To wygląda na szaleństwo
Rozmowa z Czesławem Ratką, inżynierem elektronikiem i autorem przekładu chilijskiej epopei „Araukana”.
Aleksandra Lipczak:
– Jak to było z nagrodą Cervantesa?
Czesław Ratka: – Abel Murcia Soriano, były dyrektor Instytutu Cervantesa w Krakowie i przewodniczący jury, mówił, że byli zaskoczeni. Zwykle na konkurs na najlepsze tłumaczenie z hiszpańskiego zgłaszane są współczesne powieści. A tu taki tytuł, książka, która była w Polsce nieznana przez 450 lat.
„Araukana”, chilijska epopeja narodowa z XVI w.
Kiedy już się zapoznali z książką, zapytali: kto to przetłumaczył? Czy ktoś zna autora przekładu? Nie. Sprawdźmy w takim razie, kto to wydał – powiedzieli. Zaglądają na pierwszą stronę: wydał Czesław Ratka. Redakcja: Dominika Ratka. Ją ktoś zna? Też nie? W takim razie trzeba zadzwonić do tłumacza.
Odbieram telefon. Dzwoni Zofia Jakubowska-Pindel z Instytutu i prosi, żebym się przedstawił, bo nic o mnie nie wiedzą.
Już wtedy pan wiedział, że wygrał?
Nie. Pytała tylko o mój dorobek. To nie mamy o czym mówić – odpowiedziałem. – Bo nie mam żadnego. To też jest jakaś informacja – powiedziała pani Zofia. Wtedy musiałem wyznać, czym się zajmuję zawodowo. To ich dopiero zbiło z tropu. Przecież to niemożliwe, żeby inżynier robił takie rzeczy. Ale jednogłośnie orzekli, że powinni nagrodzić akurat tę książkę.
Pana specjalizacja to pomiary wilgotności?
Przed prasą niczego nie da się ukryć. Kiedy dostałem nagrodę, od razu ukazała się notka: „Spec od pomiarów wilgotności z Gliwic przetłumaczył epopeję”.
To tajemnica?
To nie w porządku. Spece od pomiarów wilgotności nie robią takich rzeczy. To nie wiedza o elektronice pozwoliła mi przetłumaczyć „Araukanę”, tylko znajomość hiszpańskiego, zdobywana mozolnie przez 30 lat. Wolałbym, żeby doceniono to, co zrobiłem, a nie szukano sensacji.
Jury doceniło. Według jednej z jurorek, znanej tłumaczki Marty Szafrańskiej-Brandt, „rzadko zdarza się tłumacz pracujący z takim zaangażowaniem, prawdziwy amator, czyli, z łaciny, miłośnik. Połączenie talentu i pracowitości dało znakomity efekt”.
Elektronika nie ma tu nic do rzeczy. Jeśli chcemy sensacji, to mam większą. Niech pani sobie wyobrazi, że pediatra i ginekolog z Krakowa, który nigdy nie kończył romanistyki, przetłumaczył wszystkie komedie Moliera i inne klasyczne dzieła literatury francuskiej. Przecież nie za to cenimy Boya-Żeleńskiego, że był lekarzem. Nagrodę Nobla za „Chłopów” dostał nie Reymont – pracownik kolei, ale Reymont – pisarz.
A co to jest „Araukana”?
Jedno z najważniejszych dzieł renesansu, pierwsza epopeja napisana, a przynajmniej rozpoczęta, w Nowym Świecie. Epos narodowy opowiadający o walkach hiszpańskich konkwistadorów z Mapuczami, czyli Araukanami – jak nazwał ich Alonso de Ercilla y Zúńiga. Mali Chilijczycy uczą się w szkole jej fragmentów na pamięć.
Chilijski „Pan Tadeusz”?
Coś więcej. Jest opowieścią z pierwszej ręki o początkach narodu. Chilijczycy mieli szczęście: nie tylko znalazł się ktoś, kto opisał go na podstawie własnych przeżyć – bo Ercilla brał udział w konkwiście – ale też oddał sprawiedliwość obu stronom.
Hiszpanie mieli z Mapuczami ogromny problem. W innych punktach Ameryki wystarczyło pojmać albo zabić władcę, a cały naród poddawał się najeźdźcy. W Chile było inaczej. Mapucze byli plemieniem, z którym nikt sobie nie poradził, nawet Inkowie. Byli tak dobrze zorganizowani militarnie jak Spartanie. Przykładali wagę do wychowania młodzieży w duchu sportowym, mieli różnorodną broń, byli świetnie wyspecjalizowani.
