Trochę niepopularnych przemyśleń na temat własności intelektualnej
Napisałem kiedyś parę słów własnych przemyśleń w komentarzu ale jako, że nie przeglądam wykopu regularnie z reguły biorę się za tematy kilku- lub kilkunastu-dniowe i pewnie z tego powodu mało kto to przeczytał. A pomyślałem, że może jednak warto. W zasadzie jest to prze-klejony komentarz uzupełniony o bieżące przemyślenia. Pewnie zawiera trochę niepopularnych poglądów, ale właśnie chodzi mi o opinie i ewentualną dyskusję.
Zobaczymy czy przejdzie przez maszynkę kopiącą.
Tak jak w temacie, chciałem napisać coś od siebie o wartości własności intelektualnej, szczególnie popularny temat od kilku czy kilkunastu miesięcy za sprawą ACTA, PIPA, czy innych już obowiązujących(lub jeszcze nie) aktów prawnych, które w mniejszym czy większym stopniu regulują kwestie z nią związane.
Otóż do rzeczy:
Według mnie wartość wymierną powinny mieć 2 rzeczy: aktywność-praca i fizyczne obiekty, które można wymienić na inne(żywność, muszelki, pieniądze) bądź na pracę. To ile jest warta praca czy obiekt(fizyczny) nie zależy od właściciela tylko od tego ile jest za nią w stanie zapłacić zainteresowany, teoretycznie prosty mechanizm rynkowy, na przykład książka, obraz czy zbudowanie wieżowca, jeżeli nie znajdzie się ktoś kto zapłaci za to tysiące czy miliony to to nie jest tyle warte, choćby pochłaniało miesiące czy lata pracy.
Wracając do własności intelektualnej, idea-pomysł to w zasadzie ciąg myśli, jaką wartość mają myśli, słowa, w materialistycznym ujęciu żadną. Nie wymienisz ich na jedzenie, za 'dziękuję' nie dostaniesz jabłka(może w niektórych wypadkach tak, ale tu już nie mówimy o mechanizmie rynkowym, tylko o ludzkiej wrażliwości i chęci pomocy). Czytałem już o dzieleniu utworów na słowa, słów na litery alfabetu i opatentowaniu alfabetu i obciążaniu za jego używanie w mówionych czy pisanych słowach, absurd. Ale jednak choć brzmi to abstrakcyjnie to w pewnym sensie tak działa, albo wielu wpływowych ludzi chciałoby żeby tak działało, prawo autorskie.
Wiedza o konstrukcji urządzenia, sposobie pracy nie uprawnia jeszcze do roszczenia sobie praw do fizycznych obiektów czy samej aktywności. Daje pewną przewagę nad innymi, ale nie daje wyłączności, bo dopiero sama praca, konstrukcja, fizyczny obiekt jest ważna i być może warta dla kogoś.
Wracając jeszcze do idei własności utworów, słów, liter, weźmy na przykład słowo 'du.a', skonstruowanie słowa o takim znaczeniu i wypowiedzenie go (jako praca) nie jest trudne i wartość tej czynności jest pomijalne mała albo wręcz żadna, bo każdy może sobie ją wykonać we własnym zakresie, nie płacąc nikomu za powiedzenie 'du.a'. Ta sama zasada tyczy się całych zdań, czy tekstów. Problem zaczyna się dopiero w odpowiednim ułożeniu poszczególnych słów, zdań w wiersze, powieści, reportaże. Czy można taki twór uznać za własny? Gdzie kończy się pospolite używanie języka, a zaczyna utwór (np. literacki). Czy recytowanie wierszy w szkole albo uczenie się na pamięć książek(są tacy zapaleńcy) powinno być płatne? Z punktu widzenia wydawnictwa jak najbardziej. Wg mnie wartość pomysł ma na samym początku w chwili powstania i to jest przewaga, o której pisałem wcześniej. Można ją wykorzystać do sprzedania pierwszych kopii książek, e-booków jako formy rozprowadzania idei, a nie handlu ideą, która jest ulotna i może powstać teoretycznie w każdym umyśle, na pewno nie tak szybko i łatwo jak słowo 'd.pa', ale jednak każdy ma zasób słów, które mogą się złożyć w powieść.
To może teraz o czymś mniej abstrakcyjnym: film i muzyka. Za co płaci słuchacz/widz? Słuchacz płaci za dźwięki, za układ dźwięków w określonej kolejność trafiających dla ucha , widz płaci za obraz, za układ kadrów przedstawiających historię, które obserwuje i słucha.
Kiedyś żeby można było popatrzeć i posłuchać trzeba było fizycznie spotkać się z aktorami lub muzykami i obejrzeć i wysłuchać ich występ na żywo, płaciło się za pracę którą ci ludzi wykonywali na scenie żeby zadowolić widownie(oczywiście w ramach koncertów i przedstawień teatralnych ten układ nadal funkcjonuje). Teraz aktorzy i muzycy(choć pewnie częściej wytwórnie i producenci) chcą zagrać raz(wykonać pracę raz) zapisać to na nośniku i pobierać opłatę za każde odtworzenie ich pracy, dodatkowej pracy oczywiście w tym nie ma. A odbiorca ma płacić za to że w tym czasie aktorzy, muzycy popijają drinki. Na dobrą sprawę koszt kopii jest jedynie sumą nośnika i dystrybucji co w dobie Internetu jest pomijalnym kosztem, prawie jak powiedzenie 'du.a'. Znów wracając do wartości samego tworu, odbiorca płaci za formę nie treść.
