Jak ja nienawidzę kupować ciuchów. Zawsze mam dosyć po kilku minutach łażenia.

Dziś to samo. Niby muszę uzupełnić pewne braki w szafie. Niby mam też jakąś książeczkę z kuponami rabatowymi do wykorzystania do jutra w pobliskim centrum handlowym. Niby powinienem kupić sobie jakieś koszule do #pracbaza i jakieś porządniejsze buty, bo nawet przełożona mówiła mi podczas rozmowy rocznej, bym zwracał uwagę na ubiór jak idę na jakieś zapowiedziane spotkania z kierasami w korpo, bo mogą mnie traktować mniej poważnie jak śmignę w t-shircie i jeansach. No to polazłem.

Wchodzę do pierwszego sklepu. Patrzę na koszule. Oczywiście jest ich kilkadziesiąt rodzajów, więc tylko patrzę na nie jak debil z odległości pół metra i nie zaczepiony przez nikogo z obsługi wychodzę po 30 sekundach. Nic to, może w kolejnym sklepie pójdzie lepiej. Wchodzę, zerkam na kolejnych kilkadziesiąt koszul w zupełnie innym fasonie i wychodzę już po 15 sekundach, bo totalnie #!$%@? nie wiem po #!$%@? ja tam wlazłem. W kolejnym sklepie sprawdzę buty. Nie takie elegantsze, jakie powinienem też kupić, ale zwykłe, bo 2 z 4 obecnych par troszkę już nadgryzione zębem czasu (tak wiem, 4 pary butów nie licząc garniturowych, do piłki i trekkingowych to nawet dużo jak na typa nie cierpiącego zakupów - jeszcze niedawno miałem 2 pary). Przymierzam jedne (na jedną stopę). Zdejmuję po 10 sekundach i wychodzę. Nie wiem, czy mi się podobały. Pewnie żona by pokręciła na nie nosem. A może nie. Mam to w dupie.

Wracam