W ostatnim wpisie obiecałem, że będzie historyjka poświęcona mojemu kumplowi-piesełowi, no i właśnie jest. To będzie kontrowersyjna opowieść, bo pewnie wielu miłośników zwierząt uzna, że niepoprawnie się tym psem opiekowałem. Jedyne, co mam na swoje usprawiedliwienie, to to, że ja się wtedy nie potrafiłem zaopiekować samym sobą, a co dopiero kimś jeszcze. Może pieseł nie miał u mnie psiego raju, ale starałem się, żeby nie czuł się gorszy od innych członków stada i traktowałem go - a właściwię ją - jak kumpla.
Ani wtedy, ani dzisiaj, nie zdecydowałbym się sam z siebie trzymać psa myśliwskiego w bloku. Wyszło to trochę przypadkiem. Na pierwszym roku studiów mieszkałem z parką, która sprawiła sobie małego piesełka. O, jaki słodki, jaki śmieszny, jaki puchaty. Potem pieseł podrósł, zaczął gryźć buty, aparaty fotograficzne i piloty do telewizora, no i zostawiać na wszystkim sierść. Po roku ta parka kupiła sobie mieszkanie na kredyt, no i ten chłopak zdecydował, że w ich nowej, wypasionej chawirze nie ma miejsca na kudłatą i rozrabiającą Łyżwę. Pieseł miał iść do schroniska. Parę dni się z tym mordowałem, ale w końcu mówię, że pies nigdzie nie idzie i zostaje ze mną - bo już się trochę z tą Łyżwą zaprzyjaźniłem. Dostałem jeszcze od tej parki 100 złotych wyprawki na nową drogę życia, i tak zostałem z wielkim, sierściastym wyżłem na 60 metrach kwadratowych w bloku.
No jak stulejki, chce któraś dysk?