NAZWA
Nad łąkami wstawał świt. Pierwsze blade promienie słoneczne zatrzymywały się na wiszącej nisko mgle, tworząc białą iluminację. Ponad nią czarne obrysy drzew rzucały cienie na tę swoistą, mleczną pierzynę. W powietrzu rozbrzmiewały pierwsze ptasie śpiewy i gra niezliczonej liczby świerszczy. Przez sam środek tej jakże zacnej okolicy jechał stępa niewielki oddział wojów, któremu przewodził sam wódz wodzów, najwspanialszy dowódca i najmiłościwszy władca ziem okolicznych i… tych trochę dalszych, które nie zmieściły się w kadrze.
– Tutaj zaobozujemy – polecił Lech i zeskoczył z konia. Po całonocnej podróży rzyć mu doskwierała niemiłosiernie, ale nie mógł tego dać poznać po sobie, gdyż – jak każdy prawdziwy przywódca – musiał dbać o swój wizerunek. Ale wizerunek wizerunkiem, a fizjologia swoje i jeszcze żaden, nawet największy wódz, z nią nie wygrał.
– Posilimy się nieco i ruszamy dalej – zakomenderował. – Przed nami jeszcze dwa dni podróży.
Wszyscy wiedzieli, na co się piszą, gdy wódz postanowił objechać swoje ziemie. Mimo że ówczesny język nie dysponował jeszcze tym terminem, to jednak wodza spokojnie można byłoby nazwać pracoholikiem. Potrafił godzinami dyktować edykty i rozporządzenia, a to wszystko zaraz po przebudzeniu. Dlatego w jego sypialni zawsze, gdy tylko słońce zaczynało zaglądać przez okna, musiał być skryba, który szybko notował każde wypowiadane przez wodza słowo. Dopiero po tym władca wstawał na śniadanie i zajmował się pozostałymi obowiązkami. Gdy zarządził zwiedzanie swoich ziem, gwardia przyboczna tylko westchnęła i pogodziła się ze swoim losem. Podróż trwała już blisko tydzień, w ciągu którego spano krótko, jechano długo, jadano rzadko, a srano w biegu. Tak miało być także tym razem, szybki odpoczynek, czyli krótkie leżenie, może drzemka i powrót na siodła. Postanowiono więc wykorzystać czas do maksimum. Błyskawicznie rozpalono ognisko, na którym wylądowały upolowane poprzedniego dnia króle i dzikie ptactwo. Wojowie z zadowoleniem zasiedli do pieczenia mięsa i wesoło gwarzyli. Tylko skryba wydawał się zmartwiony. Usiadł strapiony obok posłania wodza, przeświadczony o tym, że jedynie jemu nie uda się zasnąć, bo wódz, choć miłościwy, miał swoje żelazne zasady. A jedną z nich, choć jeszcze niespisanych, była obowiązkowa obecność przy nim skryby zaraz po przebudzeniu. I tak, gdy cały oddział posilił się skromnym śniadaniem i zapadł w głęboki sen, skryba samotnie trzymał wartę przy wodzu.
Ledwo co mgła zdążyła zniknąć na dobre w tym miejscu, gdzie znika, gdy wstaje pełne słońce, a wódz już się przebudził i zaczął jak zwykle dyktować swoje cholernie ważne przemyślenia.
– Ludność okoliczna powinna wiedzieć, gdzie żyje. Niech wszem wobec i każdemu z osobna będzie wiadomo, że te ziemie noszą nazwę… – zawahał się. – Lechistan? Nie, skreśl to. Może Lechosłowacja? Też nie. Cholera. – Wódz się zacukał. – Może jednak nie powinienem nazywać kraju od swojego imienia, bo inaczej jak przyjdzie po mnie sprawować władzę jakiemuś dupkowi, to ten gotów zmienić nazwę na Dupostan. Co o tym myślisz? – zwrócił się do skryby, a ten notując jeszcze ostatnie słowa swojego pana, pokiwał twierdząco głową.
– Ech. Jesteś beznadziejny. – Wódz machnął na niego ręką. – Gdybyś nie był jedynym piśmiennym w okolicy, wymieniłbym cię na kogoś bystrzejszego. Skryba natychmiast wykazał się bystrością i odparł bez ogródek:
– Ale jestem jedynym, i w dodatku, póki żyję, monopol na czytanie i pisanie trzymam właśnie ja. To moja polisa ubezpieczeniowa na wypadek próby zdymisjonowania mnie. – Tutaj zrobił wymowny gest, przejeżdżając palcem wskazującym po szyi.
– Zrozum, chłopie, w nowoczesnym państwie wszyscy powinni umieć czytać i pisać. – Wódz podjął kolejną próbę przełamania monopolu skryby.
– Czytać może i tak, ale na pewno nie pisać. Co to, to nie. Co z tą nazwą? – zmienił temat skryba.