Nie dali się podbić przez 300 lat.
Ercilla był pod wrażeniem. Do tego stopnia, że wręcz ich idealizował, widział u nich formy rządów, których na pewno nie mieli, łącznie z senatem. Traktując poważnie przeciwnika, wywyższał przy okazji Hiszpanów. „Taki splendor spływa na zwycięzcę, jaką miał sławę ten, kto poniósł klęskę” – pisał.
Współcześni zarzucali mu, że zbyt pięknie opisywał Indian.
To pana ujęło?
Wydrukowałem sobie z internetu pierwszą pieśń i zaraz zdałem sobie sprawę, jak trudno ją zrozumieć. Od dawna czytałem stare teksty w oryginale, bo XVI w. i historia konkwisty fascynują mnie od szkoły średniej. Jednak wszystkie były pisane prozą. A tu: poezja, i to jaka.
Oktawa królewska.
Jedna z najtrudniejszych form. Osiem wersów pisanych 11-zgłoskowcem, z których pierwszy rymuje się z trzecim i piątym, drugi z czwartym i szóstym, a dwa ostatnie ze sobą. AB AB AB CC. Zacząłem się zastanawiać, jak by to brzmiało po polsku. Pomyślałem, że skoro już tyle ślęczę nad jedną oktawą, spróbuję ją od razu zapisać.
Dwa dni posiedziałem nad pierwszą strofą i doszedłem do wniosku, że tekst jest nieprzetłumaczalny. Oryginał jest tak bogaty językowo, że nie będę umiał tego oddać.
18 miesięcy kartki przeleżały w szufladzie. Aż któregoś dnia, wracając z pracy, przypomniałem sobie fragment „Monachomachii”. (Szeptem) „Lecą sandały i trepki, i pasy,/Wrzawa powszechna przeraża i głuszy…” – i tak dalej. Olśniło mnie, że to jest dokładnie taka sama forma. AB AB AB CC. Pomyślałem: 11-zgłoskowiec Ercilli też może być taki żywy, potoczysty. Spróbowałem jeszcze raz przetłumaczyć pierwszą oktawę. Udało się. Druga poszła już sama. Tak się wciągnąłem.
Coś pan wcześniej pisał, tworzył?
Wierszyki satyryczne i okolicznościowe na różne okazje, fraszki, limeryki. Rodzina wiedziała o moich zainteresowaniach literackich. Tym razem nikomu jednak nie mówiłem, jaką sobie zabawę zafundowałem. Dopiero kiedy przetłumaczyłem 10 stron, przeczytałem kawałek synowi.
Pamiętam, jak pierwszy raz powiedziałem o „Araukanie” bratu i bratowej, jaką robotą się zająłem. Jak chcecie, przeczytam wam kawałek – mówię. Bo zawsze, kiedy jeździłem do nich do Krakowa, miałem przy sobie teczkę z tłumaczeniami. Kiedy się dowiedzieli, że to XVI-wieczna epopeja chilijska, myśleli pewnie, że zwariowałem. Ale usiedliśmy przy stole i przeczytałem im jedną pieśń. Następnego dnia mówią: poczytaj jeszcze. Przy następnych spotkaniach: i co, masz więcej? Pomyślałem, że jestem na dobrej drodze.
Ile czasu zajęło panu tłumaczenie?
4,5 tys. godzin. Wiem, bo zapisywałem. Zachowałem notatnik, w którym pod każdą datą notowałem liczbę oktaw, które tego dnia przetłumaczyłem, i ile czasu mi to zajęło. Praca nad jedną oktawą zajmowała mi średnio 4 godziny. Dziennie pracowałem przeciętnie 6 godzin, czyli wychodziłoby 1,5 oktawy na dzień.
A w latach?
Około trzech. Ale to jeszcze nie koniec, bo na razie przetłumaczyłem tylko pierwszą część „Araukany”. Od roku tłumaczę drugą i trzecią, które chciałbym wydać w jednym tomie. Jeśli zachowam takie tempo jak dotąd, powinienem je skończyć w ciągu trzech lat.
Dziś już pan coś przetłumaczył?
Wczoraj wieczorem przetłumaczyłem dwie oktawy, dziś po godzinie miałem trzecią. Była gotowa, zanim żona zrobiła śniadanie. Ale zdarza się, że po trzech dniach pracy nie mam nawet dwuwiersza.
