![](https://www.wykop.pl/cdn/c0834752/9OLlF8QskOLLQbCxRgqqjcze4pIInN0601Eosyg.jpg)
Tomasz Adamek, Krzysztof Włodarczyk, a wcześniej Andrzej Gołota, Dariusz Michalczewski czy nawet Jerzy Kulej. Wielu znakomitych bokserów urodziło się w Polsce, ale najlepszy Polak w historii tego sportu na świat przyszedł… w Ameryce. Stanley Ketchel, zwany „Zabójcą z Michigan”, był prawdziwą gwiazdą tego sportu.
Magazyn „The Ring” uznał go szóstym najlepszym bokserem w historii. Jest członkiem International Boxing Hall of Fame oraz World Boxing Hall of Fame. W opowiadaniu „The Light of the World” pisał o nim Ernest Hemingway. Mike Tyson uznawał go za jednego ze swych idoli, do których osiągnięć starał się równać. Trudno uwierzyć, że historia rodziny Ketchela zaczyna się w małej polskiej wsi Sulmierzyce.
Imigranci
Historia rodziny Kiecalów, bo tak brzmiało prawdziwe nazwisko Stanisława, który dopiero później stał się Stanleyem, pełna jest opowieści, w których prawda miesza się z mitami. Trudno brać cokolwiek za pewnik, ale wszystkie źródła zgadzają się co do tego, że dziadek naszego bohatera był powstańcem styczniowym, zmarł dwanaście lat po nim. Żył w biedzie, nie mógł więc zostawić wiele swojej rodzinie. Dlatego Tomasz i Julia Kiecalowie zdecydowali się wyjechać do USA.
Tam, 14 września 1886 roku, na świat przyszedł ich syn, Stanisław. Na przedmieściach Grand Rapids, małego – jak na amerykańskie standardy – miasta w stanie Michigan. Do dziś pozostaje jednym z jego najważniejszych synów. Po latach w jego ślady pójdą James Toney i Floyd Mayweather Jr., inni wielcy bokserzy.
Młody chłopak nie zabawił długo w okolicy Wielkich Jezior. Ciągnęło go na Zachód, o którym wiedzę czerpał z książek przygodowych – a tymi podobno zaczytywał się w dzieciństwie bez przerwy. W wieku 12 lat opuścił rodzinny dom i, razem z przyjacielem, wyruszył w podróż.
Wychowany przez życie
Według niektórych źródeł, jeszcze w Grand Rapids należał do „bandy” uliczników – kradł kapelusze przechodniom, wyciągał drobne z kieszeni miejscowych pijaków, a nawet napadał na wracających z pracy robotników.
Podróżował na dachu pociągu, pracował jako pomocnik kowala i przy wycince lasów, spędził nawet dwa miesiące w areszcie, skazany za włóczęgostwo – miał wtedy 15 lat. Po raz pierwszy z boksem zetknął się – nie licząc ulicznych bójek – w Chicago, gdzie pod swoje skrzydła przygarnął go Tom „Socker” Flannagan. To on namówił go do zmiany nazwiska na to, pod którym później stał się znany.
![](https://www.wykop.pl/cdn/c0834752/9OLlF8QskOLLQbCxRgqqjcze4pIInN0611EosyG.jpg)
Wkrótce znalazł się w Butte, kluczowym miejscu dla jego przyszłych losów. Jak pisze Andrzej Kostyra w książce „Walki stulecia. Bohaterowie wielkiego boksu”: Chłopak wylądował w Casino Theatre w Butte w stanie Montana, gdzie właściciel płacił mu 20 dolarów tygodniowo za spotkania z klientami, którzy chcieli przetestować siłę jego ciosów. Młody zawodnik utrzymywał, że stoczył tam 250 walk. Żadna z nich nie została ujęta w księgach prowadzonych przez statystyków.
W mieście wypatrzył go Maurice Thompson – górnik, mający za sobą bokserską przeszłość. Nauczył go „fachu” i zorganizował pierwsze walki, które pozwoliły Ketchelowi wyruszyć na szczyt bokserskiej piramidy.
