Mieliście kiedyś uczucie że nie potraficie wykrzesać z siebie więcej niż jest to potrzebne żeby zatrzymać przy sobie kogoś dobrego? Że wszystkie próby i tak kończą się fiaskiem, że wasz naturalny stan to bycie mniej niż człowiekiem i nieważne jak wiele z siebie dajecie, bycie z kimś dobrym nie jest czymś co się spełni, bo każda dobra osoba którą chcesz wpuścić do swojego życia wchodzi z uśmiechem, wyciągając rękę do ciebie mówiąc
@Noneq ogarniasz w jakiś sposób odbudowanie w sobie człowieka co czuje więcej współczucia i czułości niż przeciętna pralka względem bliźniego czy raczej pass?
Pozytywne myślenie traci cały blask jak masz niezbite dowody że zasoby na podorędziu się kurczą bez widocznych szans na uzupełnienie i nawet będąc oswojonym z faktem że wszystko się kiedyś kończy itepe itede nie widzę sensu w dawaniu z siebie wszystkiego bo doszło do momentu gdzie moje wszystko znaczy guano dla innych. Szukałem oparcia u innych ale problem leży w tym że doprowadziłem to takiego stanu że żeby miało to jakikolwiek sens