Tutaj pan tłumaczy, w salonie?
Tu, przy tym stole, przy którym siedzimy. W salonie, który jest też sypialnią, jadalnią i gabinetem.
Pokażę pani, co dziś zrobiłem. To oktawa o pięknej Tegwaldzie, której mąż zginął w czasie walk. Przychodzi na pole bitwy, odszukać jego zwłoki. Na warcie stoi sam Ercilla, który przyłapuje ją, gdy ta krąży wśród trupów.
„
Gdy ją perswazją zdołałem przekonać,
Żeby przemogła swój lęk i nieśmiałość
I obiecała już uspokojona,
Że to z pogańskich dziwactw wynikało,
Zaraz ruchliwi, żwawi yanaconas
Ponieśli zimne, zesztywniałe ciało
Na grubej desce na swych barkach mocnych
Tam, gdzie jej słudzy czekali pomocni”.
Tu, na żółto, są fragmenty, które muszę skonsultować.
Z kim?
Z córką. Skończyła iberystykę, mieszka w Hiszpanii. Dobra jest, bo czepia się każdego słowa. A jeśli czegoś nie wie, pyta hiszpańskich znajomych.
Zajmuje się literaturą?
Nie, pracuje w urzędzie celnym.
Pan też tłumaczy po godzinach.
Nie mam wyjścia. Z tłumaczenia „Araukany” nie wyżyję.
Kiedy ma pan na to czas?
Chodzę do pracy piechotą, więc już drogę tam i z powrotem wykorzystuję na przemyślenia. Po powrocie jem obiad i siadam do tłumaczenia. Siedzę po kilka godzin dziennie, w weekendy dłużej. Nie zauważam, kiedy dzień mija. Jedni rozwiązują krzyżówki, ja tłumaczę epos. To mój relaks. Nawet jeśli mnie potem męczy po nocach.
A męczy?
Zdarza się, że wstaję w środku nocy, żeby zapisać jakąś frazę albo rym. Kiedyś mi się przyśniło, że układam oktawę. Rano, po przebudzeniu, jeszcze pamiętałem początek, po hiszpańsku i w polskim tłumaczeniu. Tylko że doszedłem do wniosku, że takiej oktawy wcale nie ma w „Araukanie”! To mózg ją sobie wymyślił, i to na dodatek w dwóch językach. Ale niech pani może lepiej tego nie pisze, bo to rzeczywiście wygląda na jakieś szaleństwo.
Pozazdrościć autodyscypliny.
Bo ja mam, proszę pani, na drugie Benedykt. Kiedy się urodziłem, w kalendarzu było Czesława i Benedykta, więc rodzice dorzucili też jego.
Mały Czesław Benedykt czytał książki o konkwiście?
Od zawsze fascynował mnie XVI w. Lubiłem się zastanawiać, jak potoczyłyby się losy świata, gdyby Kolumb nie wrócił ze swojej podróży. Jak by się amerykańskie cywilizacje rozwijały bez interwencji Europy, jaka byłaby bez nich Europa.
Ciekawiły mnie też przeżycia konwistadorów. Weźmy Ercillę. Był paziem na dworze Filipa II. Młody, niedoświadczony, bez prób literackich na koncie. Pojechał do Chile walczyć, ale wszystko, co tam widział, robiło na nim takie wrażenie, że postanowił to opisać. Nie był przygotowany, często nie miał nawet na czym pisać. Skrobał na liściach, skórze, rękawiczkach, butach. Niektóre kawałki materiału były tak małe, że mieściło mu się na nich tylko 6 wersów i miał potem problem, żeby je poskładać w całość.
Po 17 miesiącach pobytu w Chile pokłócił się z innym młodym szlachcicem, wyciągnęli miecze. A pojedynki były wówczas zakazane. Gubernator Chile skazał obu na karę śmierci. Potem zamieniono ją na wygnanie.
Taki był z niego awanturnik?
Sądząc po stylu, w jakim pisze, był spokojnym, pogodnym człowiekiem. To był młodzieńczy wybryk. Kiedy Ercilla dotarł do Peru, Pedro de Ursúa zbierał chętnych na słynną wyprawę do El Dorado. Gdyby się zaciągnął, pewnie skończyłoby się to dla niego źle, tak jak dla wielu, których wymordował psychopata Lope de Aguirre, co pokazał Werner Herzog w „Aguirre – gniewie bożym” i Carlos Saura w „El Dorado”. Ale on miał już chyba dość przygód. Wrócił do Hiszpanii i kontynuował pisanie „Araukany”.
