<b>Bardzo dziki wschód</b><br /><br />Demokracja, której nie ma, w kraju, którego nie ma<br />Ti-Mo-Ti to nazwa pociągu relacji Tyraspol - Moskwa - Tyraspol. Tyraspol zaś to stolica kraju, którego nie ma, czyli Republiki Naddniestrzańskiej. To quasi-państwo, wydrążone wewnątrz Mołdawii, nie jest uznawane przez żaden kraj świata, lecz posiada wszystkie inne atrybuty państwowości: prezydenta, własny rząd, parlament, walutę, strzeżone granice, służbę celną, policję, a przede wszystkim wojsko. Całą masę wojska. Bo Naddniestrze to największe składowisko broni we współczesnej Europie.<br />Tutaj dyskusje o demokracji smakują inaczej. - Jeśli o demokracji mówisz tam zbyt poważnie, możesz przypłacić to co najmniej więzieniem - mówi Ana Moraru, szefowa centrali Service Civil International w stolicy Mołdawii, Kiszyniowie. Nie poleca mi wyjazdu. - Po co tam jedziesz, nie podoba ci się tutaj? - pyta retorycznie. - Tu są kluby, puby, zobacz jak rodzi się nasz biznes, jak ten najbiedniejszy kraj Europy mocno chce do Unii - mówi trochę z rozbawieniem, a trochę z przekąsem. Już wie, że dla mnie jak dla większości jej zagranicznych przyjaciół, to właśnie wyjazd do Republiki Naddniestrzańskiej jest główną atrakcją Mołdawii. A stutysięczny Tyraspol stanowi pewnego rodzaju Mekkę, w drodze do której osiem razy większy Kiszyniów to niemalże mało istotny przystanek.<br />Już sam wjazd do Naddniestrza to sprawa problematyczna. W Tyraspolu nie ma lotniska. Nawet zaprawiony w bojach Andrzej Stasiuk w głośnej książce "Jadąc do Babadag" przyznał, że wyjazd do Republiki wszyscy mu odradzali, wobec czego na początku wyprawy trochę się obawiał. Szczególnie że za pierwszym razem z przejścia granicznego go zawrócono, każąc próbować szczęścia gdzie indziej i kiedy indziej.<br />Na ostatni dzienny autobus się spóźniam, bo przyjeżdża kilka minut przed czasem i ucieka mi sprzed nosa, a kierowca, mieszkaniec Naddniestrza, wyszczerza zza zabrudzonej szyby złote zęby w szyderczym uśmiechu. - Jest pijany - tłumaczy mi Ana Moraru, która odwiozła mnie na kiszyniowski dworzec. Proszę moich znajomych, mołdawskich dziennikarzy, żeby znaleźli mi jakiś środek transportu, bo chcę dojechać do Naddniestrza jeszcze dziś, choćby w środku nocy. - Oszalałeś? - pytają, bo wyraźnie ich rozśmieszyłem. - I co zrobisz w środku nocy w Tyraspolu, gdzie pójdziesz? Polski konsul, który łapie mnie na komórkę, też nie jest zachwycony moją decyzją. - Nawet nie o to chodzi, że tam nie ma praw człowieka. Tam nie ma naszych służb, bo my ich nie uznajemy. Nie będziemy mogli w niczym pomóc - uprzedza z góry.<br /><br /><b>Patrząc z okien pociągu Timoti</b><br />Już za godzinę siedzę w pociągu relacji Kiszyniów - Moskwa, jadącego przez Tyraspol i Kijów. Od Tyraspola ten pociąg przeradza się w legendarny dla mieszkańców Naddniestrza pociąg "Timoti" (kojarzący się im od dziesiątek lat z wielkim światem), od którego nazwę wziął jeden z najbardziej ekskluzywnych hoteli w Tyraspolu, pisany z angielska "Timothy". jak wszystko, również i ten hotel należy do korporacji Szeryf, do której ponadto należą supermarkety, stacje benzynowe, banki, huty, kasyna i wszystko, co tylko w Naddniestrzu przynosi dochód. Kolorowa gwiazda szeryfa, dumne logo korporacji należącej do Smirnowa juniora, syna prezydenta samozwańczej Republiki, to jedyny jasny punkt w tym państwie, jaki widzi się przyjeżdżając pociągiem "Timoti" o drugiej w nocy.