzelami. Posiadalibyśmy niewątpliwie rzadką pośród zwierząt lądowych umiejętność oddychania pod wodą. Aczkolwiek, gdybyśmy przeanalizowali problem nieco głębiej i od innej strony, doszlibyśmy do wniosku, że chyba nic co żyje ponad poziomem morza, nie jest w stanie oddychać pod wodą. Przetrwać, owszem. Przetrwać jest w stanie np. hipopotam, który rzekomo posiada umiejętność nurkowania, wstrzymując dopływ powietrza poprzez zatkanie swoich nietuzinkowych rozmiarowo chrapów specjalną błoną, czy Bóg jeden raczy wiedzieć czym. Podobno zwierzę to jest w stanie przetrwać pod wodą całkiem długo (w ludzkich kategoriach pojmowania długości).

Do grona wesołej menażerii lądowo-wodnych mutantów, moglibyśmy zaliczyć krokodyla, aligatora, powszechnego w Łazienkach Królewskich jak również wszelkich jeziornych terenach Polski kaczora, czy chociażby budującego zwarte i wytrzymałe żeremie bobra, który obdarzony przez naturę mózgiem wielkości zeszłorocznego jabłka, w oczach inżynierów i innej maści specjalistów zatrudnionych na lukratywnych kontraktach przy budowie Narodowego Stadionu, dokonuje małych cudów.

Człowiek natomiast w dorobku wykraczającym poza skalę pojmowania wszelkich żyjących dookoła organizmów, jest niewątpliwie najchlubniejszą, najbardziej szykowną i inteligentną formą naczelną.

Mimo to nie potrafi pływać. Oczywiście nie jest to do końca prawda, ponieważ wielu z mistrzów olimpijskich, wbrew społecznemu wyobrażeniu, znacznie gorzej radzi sobie za kółkiem samochodów niźli w wodzie, osiągając niepojmowalne wręcz wyniki. To jednak, wciąż, człowiek nie potrafi pływać. Porównując go do najmniejszego, najprymitywniejszego nawet morskiego stworzonka, pozostaje daleko w tyle łańcucha pokarmowego, ustępując murenom, rekinom, piraniom, wspomnianym wcześniej potomkom gadów, meduzom i trującym ukwiałom.

Gdybyśmy natomiast posiadali genotyp nieco odmienny od obecnego, a droga naszej ewolucji wykluczyłaby szympansy i inne człekokształtne, cofając się w czasie o kilka miliardów lat, byś może posiadalibyśmy piękne, kolorowe płetwy falujące bezwładnie w rytm okalających nasze śliskie, łuskowate ciało fal. Oskrzela, nieustannie odsączające nadmiar wody na zewnątrz służyłyby nam do absorbowania cząsteczki posiadającej rzadką cechę dezintegracji metali, a wypełniający nieco już intymną sferę podbrzusza pęcherz pławy, unosił nas niczym napompowany helem balonik z wesołym uśmieszkiem Misia Uszatka, który nieświadoma prawdziwych dziecięcych intencji, zostałby podarowany w prezencie przez naiwną, kochającą swą latorośl matkę.

Niemniej jednak, rybami nie jesteśmy. Nasz świat opiera się na wzorcach, schematach i percepcji niespotykanej pośród żadnego z koegzystujących z nami gatunków. Nie dziwi zatem, że opadający w odległości kilkudziesięciu ładnych metrów od wraku rozbitek w czerwonej, flanelowej koszuli, czarnych, mocno opinających (teraz zaś nasiąkniętych wodą i nasuwających jeszcze mocniej skojarzenia o nieco perwersyjnych praktykach seksualnych rodem z Wietnamu) uda spodniach oraz skórzanych butach połyskujących lakierowaną skórą krokodyla (z których jeden zsunął się z biało-różowej skarpetki), nie był w stanie dostrzec tego, co bez trudu dostrzegła malutka, flądrowata rybka, pochylona do trajektorii swojej rybiej wędrówki pod kątem uznawanym powszechnie przez ludzi za mało komfortowy.

Gdyby ktoś zapytał rybę, co tak naprawdę widział tamtej nocy, trudno byłoby ubrać jej to w słowa. Ryby, jak zostało napisane powyżej, posiadają malutkie mózgi, a większość czasu swojego niezbyt długiego życia poświęcają na ustawiczne wypełnianie instynktownych poleceń dyktowanych przez autorytarny pień mózgu. Uznając, że to, co przemieszcza w pozycji pionowej ze stale wzrastającą prędkością, jest a) zbyt duże by to zjeść, b) jakieś obce i niespotykane, c) z pewnością mało skore do zabawy w polowanie, rybka wykorzystała drzemiącą w bocznej płetwie moc i jednym zwinnym ruchem obróciła się wokół własnej osi zmieniając kierunek przemieszczania.

Tuż przez ostatnią, rodzącą się z nieskrywanym bólem myślą o dzisiejszym obiedzie, ujrzała coś, co mogło być tylko wielorybek. Ogromne, podłużne cielsko skierowane dziobek ku głębi zanurzało się z zawrotną prędkością. Boki przedziurawione najwyraźniej przez jakiegoś rodzaju rany szarpane sączyły z odmętów wielorybiego truchła czarną, niosącą dziwny zapach i posmak krew. Gdzieś pośrodku grzbietu żarzyło się jasne, pełgające światło.