– Ano… Może ty coś zaproponujesz?
– Może… Chorwacja?
– Miało nie być od imion. – Wódz się skrzywił i Chorwa wrócił do pisania. Tymczasem kolejni wojowie zaczęli się budzić i przysłuchiwać dyskusji. To znaczy – co rozumniejsi, bo reszta zajęła się zwijaniem obozu. Ktoś pojechał po świeżą wodę do pobliskiego strumienia, inni wskoczyli na konie i ruszyli upolować coś na kolejny posiłek. Życie obozowe powoli zbliżało się do przykrego punktu, w którym należało ruszać w dalszą drogę. Ale wódz wciąż leżał zasępiony, bo jego ziemie nadal nie posiadały nazwy. Może częściowo tylko udawał zmartwienie, bo wykoncypował, że rzyć właśnie w tej pozycji boli go najmniej.
Gdy słońce stało już wysoko, a zapasy zostały uzupełnione, zwołał wszystkich w krąg i przemówił:
– Poddani… – grupka wojów rozejrzała się zdezorientowana wokół, upewniając się, czy aby na pewno do nich są kierowane te słowa – stanęliśmy na rozdrożu – tym razem co głupsi spojrzeli pod nogi w poszukiwaniu jakiejś ścieżki lub traktu – nasze młode państwo pozostaje bezimienną krainą, którą każdy lokalny władyka nazywa sobie, jak tylko chce. Wczoraj byliśmy w Wyrastanie, czyli na ziemiach Wyra. Jutro dotrzemy do kolejnego grodu, który bogowie jedyni wiedzą, jakie nosi miano. Boję się już nawet pytać o nazwy po tym, jak odwiedziliśmy ziemie Paka i Uzbeka. Tak dłużej być nie może. Musimy tutaj, wśród tych nieocenionych krajobrazowo łąk, zdecydować, jak nazwiemy te ziemie. Poza tym – to już dodał trochę ciszej – głupio tak przed naszymi sąsiadami mówić ciągle: ziemie Lecha. To nie brzmi zbyt poważnie, bo nie wiedzieć czemu, przez brak własnej nazwy zrównują nas z tymi dzikusami ze wschodu. Na tę wzmiankę rozległy się gniewne pomruki. Zatrzęsły się trzymane pionowo włócznie, bo wszyscy, jak tu stali, niejednokrotnie musieli się potykać z sąsiadami ze wschodu. Choć wieść niosła, że i tamci mają jakieś państwo, a co odważniejsi twierdzili nawet, że rządzi nim jeden władca, to jednak cała wymiana kulturowa opierała się głównie na wymianie przekleństw przez rzekę graniczną i podkradaniu sobie żywego inwentarza. Mnożyły się nawet dowcipy o wschodnich sąsiadach w stylu: „Co robić, gdy wieje wiatr ze wschodu? Wiać razem z nim”. Dlatego też każde przyrównanie dumnego narodu do wschodniego sąsiada wzbudzało zawsze mniejszą lub większą agresję. Mnożyły się wypadki, gdy ktoś pomówiony o kontakty ze wschodem lub wschodnie pochodzenie dawał upust swojej frustracji przez cios pięścią w twarz pomawiającego. Także teraz wspomnienie o wschodnich plemionach wzbudziło w wojach gniew i od razu rozległy się głosy, że nazwa jest rzeczywiście ważna. Na to właśnie liczył mądry i przebiegły władca tych ziem.
– Panowie – rzekł oficjalnym tonem – czekam na propozycje.
– Bułkaria! – pieprznął ktoś z tyłu, a był to syn piekarza.
– Podniebiosan! – wykrzyknął syn kapłana i młynarzówny.
– Skoro tu się kończy cywilizacja i dalej żyją już tylko barbarzyńcy, to może Stoperan? – zaproponował zielarz.
– A może Krainy Zjednoczonego Śródziemia? – padła kolejna propozycja.
– Skoro w naszym państwie mamy ludzi w tak różnym stopniu majętnych i tak różnych stanów, to może Stany Zjednoczone Śródziemia? – pociągnął pomysł ktoś inny.
– Za długa, coś krótszego – poprosił wódz.
– A może skoro żyją tu jakieś france, to nazwiemy się Francja – zażartował syn kapłana, ale szybko został zgromiony przez resztę i odsunięto go z kręgu.
