Następnego dnia wstałem wcześnie. Wykąpałem się i poszedłem zjeść typowo marokańskie śniadanie. W hotelowej restauracji siedziało kilkunastu turystów. Zanim usiadłem do stołu, jeden z kelnerów zapytał sie mnie czy przyszedłem na śniadanie, na co odpowiedziałem twierdząco. Chwilę później przyniósł mi chleb, masło, jajko, serek, jogurt, oliwki, dżem pomarańczowy, świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy i do tego wszystkiego szklaneczkę herbaty z miętą w środku. Bardzo ładnie pachniała. Śniadanie było pyszne. Z chęcią, gdybym tylko mógł, codziennie bym się tak żywił. Po śniadaniu wróciłem do pokoju po plecak i wyszedłem z hotelu. Ruszyłem na nowiusieńki dworzec kolejowy, który był połączony z galerią handlową. Stamtąd chciałem się dostać na dworzec autobusowy. Spytałem się pilnującego jak tam dotrzeć, na co odpowiedział, że mam pojechać na dworzec Casa Voyageurs, czyli tam gdzie wczoraj wysiadłem przyjeżdżając z Fez. Wyszedłem z budynku i stojąc na uboczu ruchliwej ulicy próbowałem złapać taksówkę. Zatrzymała się jedna z pasażerem w środku. W Maroko taksówki nawet jeśli są zajęte, zatrzymują się, aby zabrać innych i zarobić więcej. Nie głupi system, który w Europie z pewnością uratowałby wiele osób w potrzebie w szczególności w godzinach porannych lub w porze deszczowej. Niestety w Europie większość liczy sobie indywidualizm oraz samodzielność. Ktokolwiek z ulicy zaproponuje nam zrobienie czegoś wspólnie uważany będzie za podejrzanego osobnika. Ten system jest dobry, tym bardziej, że osoba, która wsiadła jako pierwsza do taksówki zostanie najpierw zawieziona do celu, a następnie ta druga. W moim przypadku ja wysiadłem pierwszy, gdyż dworzec był po drodze temu pierwszemu. Siedząc w taksówce padły standardowe pytania o pochodzenie i cel pobytu w Casablance. Po wymianie tych informacji zaczęliśmy rozmawiać na temat rasizmu w Europie i tego gdzie Marokańczycy są lubiani. Powiedziałem, że żyją na osobności, rozmawiają tylko między sobą i że nie są zżyci z miejcowymi ani trochę. Nie lubię tego tematu, jednak w tym kontekście i wielu innych podobnych byłem na niego skazany.
Na dworcu kolejowym szukałem autobusów. Wszedłem na dworzec i zapytałem się ochroniarza skąd odjeżdżają autobusy do Agadiru. Powiedzial, że za chwilę odjeżdża pociąg do Marakeszu i zaprowadził mnie do kasy, gdzie była bardzo długa kolejka. Podszedł do okienka i powiedział, że muszę na szybko kupić bilet. Czułem się niezręcznie, bo to nie w moim stylu przeskakiwać całą kolejkę, poza tym szukałem autobusu, a nie pociągu, który do Agadiru nawet nie dojeżdża. Zresztą sprzedawca biletów pokazał ręką ochroniarzowi, żeby zobaczył jak długa jest kolejka. Podziękowałem ochroniarzowi i tym razem zapytałem o to samo kolejarza. Powiedział mi, że mam wsiąść do pociągu i że kupię u niego bilet na pokładzie. No cóż, znowu się nie zrozumieliśmy. Wyszedłem z dworca i od razu zewsząd słowo taxi leciało w moim kierunku. Jeden krzyczał trochę głośniej i zwróciłem na niego uwagę. Powiedział pytającym głosem, że mnie wczoraj widział około godziny siedemnastej i że mnie rozpoznał po czapeczce. Przytaknąłem. Zapytałem się go, gdzie jest dworzec autobusowy z którego kursują autobusy na południe kraju i okazało się, że dworzec autobusowy jest o 200 metrów obok dworca z którego właśnie przyjechałem. Ciężko go znaleźć, z racji tego, że jest ukryty w wieżowcu, także powątpiewam, aby samemu udało mi się go znaleźć. Moj taksówkarz mieszkał we Włoszech w regionie Veneto, co zresztą było widać. Miał na sobie oryginalne drogie okulary, typowo włoskie. Pochwalił mi się również swoim jeszcze ważnym przez dwa lata pozwoleniem na pobyt (permesso di soggiorno) i rozmawialiśmy na temat włoskiego życia, które bardzo się taksówkarzowi spodobało. Twierdził, że kocha majsterkować przy samochodach i, że wolałby je naprawiać niż jeździć jako taksówkarz. Powiedział, że ma czterdzieści lat i że z zawodu jest inżynierem, ale w to mu akurat nie uwierzyłem. Kiedy dojechaliśmy, zapłaciłem trzykrotnie więcej, niż za tą samą trasę kwadrans wcześniej.