Napisał coś oprócz niej?
Parę okolicznościowych sonetów. „Araukana” była jego opus magnum. Pisał ją całe życie, prawie do samej śmierci.
A pan tłumaczył coś jeszcze?
Znalazłem kiedyś w księgarni w Hiszpanii „Naufragios” (Katastrofy/Klęski – przyp. AL) Alvaro Nuńeza Cabezy de Vaca, XVI-wieczną opowieść człowieka, który przez sześć lat był w niewoli u Indian. Bardzo mi się spodobała, więc zacząłem szukać polskiego przekładu, ale go nie znalazłem.
Więc sam pan postanowił ją przetłumaczyć?
Chciałem się podzielić ciekawą książką ze znajomymi. Zobaczyć, jak zareagują. To jak ze zwiedzaniem. Trzeba pewne rzeczy skomentować z innymi. Nikt mi tego nie chciał wydać. Włożyłem tekst do szuflady i przestałem się zajmować tłumaczeniami. Dopóki nie trafiłem na „Araukanę”. Ale wtedy już wiedziałem, że jeśli będę chciał ją wydać, muszę zrobić to sam.
Wiedział pan jak? Wydana jest bardzo elegancko.
Tak się złożyło, że miałem w otoczeniu parę osób, które znały się na rzeczy. Dziewczyna mojego syna skończyła grafikę wydawniczą na ASP. Okładka, układ tekstu, wybór papieru, opracowanie graficzne to jej zasługi. Przygotowaniem map i zakładki zajął się mój syn – historyk i rysownik. Musiałem to zrobić jak najmniejszym kosztem, bo za wszystko płaciłem ze swojej kieszeni.
A to duże koszty są?
Wydałem „Araukanę” w 200 egzemplarzach. W sumie kosztowało mnie to jakieś 10 tys.
Zwróciło się?
Skąd, sprzedałem może 50 sztuk. Piszę sobie a muzom. Posiedzę kolejne trzy lata, dołożę 10 tys. i wydam kolejny tom. Który też będzie leżał tutaj.
(Wskazuje na stos książek)
Pana dzieło.
72 egzemplarze. Resztę w większości rozdałem albo rozesłałem do bibliotek, jak coś sprzedałem, to głównie znajomym.
A ten wazonik?
Nagroda Instytutu Cervantesa.
W Polsce jest takich 12 – dostali je najwybitniejsi tłumacze z hiszpańskiego. Pan jest chyba pierwszym samoukiem w tym gronie.
Zacząłem się uczyć hiszpańskiego, kiedy urodziła mi się córka, na początku lat 80. Pracowaliśmy z żoną na zmiany, pół dnia byłem w domu ja, pół ona. Trzeba było czymś zająć czas, kiedy Dominika spała. Zacząłem więc kurs radiowy Danuty Kurzycy i Kazimierza Sabika. Co tydzień była 15-minutowa lekcja-audycja, a raz na miesiąc kupowało się w kiosku zeszyty z ćwiczeniami. Potem zapraszałem do domu Kubańczyków studiujących w Polsce, żeby sobie porozmawiać.
A w pana rodzinnym domu w Rudzie Śląskiej się czytało?
Była XIX-wieczna „Encyklopedia ilustrowana wiadomości pożytecznych”. Jako dzieci lubiliśmy ją z braćmi przeglądać.
Ze starszym bratem lubiliśmy też uczyć się tekstów na pamięć. Wymyśliliśmy na przykład, że nauczymy się „Iliady”.
Ale chyba nie całej?
Całej. Potem chcieliśmy iść do „Wielkiej gry”. Wyznaczaliśmy sobie cel: dzisiaj się uczymy tyle i tyle. W pierwsze dni opanowywaliśmy 20 wersetów dziennie. Po dwóch tygodniach – ponad 40. Zaczęliśmy nawet do siebie mówić 13-zgłoskowcem. Proszę sobie wyobrazić, że do dziś znam na pamięć pół pierwszej księgi. To jest pół godziny mówienia.
„
Ojca zadżumionych” też pamiętam połowę. Brat też lubił poezję. To po nim przejąłem zamiłowanie do literatury. Chodził po mieszkaniu i uczył się na pamięć, a ja z nim. Była też mama. Znała dużo piosenek, wierszy. To miało jakiś wpływ.
Jakie to były wiersze?