<br />Kontrola paszportowa przebiega dość szybko. Służbiści, zionący alkoholem, z przeoranymi twarzami pełnymi głębokich bruzd, chwiejąc się na nogach, długo wpatrują się w mój paszport. Czuję, że gdybyśmy nie jechali pociągiem, nie wpuściliby mnie. Mają kałasznikowy, noże i pałki, patrzą na mnie niechętnym wzrokiem i oddają paszport bez słowa. Jestem szczęściarzem. Mimo niedawnej odezwy prezydenta Smirnowa, który przestrzegał, że Zachód szykuje rękoma polskich studentów rewolucję i tu, w Tyraspolu, pogranicznicy łaskawie mnie wpuszczają. Żądają tylko dolara "wziątki", zwyczajowej łapówki, jaką państwo inkasuje tutaj na każdym kroku. Od swoich, ale przede wszystkim od przyjezdnych. - Nie ma na to żadnego prawa, ale prawo to jedno z tych słów, z którym władze Naddniestrza mają pewne kłopoty - tłumaczył mi przed wyjazdem polski konsul. - Oprócz tego mają kłopot z takimi drobnostkami jak prawa człowieka, demokracja, wolne wybory, wolność słowa czy wolny rynek - ironicznie wyliczył na pożegnanie.<br /><br /><b>Welcome to Tiraspol</b><br />Gdy docieram na miejsce dwie godziny po północy, służby ochrony kolei i ubrani po cywilnemu agenci bezpieki (pokazują jednak legitymacje), już na mnie czekają. Ktoś ich musiał zawiadomić. Starają się być mili, sprawdzają dokładnie paszport, podpytują po co przyjechałem i gdzie się zatrzymam. Zbywam ich mówiąc, że nie rozumiem po rosyjsku. Podczas przeszukania, kiedy nie widzę, wyjmują mi też i prześwietlają film z aparatu, a sam aparat psują tak, że nadaje się do wyrzucenia. Na szczęście nie znaleźli drugiego, cyfrowego, na którym jest więcej zdjęć. Orientuję się w tym wszystkim, kiedy jest już za późno, jadąc taksówką. Taksówką, którą same służby mi poleciły. Próbowałem co prawda wybrać drugą, ale na gest jednego z agentów drugi taksówkarz odjechał spod dworca z piskiem opon. Została mi tylko ta jedna, polecona przez służby, z zapewne dyspozycyjnym wobec nich kierowcą, który o wiele spraw wypytuje. Próbuje nawet mówić po polsku, bo służył w Polsce w radzieckiej armii. Pytam go, czy jest godzina policyjna, bo miasto jest zupełnie wyludnione. - Nie, to normalna sprawa. Welcome to Tiraspol - mówi z uśmiechem, ukazując rząd złotych zębów.<br />W końcu docieram do hotelu i idę spać, a rano spotykam Iwana. Ma korzenie rumuńskie. Poślubił Ukrainkę. Ma tu interes, a oprócz tego chciałby rozkręcić gazetę. - Póki co, to niemożliwe. Kiedy jeden mój kolega odmówił odsłużenia wojska, zakatowali go na śmierć. A co dopiero mówić o gazecie...<br />Jego sklep jest jednym z nielicznych nie wchodzących w skład korporacji Szeryf. Iwan prowadzi mnie na uniwersytet. Długonogie studentki przechadzają się na dziedzińcu. Jako obcokrajowiec robię wokół siebie wiele niepotrzebnego zamieszania. Siedemnastoletnie studentki podchodzą i pytają łamanym angielskim - Wiesz, w jakim kraju teraz jesteśmy? - chwila pauzy - W kraju szeryfa, na dzikim, dzikim wschodzie - śmieją się. - Weź nas na zakupy - prószą pół żartem. Bo w Tyraspolu jest gdzie kupować. Na targu garnitury, podróbki zachodnich marek, ale i marki wymyślone w Naddniestrzu, kosztują cztery dolary. Materiał i krój są całkiem niezłe, szczególnie zważywszy na cenę. Są też sklepy Nike, Reebok a nawet salon samochodowy. W sklepach wyborne koniaki za dziesięć dolarów. - Tu wszystko jest, tylko pieniędzy nie ma - narzeka starsza kobieta, sprzedająca kwas chlebowy i zimne piwo na jednym z wielu straganów rozrzuconych po mieście.<br /><br /><b>Bohaterowie z NKWD</b><br />W Naddniestrzu czas się zatrzymał. obok Domu Sowietów wielka tablica upamiętniająca bohaterów NKWD i KGB. - Dziewczyny, które poznaliśmy na uniwersytecie to wszystko córki najokrutniejszych radzieckich żołnierzy, często zbrodniarzy, jacy kiedyś stacjonowali w NRD i w Polsce, a potem razem z czternastą armią trafili tutaj - tłumaczy Iwan. - Ojcowie codziennie robią im wodę z mózgu, wychowują w duchu sowieckim.<br />Na monetach obowiązujących w Naddniestrzu zauważam sierp i młot, które obowiązkowo są też na kartkach pocztowych, wszystkich budynkach miasta, a nawet we fladze i w godle. - Ten region żyje sowiecką przeszłością - mówił mi przed wyjazdem Piotr Marciniak, ambasador RP w Kiszyniowie. Miał rację.