Ten mały eksperyment, jakim było powierzenie kreatywnej kontroli nad dziełem jednemu reżyserowi i pisanie pod jego styl tworzenia zdecydowanie się opłacił. I choć przypisywanie wszystkich pozytywnych aspektów jednemu człowiekowi byłoby swego rodzaju nierozwagą to trzeba przyznać że jego wkład był ogromny. Wystylizowany w każdej klatce z przepiękną scenografią, oświetleniem, kostiumami, ale też z pewnym wyczuciem, jak przy doprawianiu wykwintnej potrawy. Soderbergh nie bał się zabawy z różnego rodzaju ujęciami i cięciami, czasami w bardziej oczywisty, a niekiedy bardziej subtelny sposób. To chyba pierwszy przypadek w historii telewizji, kiedy to nie fabuła i nie historia pokazana na ekranie była motorem napędzającym cały serial, tylko świat przedstawiony i sposób w jaki został ukazany (bardzo podobnie jak w przypadku zakończonego już #madmen, z tym że tam rdzeniem był zbiorowy główny bohater - społeczeństwo Ameryki w latach 60. ubiegłego stulecia. Między tymi serialami jest o dziwo dość sporo podobieństw, ale to temat na inną dyskusję).
Właśnie ten scenariusz spada na dalszy plan - nie ma w nic złego, nie ma żadnych dziur czy zaniedbań, ale jest ciągle przyćmiewany, jak nie przez reżyserię to przez fenomenalną muzykę elektroniczną Cliffa Martineza, czy też kawał genialnego rzemiosła aktorskiego. Na początku co do tego mogły być wątpliwości, wszak mieliśmy tylko Clive'a Owena i kilkunastu stosunkowo nieznanych aktorów, jednak pozwalając im na rozwinięcie udowodnili, że nie odstają tak bardzo od legendy. Nie tylko postacie pierwszo- i drugoplanowe, także i ci przemykający gdzieś tam w tle, pojawiający
Dobrze jest jechac rankiem rowerem do pracy, chocby byla to ciężka praca, wczesny ranek i stary rower, skoro wie się, że po tej samej planecie , po której chodzę ja, chodzi sobie Catherine Zeta-Jones.