W końcu we właściwym miejscu skierowałem się do kasy po bilet. Wszystkie autobusy były pełne, za wyjątkiem jednego o nazwie VIP. Kosztował więcej, stąd wolne miejsca. Odjeżdżał o piętnastej, a dochodziło dopiero południe. Nie miałem wyjścia, musiałem po prostu czekać ponad trzy godziny. Na szczęście autobus, którym się wybierałem zaliczał się do kategorii pośpiesznej i podążał bezpośrednio do celu omijając wszystkie miasta i miasteczka w tym Marrakesz, co dawało aż dwie godziny krótszego czasu przejazdu. Mimo wszystko byłem godzinę w plecy. Poszedłem zjeść kurczaka z rożna z frytkami, potem czekałem na poczekalni i obserwowałem ludzi. Część z nich była ubrana po arabsku, część po europejsku. Kobiety często miały zakryte głowy. Próbowałem nawiązać kontakt wzrokowy z niektórymi, niestety bezskutecznie. Unikają obcych mężczyzn jak ognia. Zauważyłem jednego chłopaka o podobnych rysach twarzy do jednego z moich byłych hiszpańskich współlokatorów, kiedy to mieszkałem w Maladze przez prawie rok. Hiszpanie z Marokańczykami są częściowo wymieszani po ośmiusetletniej, arabskiej obecności na półwypie Iberyjskim.
W końcu gdy nadszedł czas odjazdu, zarejestrowałem bagaż i wsiadłem do bardzo wygodnego autokaru. Fotele były z czarnej skóry, można było się wygodnie rozłożyć. Czas przejazdu przewidywano na 6 godzin, a stamtąd od razu miałem wziąć następny autokar, który zmierzał jeszcze dalej na południe, aż do miejscowości Dakhla o ponad tysiąc kilometrów od Agadiru. Wiedziałem, że czeka mnie bardzo długi przejazd przez pustynię, ale o tym właśnie marzyłem od kilku lat.
Po drodze mijałem typowe krajobrazy dla Maroka. Za oknem początkowo rozciągały się pola uprawne, później zaczęło robić się pagórkowato, a na pagórkach stali pasterze z owcami. Niektóre stada liczyły sobie ponad 100 owiec. Często mijaliśmy pasterzy. Niektórzy z nich stali i patrzyli się przed siebie. Inni chodzili za owcami. Od czasu do czasu stały domy, prawie zawsze parterowe, brązowego koloru. Za Marrakeszem rozpościerały się dumnie wysokie, ośnieżone góry, jednak stały one w oddali. Zaczęło się ściemniać. Autokar przez całą trasę jechał prawie pustą, płatną autostradą. Podobnie kiedyś jechałem w Turcji. Dwupasmowa autostrada, o bardzo wysokim standardzie, ale nieuczęszczana, bo prawie nikogo na nią nie było stać. Zarówno w Maroko jak i w Turcji widziałem na bocznych trasach jadąc autostradą mnóstwo ciężarówek jadących ślimaczym tempem, męczących się na ostrych zakrętach i dziurawych drogach.
Kiedy dojechałem do Agadiru, na dworcu autobusowym poczułem, że jestem bardziej na południu. Już prawie nikt nie ubierał sie po europejsku i ludzie byli ciemniejszej karnacji. W Casablance sprzedawczyni zdążyła mnie poinformować, że wszystkie cztery autobusy do miejscowości Dakhla były pełne. Zdziwiłem się, bo wydawało mi się, że jadę na totalne pustkowie gdzieś na pustyni. Dała mi nadzieję, mówiąc, abym spróbował szczęścia na miejscu. Tak więc spróbowałem i sprzedawca w Agadirze rzekł, że miejsca dla mnie na dzień dzisiejszy brak i że ostało się tylko jedno wolne nazajutrz późnym wieczorem. Po mojej minie jednak zrozumiał, że nie byłem zadowolony i kazał mi zaczekać pięć minut. Czekałem cierpliwie ponad godzinę mając pozytywne przeczucie i faktycznie miejsce się znalazło. Podczas oczekiwania przyglądałem się przekrojowi lokalnego społeczeństwa. Wszyscy głośno mówili, prawie każdy rozmawiał przez telefon. Jak tylko kończyli rozmowę, od razu ktoś do nich dzwonił albo oni do nich. Chyba jeszcze nie zdążyli się nacieszyć telefonami. W sumie to przeskoczyli jedną epokę postępu cywilizacyjnego. Nigdy nie mieli telefonów stacjonarnych i nigdy ich mieć nie będą. Większość sprzedających bilety krzyczała Karwa karwa, przynajmniej tak to brzmiało, ale domyślam sie, ze chyba chodziło o KAsablanca RaBAt. Gdy zapłaciłem za bilet, poszedłem jeszcze na pierwsze piętro kupić wodę i ciastka. Następnie wsiadłem do autokaru, usiadłem w ostatnim rzędzie i autobus ruszył w południowym kierunku w głąb pustynii.
![](https://www.wykop.pl/cdn/c0834752/01yOxvZ_hfLkHKv79iZgmMk82riQwxKgVlzvlX9I,wat600.jpg?author=podrozuj_ze_mna&auth=6107ccb2313f4a68f89326baef00766a)