Ryba tracąc dotychczasowy apetyt, zapragnęła nagle odbić w lewo. Czarna strużka czarnej, wielorybiej krwi dopłynęła do jej pyszczka i wessana do środka wypełniła skrzela żrącym, agonalnym bólem.

Nikt nie wie czy ryba wyzionęła ducha w chwili, w której od tyłu znienacka zaatakował ją wyjątkowo wredny, paskudny i roszczący sobie prawa kulinarne do włączania w poczet własnego menu wszystkiego, co żyło w odmętach oceanów, rekin ludojad (jak widać nazwa świadczyła, że niewiele robił sobie z naturalnego toku ewolucji z naczelnością naczelnych). Chapnął rybkę jednym kłapnięciem potężnych szczęk, a kiedy coś na kształt jęzora oblizało coś na kształt warg, zatruta ropą naftową rybka spłynęła w głąb rekiniej gardzieli nie myśląc o niczym.

Rekin ukontentowany niewielką przystawką, dostrzegł opadającego na dno człowieka. Rekin był spryciarzem o znacznie bardziej rozwiniętej korze mózgowej. Wiedział, że ludzie to dziwne stworzenia żyjące na lądzie. Obcy w oceanie, niekiedy przypominający dryfujące bezwładnie foki, jednak znacznie od nich smaczniejsi. Machinalnie machnął monumentalną płetwą ogonową nabierając prędkości, której towarzyszył nieco stłumiony dla oceanów łoskot. Łoskot, który na tle rzężącego, wydającego skrzypliwe i przeszywające chłodem do szpiku kości dźwięki tankowca wydawał się próbą przekazania czegoś szeptem stojącej obok osobie, gdy za plecami przygrywała jakaś dzika, punk rockowa kapela z przedmieść Londynu.

Podpłynął bliżej czując dopływający wyraźnie do nozdrzy smak ludzkiej krwi.

Potem poczuł coś jeszcze.

Wiedziony instynktem wywodzącym się, jak w przypadku zatroskanej niegdyś rybki, prosto z pnia mózgu, machnął jeszcze raz płetwą i mierząc prosto w tonącego człowieka otworzył szczęki.

Pech chciał, że tym razem teoria Freuda okazała się nieprawdziwa. Instynkt śmierci nie wziął góry nad instynktem przetrwania wiążącym się ze zdobyciem pożywienia. Chociaż, kto to do końca może wiedzieć? Moglibyśmy polemizować nad naturą jednego i drugiego i zwolenników śmierci głodowej prowadzającej właśnie do śmierci, a śmierci poprzez zatrucie oleistą ropą naftową, byłoby pewnie tyle samo.

Łatwo oczywiście polemizować, kiedy człowiek siedzi we własnej, bezpiecznej przestrzeni, zajadając truskawki, pijąc rumianek i słuchając dochodzącego z piętra wyżej niedzielnego odgłosu odkurzacza. Łatwo również hierarchizować, kiedy jako naczelna istota ludzka zna się zagrożenia wynikające z organicznego kontaktu z ropą naftową.

Rekin ich nie znał. Dlatego wiedziony instynktem, a być może tylko wrodzoną złośliwością charakteru czy żarłocznością, otwierając szczęki zachłysnął się dużą ilością ropy naftowej. Ropy naftowej, która dosłownie zakleiła mu mordę, a następnie zrobiła to samo ze skrzelami.

Być może był to pierwszy w historii przypadek ryby, która utopiła się w sowim naturalnym środowisku. Tak czy inaczej, tonący tankowiec, któremu towarzyszył niespotykany do tej pory wyciek ropy naftowej, pochłonął już dwie ofiary. Nie licząc oczywiście tonącego człowieka, który ostatkami sił, zamroczony ilością zimnej, otaczającej go wody i przedostającej się przez pory skóry soli, stracił na moment przytomność, by odzyskać ją akurat w momencie, w którym wielki, szarżujący na niego żarłacz ludojad zdawał się w ostatniej chwili zmienić zdanie i popłynąć w głąb oceanu, przyjmują jak na komendę „pies zdechł” bezpieczną pozycję.