Ludowe, często po śląsku. Polskiego zacząłem się uczyć dopiero w szkole, w domu mówiliśmy po śląsku. W szkole po polsku mówili zresztą tylko nauczyciele. Niektórzy śmiali się z dzieci, które nie umiały poprawnie złożyć zdania po polsku. Wyzywali je od nieuków, poniżali.
Taka była odgórna polityka, że nauczyciele byli z daleka, i to nie tylko w PRL. W wiosce dziadka, który pochodził spod Góry Świętej Anny, wszyscy mówili po śląsku. Przysłano więc nauczyciela z Bawarii, żeby nauczył dzieci niemieckiego. Efekt był taki, że po dwóch latach nauczyciel mówił po śląsku. Na wsi niemiecki nie był do niczego potrzebny.
Mama śpiewała i recytowała po polsku i śląsku. Bardzo dużo było tych tekstów, ale nikt ich nie zapisywał. Szkoda, bo pewnie znała je jeszcze od swoich rodziców. Myślę, że nasze zainteresowanie literaturą stąd się wzięło, że myśmy tak lubili te wierszyki.
To dlaczego wybrał pan inżynierię?
Chciałem znaleźć zajęcie, które mi pozwoli zarobić na życie. Po filologii albo historii mogłem co najwyżej zostać nauczycielem. Żona przez większość czasu nie pracowała. Kiedy dzieci były małe, gnałem z jednej pracy do drugiej, a pieniędzy i tak brakowało. A potem okazało się, że na zmianę pracy już za późno.
Kiedy wpisuje się pana nazwisko w Google, pojawia się informacja o patencie dotyczącym podłączenia drukarki wierszowej do mikrokomputera.
Jakieś tam osiągnięcia miałem. W latach 80. stworzyłem interfejs, który pozwolił podłączyć drukarkę pracującą z radzieckim komputerem do amerykańskiego. To było pasjonujące. Gdyby mi się nie udało, mogło się to wszystko spalić i trafiłbym za kratki. Ale
spróbowałem i dzięki temu zakład oszczędził grube pieniądze.
Jednak pracuję ponad 40 lat i gdybym miał opowiedzieć, co zrobiłem, to są same starocie, które się nikomu na nic dziś nie przydadzą. Elektronika szybko się zmienia, a to, co stare, przepada.
Dlatego pan tłumaczy?
Na początku kariery człowiek myśli: będę uczciwie pracował, to się czegoś dorobię. Haruje i niszczy sobie zdrowie. A potem, kiedy dochodzi do wieku emerytalnego i chciałby z owoców swojej pracy skorzystać, okazuje się, że jest schorowany i to, co odłożył, musi wydać na lekarza.
Sens ma tylko to, co się samemu stworzy. „Araukana” tchnęła we mnie nowe życie.
Co takiego w niej pana urzekło, że poświęcił jej pan tyle lat?
Zachwycił mnie język. Bo autor ciągle się tu popisuje: patrzcie, co umiem zrobić, jak sobie radzę z tą oktawą. Rozumie, że narzucając sobie tak surową formę, musi swój wiersz czymś ożywić, by był dla odbiorcy ciekawy; wprowadza więc całe mnóstwo środków językowych i stylistycznych. Są tu i wątki rzeczywiste, i mityczne, są homeryckie porównania, barwne opisy postaci, żywiołów, wyliczenia, przenośnie, gradacje. Ercilla się bawi, bije na przykład rekordy w liczbie imion, które jest w stanie pomieścić w oktawie. W jednej udaje mu się ich zmieścić aż 23 i nie jest to zwykła wyliczanka, bo oktawa ma oprócz tego swoją fabułę.
Pan też się tak popisuje?
Każdy autor pisze po to, żeby odnieść sukces. Ercilla mógł sobie wybrać łatwiejszą formę, ja mogłem wybrać inne dzieło. Kolega mówi: co ty, nagrobek sobie budujesz? Ale mnie to podbudowuje, że coś po mnie zostanie.
Jednak jeszcze nie spocząłem. Jeśli liczyć wszystkie trzy tomy, na dziś mam prawie 70 proc. Przetłumaczyłem 1816 oktaw, zostało 816.
Święta prawda z tym Benedyktem.
Teraz mówię rodzinie, żeby mówili do mnie Oktawian:
„
Pisanie oktaw na tym się skończyło
Że mi niestety zupełnie odbiło
Dlatego proszę, panowie i panie,
Zwracać się do mnie »panie Oktawianie”.
Aleksandra Lipczak 30 marca 2015 - Polityka