<br />Spotykam się z Kirą, która mieszkała na Węgrzech, ale zdecydowała się przyjechać na Uniwersytet im. Tarasa Szewczenki w Tyraspolu uczyć języka angielskiego. - Pomarańczowa rewolucja, tutaj? - Kira puka się w głowę. - Nie ma szans, ani tutaj, ani w Moskwie, jeszcze długo. Tutaj potrzebna jest delikatna praca u podstaw. Wiesz, pokażesz film, coś wyświetlisz, coś przy okazji powiesz. Oni są bardzo otwarci na kulturę masową, szczególnie amerykańską. Tędy można próbować ich zmieniać, ale to praca na lata - martwi się. - Tyraspol to ostatni bastion ZSRR. Związek Sowiecki, który żyje - dodaje obrazowo.<br />Wieczorem poznaję ze sobą Kirę i Iwana. Pytam, czy to nie mogłoby być tak, żeby się poznali, "policzyli", żeby wszyscy zaczęli działać razem. Patrzą na mnie protekcjonalnie i uśmiechają się jak do dziecka. - Siedzimy tutaj na całym arsenale, który jest lojalny w stosunku do Smirnowa, do Ukrainy i do Rosji. Przy czym ani Ukrainie ani Rosji nie zależy na przyłączeniu tych ziem do Mołdawii - tłumaczy Kira. Wspiera ją Iwan: - Mołdawia jest tu bezsilna, to najbiedniejsze państwo w Europie, bez armii, bez przemysłu. Jeszcze do dziś pamiętają jak tu weszli Rosjanie i posypały się głowy kilku tysięcy ludzi, kiedy wkroczyła czternasta armia - mówi Iwan. - Poza tym Mołdawia sama najpierw musiałaby się nauczyć, czym jest demokracja - dodaje. Oboje zwracają mi uwagę na fakt, że nie ma tu ani ambasad, ani innych przedstawicielstw obcych państw. - Działają tam jedynie księża sercanie z Polski, ale oni pomagają tym ludziom przeżyć, a nie nawracają ich na demokrację czy zachodni styl życia - wytłumaczy mi polski konsul, kiedy już wrócę do Mołdawii.<br /><br /><b>To miło, że pan wciąż żyje</b><br />Kiedy dzieci w Benderach nie chciały pisać cyrylicą, tylko uczyć się rumuńskiego, zamknięto szkoły. Gdy dzieci mimo to do nich weszły, otoczyło je wojsko czekające na rozkaz strzelania, jeśli prezydent Smirnow właśnie tego by sobie życzył. William Hill, szef misji OBWE w Mołdawii słał błagalne apele pisząc, że nie można dzieci wyrzucać ze szkół ani straszyć ich bronią. Prezydent Rumunii Ion Illiescu poprosił Rosję o pomoc w rozwiązaniu konfliktu, a Mołdawia wprowadziła sankcje ekonomiczne. bez skutku. Szkoły zamknięto, dzieci zmuszono do nauki rosyjskiego. - Te oprychy były wtedy gotowe strzelać do dzieci - powtarza Kira.<br />- Tutaj nie ma szans na szybką demokrację, tutaj potrzebna jest cierpliwa i skuteczna, powolna praca nad ludźmi - przekonuje Iwan. Kira i Iwan dopijają herbatę i rozchodzą się. Mimo że podobnie myślą i mieszkają w niewielkim, stutysięcznym mieście, nie wymieniają się kontaktami. Na wszelki wypadek wolą się nie znać. Nie spotkają się nigdy więcej. Od mołdawskiego kolegi, który dał mi na Iwana namiar, dowiem się, że zniknął miesiąc później, po naszej rozmowie i nikt nie wie, co się z nim dzieje. Kira nie odpowie na moje e-maile, a jej telefon będzie głucho milczał. A wcześniej, od razu gdy wrócę do Kiszyniowa, polski konsul powie mi z uśmiechem: "Bardzo mi miło, że pan wciąż żyje."<br /><b><br /></b><b>autor <b>Maciek Duszyński</b></b>
Komentarze (57)
najlepsze
http://www.youtube.com/watch?v=O6kub-Ehbd4 Fajny dokument m.in o tym
Drużyna Sheriff Tiraspol jest najlepszą drużyna w piłkarskiej lidze Mołdawii. Bez przerwy zdobywają tam mistrzostwo od sezonu 2000/2001.
swoją drogą, dobre nazwisko ma ten ich prezydent. jakby byl u nas kandydat nazwiskiem Wyborowy albo Luksusowy, to miałby wygraną w zasięgu ręki.
A poza tym to bardzo ciekawe, podobnie sprawa ma się z Abchazją http://pl.wikipedia.org/wiki/Abchazja
Tutaj zdjęcia opuszczonego dworca http://www.naluz.net/2010/03/19/opuszczony-dworzec-w-abchazji/
a miałam złe doświadczenia ze starymi dworcami kolejowymi (czytaj: dworcami PKP)
fajnie byłoby to odkupić i zrobić sobie letnią rezydencję.