Człowiek nazywał się James Stern. James Stern był turystą z Nowej Zelandii, który wybrał się na wycieczkę krajobrazową organizowaną przez jedną z tym zamorskich firm mających w swojej ofercie helikoptery, paralotnie i małe, dwu osobowe samolociki. 31 letni mieszkaniec Wellington, pasjonujący się od zawsze warunkami naturalnymi swojego kraju, kochał sporty ekstremalne. Jeden z pracujących w tym samym, komputerowym przedsięwzięciu, kolegów, polecił mu nurkowanie z rekinami. Z początku Stern podchodził do pomysłu sceptycznie. Jego ekstremizm miał pewne granice i mimo wszystko lubił, kiedy to on kontroluje sytuację. Michael, bo tak nazywał się jego kumpel, zapewniał, że to całkowicie bezpieczne: „Stary – mówił – lecisz wygodnym, nowoczesnym helikopterem w głąb Oceanu Spokojnego, lądujesz na platformie wiertniczej z całą najwygodniejszą człowiekowi infrastrukturą i po prostu gadasz z instruktorem, o tym, co cię kręci. Potem ustalacie szczegóły, wypływacie jachtem, jachtem stary! Jeszcze dalej. Kolesie zrzucają klatkę, a Ty wraz z opiekunem wchodzisz do niej obładowanym najlepszymi dokonaniami z dziedziny akwalungów, zanurzacie się i obserwujecie rekiny. Wiesz, stary – podkreślał Michael z przesadną emfazą – są kamery, światełka, rybki, niekiedy koniki morskie, no i przede wszystkim pocięte na kawałki krowy! Prawdziwe ochłapy krowiego mięsa; soczyste i ociekające karmazynową krwią. Mówię ci, stary! Bomba! A potem pojawia się rekin…”.

Właśnie tej części obawiał się James. Nie miał do końca pewności czy klatka będzie na tyle wytrzymała by udaremnić atak wygłodzonego rekina. Jasne, firma posiadała wszystkie niezbędne zezwolenia, ubezpieczenie i solidny arsenał bojowych harpunów; tak na wypadek. Jednak, co komu po ubezpieczeniu, skoro ostatnie chwile życia spędzasz we wnętrzu sześciu metrowego rekina? Te #!$%@? potrafiły łączyć się w gromady, pływając ogromnymi, terroryzującymi Pacyfik stadami. Nie wydaje mi się, żeby krowie mięso i tytanowe pręty coś na to zaradziły.

Oczywiście powyższe myśli towarzyszyły Jamesowi mniej więcej tyle, ile zajął mu powrót do domu. Siedząc w swoim przytulnym, choć nieco spartańskim mieszkanku w jednym z dwudziestopiętrowych blokowisk Wellington, przeglądał Internet poszukując opinii osób, które przeżyły podobne, podwodne safari.

„Super przeżycie, ekstremizm na najwyższym poziomie”.

„Rekiny wielkie jak #!$%@?! Trzeba zobaczyć jak rzucają się na dryfujące w przestrzeni krowy”.

„Zajebiste”.

„Po prostu wyśmienite. Uczta dla fanów eXtreme”.

„Moja jedenastoletnia córka i ja wybraliśmy się na „podwodne przygody z rekinami”. Dziecko do dziś ma traumę i korzysta z poradni psychologicznej, ale mi się podobało”.

James nie potrzebował nic więcej. Co prawda nad zasadnością safari z jedenastoletnią córką zastanawiał się tylko przez chwilę, lecz była to bardzo krótka chwila i nim zegar wskazał siódmą trzynaście, kliknął „zamawiam” i zapłacił za pomocą karty kredytowej. Potwierdzenie zamówienia i terminu dwudniowej wycieczki przyszło dziesięć minut później.

Ukontentowany rozsiadł się wygodnie w fotelu i pomyślał: „to będzie niezapomniane przeżycie”.

Faktycznie, było to niezapomniane przeżycie. Tyle tylko, że zamiast dolecieć helikopterem na miejsce natrafili na wytryskujący z platformy wiertniczej słup żywego ognia, który momentalnie pochłonął dwóch pilotów i dziób maszyny. Podmuch gorąca był tak duży, że gdyby nie natychmiastowe szarpnięcie i niezapięte pasy Jamesa, ten z pewnością spłonąłby na popiół. Zamiast tego targnięty siłą bezwładności, wyleciał przez otwarte drzwi. Kątem oka dostrzegł, jak tankowiec chińskich linii transportowych wpieprzył się prosto w lewe skrzydło platformy, a szalejące dookoła płomienie i zjadały co popadnie.

Nikt oczywiście nie uzgadniał z nim tego, co miało nastąpić dalej. Instruktor, obsługa, bezpieczne tytanowe klatki, zapomnij James. Od razu został rzucony na głęboką wodę, a rekiny pływały w najlepsze niuchając za coraz to lepszymi kąskami. Oczywiście pokrojonych, brutalnie okaleczonych i opływających w szkarłatną posokę krów również nie było.

Był tylko on. James Stern.

Ostatkiem sił, otumaniony przez absolutnie wszystko, co miało do tej pory miejsce, szarpnął gwałtownie nogami, a jego korpus przeszedł konwulsyjny dreszcz. Woda przedzierała się przez przegrodę nosową zalewając gardło.

Poruszył rękami w charakterystyczny dla żabki sposób. Przez, krótki, nieznaczny moment czuł, że wznosi się w górę. Potem okalała go chmura czarnej, kleistej substancji.

Żar wypełnił nos, gardło i błyskawicznie przemieścił się w kierunku płuc. James chciał krzyknąć, ale jego usta pozostawały zaklajstrowane ropą naftową.

Powoli począł opadać ku nieprzeniknionej otchłani.
  • Odpowiedz