Mistrz
Nazwisko Ketchela stało się znane na całym świecie dzięki trzem pojedynkom z Joe Thomasem. W artykule, opublikowanym w serwisie Interia, przeczytać możemy: Szczególnych emocji dostarczył zwłaszcza drugi pojedynek, zakontraktowany na... 45 rund! W 29. odsłonie, ku uciesze miejscowych kibiców, Ketchel padł na plecy, ścięty z nóg potężnym prawym Thomasa. Pięściarz polskiego pochodzenia jakimś cudem doszedł do siebie, a trzy rundy później kombinacją lewy na dół, prawy na górę rzucił rywala na liny. Thomas nie był w stanie kontynuować walki, a dziennikarze zaczęli nazywać jego pogromcę "Zabójcą z Michigan".
Po nim przyszły walki z Billym Papke. Tu raz jeszcze sięgnijmy do książki Andrzeja Kostyry, który o tych pojedynkach pisze tak: (…) [Ketchel] był już mistrzem świata wagi średniej – po znokautowaniu w 20. rundzie Jacka Sullivana. Kilka miesięcy później, 7 września 1908 roku, stracił tytuł, przegrywając przez nokaut w 12. rundzie ze wspaniałym Billym Papke. Zadecydował o tym brzydki trick pretendenta. W momencie, gdy zabrzmiał pierwszy gong, Stan uniósł rękawice i… dostał cios pomiędzy oczy. Nie doszedł do siebie do samego końca walki. Jej losy były przesądzone. W rewanżu, dwa miesiące później, nie było już kurtuazyjnych gestów. Ketchel rzucił się na rywala jak tygrys i gryzł, dopóki ten nie padł na matę w 11. starciu.
W czwartej, ostatniej walce z Papke, obaj doznali złamań kości dłoni, Ketchel uszkodził sobie też kciuk, ale kontynuowali pojedynek przez pełne 20 rund. Sędziowie zwycięstwo przyznali bokserowi polskiego pochodzenia, który zachował swoje pasy mistrzowskie.
Później Stanley pojedynkował się też m.in. z Jackiem O’Brienem. Jeden z ich dwóch pojedynków został zakończony w sposób, który wzbudził wielkie kontrowersje. Ketchel nacierał na rywala, jak to zawsze miał w zwyczaju, był bowiem mistrzem ofensywy, O’Brien ledwie trzymał się na nogach. Gdy do końca walki pozostały zaledwie sekundy, w końcu padł na matę. Sędzia zaczął odliczanie, ale nie zdołał go dokończyć. Gdy był na „czterech”, zabrzmiał ringowy gong. Skończyła się runda, a wraz z nią i cały pojedynek, którego losy nie zostały oficjalnie rozstrzygnięte. Choć o to, czy nie powinno się zapisać zwycięstwa Ketchelowi, kłócili się niemal wszyscy.
Zorganizowano więc drugą walkę Ketchel – O’Brien. Podobno jeszcze przed nią Stanley wysłał telegram do matki, w którym informował ją, że wygrał. Nie okłamał jej – jego rywal padł na deski w trzeciej rundzie i do końca walki się z nich nie podniósł.
„Myślałem, że go zabiłem”
W tamtych czasach, na początku XX wieku, niepodzielnie wagą ciężką rządził Jack Johnson. Czarnoskóry bokser, co nie podobało się (złożonej głównie z białych obywateli) publiczności, a także zarządzającym tym sportem elitom. Szukano więc białego zawodnika, który byłby w stanie odebrać pas Johnsonowi. Oczywistym kandydatem wydawał się Ketchel, a i on sam – marząc o tytule mistrza wszechwag – nie zamierzał odmawiać.
Ten pojedynek przeszedł do historii boksu, mimo znacznej różnicy wzrostu i wagi, jaka dzieliła obu zawodników. Możliwe, że wpływ miało na to honorarium, jakie obiecano Johnsonowi, za to, by „nie dążył do znokautowania rywala”. Wynosiło podobno 25 tysięcy dolarów, co na tamte czasy było fortuną.
Ketchel z kolei nie zwracał na różnicę w wadze (dzieliło ich ponad 20 kilogramów) i, jak podaje Andrzej Kostyra, przed walką śmiał się z Johnsona, gdy ten na spotkanie przed walką przybył w drogim futrze, mówiąc: Dlaczego nie postawisz swojego futra jako nagrody dla zwycięzcy? Miałbym idealny materiał na stracha na wróble na mojej farmie.
