- Patrz, dzik! - kumpel woła, przerażony. Jesteśmy w czymś, co nazywa się "las", choć w 90% składa się z drzew, które - zamiast rosnąć, szumieć ładnie i strząsać kleszcze na głowy grzybiarzy - leżą pocięte w kawałki. Kawałki poukładane w symetryczne kubiki.
- To nie dzik, debilu. To pies, dog arlekin.
- Ma siedem lat - ktoś nagle odzywa się zza moich pleców, a ja podskakuję tak jak wtedy, gdy grałam w "Severance: Blade of Darkness" i jakiś ork perfidnie zachodził mnie od tyłu.
- Podeszły wiek dla doga. Siedem lat - wąsaty właściciel psa zwraca się bezpośrednio do mojego kumpla, ostukując buty o coś, co kiedyś mogło być lipą, wiązem, a może grabem.
Las ma tak wiele tajemnic.
- To tyle, ile spędziłem w piwnicy... - odzywa się kumpel.
- To nie dzik, debilu. To pies, dog arlekin.
- Ma siedem lat - ktoś nagle odzywa się zza moich pleców, a ja podskakuję tak jak wtedy, gdy grałam w "Severance: Blade of Darkness" i jakiś ork perfidnie zachodził mnie od tyłu.
- Podeszły wiek dla doga. Siedem lat - wąsaty właściciel psa zwraca się bezpośrednio do mojego kumpla, ostukując buty o coś, co kiedyś mogło być lipą, wiązem, a może grabem.
Las ma tak wiele tajemnic.
- To tyle, ile spędziłem w piwnicy... - odzywa się kumpel.
A było tak: moja znajoma oznajmiła, że jej znajoma ma ochotę się z nami obiema spotkać, i w związku z tym zaprasza nas na kawę w niedzielę.
O ósmej trzydzieści. Rano.
Byłam przerażona.
Jedyną rzeczą, o której potrafię rozmawiać z nowo poznanymi osobami, jest pogoda. Świetnie, jeżeli właśnie nadciąga tsunami, pada grad wielkości arbuzów i powietrze jest gorące niczym siki po kąpieli w Bałtyku.
Najczęściej jednak warunki atmosferyczne bywają zupełnie nijakie.