Bardzo dobrze rozumiem, że koszt wytworzenia filmu czy może lepiej powiedzieć koszt pracy włożonej w powstanie filmu jest duży, ale to wszystko opiera się na tych samych mechanizmach, ktoś komuś płaci za sprzęt za jego pracę(swoją drogą większą część budżetów filmowych pochłaniają gaże aktorskie, którzy wyjątkowo wysoko cenią swoją pracę). Opłata za kino nie jest opłatą za film, jest opłatą za obejrzenie filmu w warunkach jakie zapewnia właściciel kina, duża ciemna sala, duży obraz, śmierdzący popcorn...(forma nie idea) Ale co kto lubi. Koszt obejrzenia ściągniętego filmu w warunkach domowych z punktu widzenia rynku jest obecnie pomijalne niski. Trzeba oczywiście zapłacić komuś za kanapę i telewizor/komputer i dostęp do Internetu, ale płacimy za to osobno z myślą wielokrotnego wykorzystania. Ewentualna niska jakość filmu jest czymś na co dobrowolnie się godzisz nie chcąc ponosić kosztów komfortu jakim jest kino. Ale opłata za film? Nie płacisz nikomu żeby przed tobą występował, bo fizycznie go tu nie ma, nawet nie płacisz za nośnik, ani to żeby ktoś go przyniósł-dostarczył, bo są narzędzia, które umożliwią ci to wszystko.
Model reprezentowany przez wytwórnie i pewnie wielu nieświadomych artystów opiera się na sprzedawaniu tej samej rzeczy wiele razy, bez ponoszenia dodatkowych kosztów pracy związanych ze sprzedawanym produktem. W jaki sposób gospodarka ma funkcjonować w warunkach gdy nic nowego nie jest wnoszone: ani produkt ani praca, a koszty jednak są generowane, prowadzi to do zakłócenia normalnego mechanizmu równowagi kosztów i płac w społeczeństwie, bo jedna ze stron chciałaby brać więcej niż daje. Oczywiście jest to duże uogólnienie bo rynek nie składa się tylko z producentów i odbiorców kultury i pieniądze jednak krążą, co nie zmienia faktu, że ich dystrybucja nie jest naturalna, już nie mówię sprawiedliwa bo to jest dość względne pojęcie.
Jeszcze słowo o kopiowaniu: wyobraźmy sobie, że umiem grać(gitara, skrzypce, banjo, czy co tam jeszcze) i ponadto mam dobry słuch... Gram sobie (i śpiewam) piosenkę mojego ulubionego muzyka dajmy na to w 80% wychodzi tak samo, teoretycznie wg polityki piractwa kopiuję jego pracę bo robię to co on(bez jego pozwolenia, wtf?), efekt końcowy jest taki sam(albo na tyle zbliżony, że nieodróżnialny od oryginału) i jeszcze ktoś może zapłaci za to mi, a nie pierwszemu twórcy. W tym rzecz, że to ja macham ręką, ja się drę, ja 'pracuję' na tę muzykę, artysta czy wydawca w tym czasie popija drinki i liczy kasę z kolejnych sprzedanych płyt i wygranych procesów. Znów można by rzec, że przecież utwór jest czyjąś własnością, tylko właściwie czyją? Muzyka? Pisarza tekstów? Czy może specjalisty od edycji dźwięku? Jeśli chodzi o teksty to pewnie część dzisiejszych piosenek mogłaby powstać w głowach lepiej rozwiniętych przedszkolaków, no ale śpiewa to piosenkarz więc jest jego własnością. I znów wrócę do tego o czym pisałem wcześniej. Sprzedaż powinna ograniczać się jedynie do formy: płyta, mp3, koncert. Wtedy wiadomo czego się słucha, co się ma i za co się płaci. Za muzykę na płycie czy za możliwość posłuchania człowieka na żywo, widać co powinno być wartością - koncert czyli bieżąca praca artysty(jak wiadomo jest na to popyt i to wcale nie mały). Muzyka na płycie czy w Internecie powinna być formą promocji formy, która faktycznie powinna kosztować. Niestety proporcje wyglądają inaczej i płytowa wersja jest warta połowę biletu na koncert.
Przekładając to na strefę informatyczną, to w jaki sposób można wejść w posiadanie jakiegoś produktu i to na własnym nośniku jest tylko wartością mojej pracy jaką włożyłem w pozyskanie tego, nieważne jak mała ona by nie była, Czy wiąże się z brzękaniem na gitarze czy wyklikaniem paru linków. Trzeba się liczyć z ryzykiem trafienia na zupełnie coś innego czy nawet uszkodzenie komputera czy softu przez wirusy. Zwyczajnie nie płaci sie wtedy za komfort uczestniczenia w koncercie czy choćby dostarczenia albumu na płycie w pudełku z dostawą pod drzwi.
Oczywiście wszystko co powyżej jest pewną idealizacją rozwiązania problemu, który uważam, że istnieje, a pomysły lobby producentów i wydawców tylko go pogłębiają. W świetle już istniejących praw i mechanizmów rządzących rynkiem kultury, nastawionych w dużym stopniu na zysk, a nie na rozwój czy różnorodność, nie widzę drogi zdrowego rozwiązania bieżącej sytuacji, kiedy wszelkie głosy sprzeciwu są publicznie krytykowane, wyśmiewane czy wręcz penalizowane.
Nie dajmy się zwariować.
Komentarze (2)
najlepsze
Bloga nie prowadzę, na książkę pewnie nie znalazłbym czasu:-) Tu jednak jest miejsce w społeczności internetowej, gdzie można takie rzeczy robić.