Faworytem był rzecz jasna Jack i to on przeważał w walce. Ketchel, wbrew swojej naturze, musiał skupić się na defensywie i wyczekiwać na błąd rywala. Taki przydarzył się w 12. rundzie. Johnson odsłonił się, a polski bokser wykorzystał to i potężnym ciosem posłał cięższego rywala na deski. W artykule dla Newsweeka, traktującym o polskim pięściarzu, przeczytać możemy, jak wyglądała ta sytuacja: – Czekaj do dziewięciu, Jack! Czekaj do dziewięciu! – krzyczał sekundant. Mistrz świata wszechwag leżał na ringu. Arbiter liczył. Porozbijany, zmęczony „Zabójca z Michigan” stał oparty o liny i spoglądał na powalone cielsko. Po latach Jack Johnson miał wspominać, że cios, który 16 października 1909 roku w Colma zaaplikował mu Ketchel, był najsilniejszy, jaki kiedykolwiek otrzymał. Sekundy mijały. Johnson najpierw powoli przekręcił się na jedną stronę, na grzbiecie przetoczył się na drugą, po czym znalazł się na czworakach. Odczekał, aż sędzia odliczy osiem sekund, i w końcu się podniósł.
Ketchel nie czekał. Rzucił się na rywala, zdając sobie sprawę, że drugiej takiej szansy nie dostanie. Ze swojej sytuacji sprawę zdawał sobie jednak też Johnson, który wiedział już, że z ustaleń przed walką nie może się wywiązać – jeśli chciał zachować tytuł, musiał znokautować Stanleya. Wyprowadził więc jeden cios, który zakończył walkę. Po latach mówił, że nikogo nigdy nie uderzył mocniej, ale też nikt nigdy nie uderzył go mocniej niż zrobił to Ketchel. Uderzenie, jakie zaaplikował Polakowi, pozbawiło Stanleya przednich zębów i rozdarło rękawice Jacka. To o tym ciosem Johnson mówił później: Myślałem, że go zabiłem.
Andrzej Kostyra w swej książce, przytacza, co po walce powiedział dziennikarzom Johnson: Och, chłopcy. Ten dzieciak naprawdę potrafi uderzyć. To był niesamowity prawy, ten, który zwalił mnie z nóg. Byłem wściekły po jego zainkasowaniu, skontrowałem więc Ketchela z całej siły. Ten brutal używał wszystkich dostępnych chwytów. Gdy leżał na ringu, a ja poszedłem do narożnika, aby zdjąć rękawice, odkryłem w jednej z nich, prawej, dwa piękne, zdrowe siekacze Ketchela.
Po tym pojedynku Stanley odbył jeszcze pięć walk, po czym wyjechał na ranczo swego przyjaciela, gdzie miał odpocząć przed kolejnymi pojedynkami. Nigdy więcej już nie zawalczył.
Koniec
16 października 1910 roku Walter Dipley, pomocnik właściciela rancza, zastrzelił jedzącego śniadanie Ketchela. Ten miał wtedy zaledwie 24 lata. Motyw? Zależnie od wersji: zazdrość o kucharkę, Goldie Smith, z którą Ketchel miał ponoć flirtować (przed sądem Goldie zeznała, że została zgwałcona, jednak sędzia nie dał temu wiary lub po prostu motyw rabunkowy – Dipley po zabójstwie ukradł pieniądze i kosztowności należące do Ketchela. Złapany, został skazany na dożywocie. Z więzienia wyszedł po 25 latach.
Gdy Wilson Mizner, reżyser, przyjaciel polskiego boksera, dowiedział się przez telefon o śmierci Stanleya, wykrzyknął do słuchawki: To niemożliwe! Policzcie do dziesięciu! Na pewno wstanie na dziewięć!
![](https://www.wykop.pl/cdn/c0834752/546b787a64585a78416a633d_NU5QzVvp61CAZ5RMzFt8kMY99xMStaSE.jpg)
Ciało Ketchela sprowadzono do jego rodzinnego Grand Rapids. Jego pogrzeb był jednym z największych wydarzeń miasta. Nad grobem boksera stoi marmurowy nagrobek, ufundowany przez pułkownika R. P. Dickersona, właściciela farmy, na której zakończyło się życie legendy ringu. Jeden z sąsiadów Polaka, widząc go, stwierdził po prostu: Stasiek znokautowałby ten pomnik jednym ciosem.
To był koniec życia i kariery Stanleya Ketchela. Jego legenda trwa jednak do dzisiaj.
Komentarze (3)
najlepsze
Taka prawda życiowa: Nie zadzieraj z drwalem czy kowalem bo jak ci jeb** to nie wstaniesz.
Młotkowanie #!$%@? wyrabia siłę ciosu.