PASTA O SZPINAKU
O żesz kurwa, zawsze to robi, skurwysyn.
Zwyczajne popołudnie, prawilnie idę po pracy do domu, myślę sobie: opierdolę coś. Patrzę do lodówki – standard: pizza z biedry, sześciopak, parówki i sałata dla niepoznaki. Ale kurwa nie. Naraz przypominam sobie dzisiejsze śmieszki wychudzonych dziuń z mojego korpo: „Hehe kurwa, obczaj to Dżesika, hehe ale się spasł, odkąd go Milena rzuciła”. A no rzuciła kurwa. Co ja zrobię. A milfy dalej swoje: „Hehe, XD, no jak Milowicz w najgorszych czasach”. A że kurwa padało, zima szła i jakoś tak smutno, to stwierdziłem: ni chuja wam się milfy nie pozwolę ze mnie śmiać. I już ta pizza jakoś tak tłuściej zaczęła wyglądać, parówki chemiczniej, tylko sałata wyglądała na sprzed miesiąca, bo tak było. Impulsywnie więc hyc do biedry, półka fit, patrzę, byle co, byle objętościowe było. Szpinak. Gorzkie gówno, ale ja wiem, z ketchupem pójdzie. Kurwa na ketchup już mi nie starczyło, ale to nic, myślę sobie, sól mam, trochę cukru, w końcu studenckie doświadczenia odmładzania tygodniowych tostów robią swoje.
Myślę sobie: kiedy to ja ostatnio gotowałem? Nie wiem kurwa, pewnie zanim Noe urządził zoologiczną orgię na swojej arce. W zasadzie to potrzebowałem patelni. Patelnia, patelnia… niedobrze. Choć patrzę – jest blacha, hyhy, z promocji z Auchana, 100% czystego azbestu, nada się nie ma co, ale co zrobić. Palniczek, elegancko. Lecimy. Hehe, pomysłowość kierowniku. I jebud szpinak. Smaży się, smaży, smaży. Kurwa ile się to może ogarniać. Moja fit przygoda zaczęła nabierać tempa niczym przysłowiowa karuzela śmiechu, do momentu, w którym zauważyłem coś niepokojącego. Drogocenna blacha coś jakby pofalowała na krańcach. Trudno. Może jeszcze te parę minut pojeździ. Ale gorsze rzeczy zaczęły się dziać na niej. Z potężnej niczym plantacja marihuany na działce Gronkiewicz-Waltz kupy szpinaku zrobiła się smutna kałuża. No ja pierdolę. Tego nie pisali na etykiecie. Resztką cierpliwości postanowiłem podarować szpinakowi jeszcze parę minut na azbeście i tymczasem poszedłem się odlać. Spokojnie. Ale nie kurwa. Widok, który zastałem po powrocie, przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Na jebanej pseudopatelni ostał się, trolując niczym gęba Ricka Astleya, jeden jedyny liść szpinaku. Jeden liść! Tego już kurwa było za wiele. „Chuj ci w dupę pierdolony chloroplaście!” zakrzyknąłem w świętym gniewie i wyjebałem smutnego liścia na talerz. „Oto – rzekłem – obraz moich nadziei, perspektyw, kariery, kondycji i kurwa nie wiem czego. Liściu jebany, zwyciężyłeś.”
„Zapomniałeś jednego” zdawał się szeptać cichutko chloroplast. Ooo nie! Wkurwiony wpierdoliłem szpinak, nie pozwalając mu dokończyć. Tak. Moje związki też wyglądały zupełnie jak on. I kurwa nawet trochę mi o nich przypominał. Pamiętna pierwsza randka z Mileną. Restauracja w korpo, trochę cebula, trochę mordor. Ale jakoś to przeżyła. Chyba leciała na tego mojego Rolexa, co go kupiłem na kredyt. Nie wiem. Ale wtedy, ojjj, piękna dupa z twarzy to była, 9/10, szanowałbym mocno. I szanowałem. Do czasu. Ale ad rem, siedzimy w knajpie, ona zamawia winko, pastę, a ja?? Zesrany w trzy dupy, myślałem – byle tyko się dobrze pokazać. Patrzę i czytam głośno – quinoa ze szpinakiem, mulami, jarmużem, kurkami i nutą szafranu. Co do chuja, pomyślałem, ale kelner na to: „Dziękuję, będzie za około pół godziny” i zamówiłem. Gadka szmatka, sraty pierdaty, aż w końcu przychodzi. Co to kurwa było, ni chuja do tej pory nie wiem, co żarłem. Ale do dziś sporo się zmieniło. Korpo zmieniłem, Milenę wyrwał po pół roku związku na cygańską urodę jakiś arabus, roztyłem się, głupie milfy się ze mnie śmieją i szpinak skurczył się do rozmiarów rozbitego protonu. Moje życie jawiło się puste niczym mój żołądek. Kurwa koniec. Zamawiam kebsa. Kebab o wdzięcznej nazwie Ciappatta Doner Kebab nastręczył się jako pierwszy z miliona gastroulotek. Halo, bry, dużego kebsa na taką i śmaką, numer taki i śmaki, dzięki, gotówką. Konsumencki monolog płynął ze mnie, tak jak wewnętrzne łzy. Milena. Ciekawe co teraz robi, gdzie jest i gdzie jest kurwa ten Arab, którego nigdy nie poznałem. Puk, puk, to mój kebs. Ale chwila, chwila, skądś tego dostawcę znam… Toż to ten gach od Mileny!
„Dzień dobry, komenda miejska policji, nakaz przeszukania mieszkania” bagiety wyrosły zza pleców arabusa. „Co do… Kurwa, bagiety, jeszcze nawet temu człowiekowi nic nie zrobiłem!”
„Panie, kurwa, nic nie zrobiłem? A co to za magma, co mi kapie z sufitu?!” - zza bagiet wyjrzał mój sąsiad z dołu. Magma? To mi kurwa zabił ćwieka. Bagiety bum do mieszkania, biegną do kuchni. No ja pierdolę, nie wyłączyłem palnika. Tego widoku nie zapomnę nigdy. Azbestowa blacha od wygięcia przeszła najwyraźniej w stan płynny i to radioaktywne gówno rozpuściło mi całą kuchnię. Nie było już w niej nic oprócz gotującej się kałuży lawy, unosił się zapach zniszczenia. I jeszcze ten arabus na chacie. „Ja… ja...” zaniemówiłem. „Pan pójdzie z nami, ciąży na panu podejrzenie współpracy z Al-Kaidą nad nowym rodzajem broni nuklearnej”.
No żesz kurwa, znowu to zrobił, skurwysyn. Chloroplast jebany. Najpierw ukrył się z quinoą, mulami, żeby sprowadzić do mej smutnej egzystencji Milenę, teraz sprowadza sztum, arabusa i rozjebane mieszkanie. Spojrzałem za siebie, bagiety mnie odprowadzają, a w mej głowie (a raczej żołądku) cichy głos tego jebanego liścia. „Patrz, skurwielu, nawet tego kebsa opierdolić nie zdążyłeś”.