Wódz usłyszał jeszcze wiele głupich i niedorzecznych propozycji, ale żadna nie przypadła mu do gustu. Im dłużej obradowali, tym bardziej zagłębiali się w samą ideę nazwy. Co powinna odzwierciedlać? Czy męstwo i honorowość ludzi żyjących w państwie, czy może walory przyrodnicze samej krainy? Jedni upierali się bez końca przy swoich pomysłach, inni znów co rusz rzucali pierwsze lepsze określenia, które tylko częściowo pokrywały się z koncepcjami wodza. Po jakimś czasie Chorwa, który notował każdą propozycję, spostrzegł, że reszta kompanii proponuje już tylko pochodne nazw, które zaproponował sam wódz. Dowodziło to jedynie tego, że wszystkim zabrakło pomysłów i aktywni pozostali wyłącznie ci, którzy za wszelką cenę chcieli się podlizać władcy. On sam w końcu też to zauważył, bo stracił cierpliwość i zawołał:
– Stop, panowie. Przerywam dalsze dysputy, bo jak widzę, nie mają one najmniejszego sensu. Wiem, jak trudno wymyślić coś na poczekaniu, dlatego daję wam czas na przemyślenie. Chciałbym, by każdy z was zastanowił się, w jakim kraju chciałby żyć.
– Ja bym chciał żyć na zachodzie – wtrącił syn kapłana i młynarzówny, który niepostrzeżenie znów znalazł się w kręgu i ponownie został z niego brutalnie wypchnięty.
– Dość! – rozsierdził się wódz. – Daję wam czas na przemyślenie i czekam na propozycje, nim dotrzemy do kolejnego grodu. A teraz na koń, drużyna, i niech bogowie nas prowadzą.
Ruszyli w drogę. Z początku bogowie może faktycznie ich prowadzili, ale ostatecznie lepszy od bogów okazał się woj Bogumił, który pochodził z tych stron. Za dnia przekroczyli rzekę i wódz znów się zasępił, bo doszedł do wniosku, że nazwa kraju to jedno, ale dla porządku powinno się ponazywać także rzeki, góry i poszczególne krainy. Z samych okolic, które do tej pory zwiedzili, wyszło mu, że powinien już nadać około setki nazw. Tymczasowo postanowił oddalić od siebie ten problem, przyjmując zasadę hierarchiczności nazewnictwa. „Najpierw kraj, a później będę się rozdrabniał” – pomyślał. Nim słońce zaszło, przejechali przez las i pod wieczór wyjechali na otwarte tereny. Gdy Bogumił zapewnił wodza, że do grodu jest już tylko pół dnia drogi, ten rozkazał postój, by nie trafić pod bramy w środku nocy. Ledwie zdążyli rozłożyć obóz, a wódz znów musiał wysłuchiwać niedorzecznych nazw proponowanych przez największych lizusów w oddziale. Sklął ich wszystkich i zapowiedział, że teraz oczekuje już tylko przemyślanych propozycji i będzie karał za lizusostwo. Groźba poskutkowała jedynie częściowo i wódz nadal był zmuszony wysłuchiwać propozycji w stylu: Kraj Owiec czy Urozmaicona Kraina, i to we wszystkich możliwych wersjach, łącznie z kombinacjami wyrazów i ich skrótami. W ten sposób usłyszał: Kowiec, Ukraina, Kraputra i Pipa. To ostatnie było skróconą wersją Pięknego Państwa zaproponowaną przez największego głupka w oddziale – Bolka, syna chłopki i chłopa, których ludzie podejrzewali o pokrewieństwo. Dzieciak nie miał w życiu lekko. Gdy był młody, wszyscy go wyzywali i bili, a gdy podrósł i zmężniał tak bardzo, że bicie go stało się ryzykownym zajęciem, przygarnął go sam wódz i wcielił do osobistej gwardii. Bolko oddałby za wodza życie, gdyby ten poprosił, ale wszystko, co mógł zrobić, to trwać przy nim cierpliwie, aż nadarzy się sposobna chwila na udowodnienie swojej miłości do pana. Zachęcony tym, że wódz potrzebuje pomocy wszystkich, zapragnął wykazać się inicjatywą i rzucał kolejne propozycje. Wszystkie one były, mówiąc kolokwialnie, o kant dupy potłuc, ale wódz nie potrafił się na niego gniewać, bo chłopak, primo, miał dobre intencje, a secundo, szczerze chciał się przysłużyć swojemu panu. I to właśnie do niego wódz skierował kolejne słowa:
– Posłuchaj mnie, Bolko. – Chłopak wyciągnął szyję i wybałuszył oczy, co miało dawać jednoznacznie do zrozumienia, że zamienił się w słuch. – Jak ci się zdaje? Co powinna odzwierciedlać nazwa naszego nowego państwa? Czy powinna określać ludzi, ich męstwo i dobroduszność, czy też raczej wychwalać piękno tych ziem? Jak myślisz, Bolko?
Wszystkie oczy spoczęły na nim, a on strwożył się, poczerwieniał i wsadził brudny paluch wskazujący w gębę. Myślał długo, ale wódz go nie pospieszał. Wojownicy czekali cierpliwie, aż idiota przemówi. W końcu wyjął obśliniony, ale już czystszy palec z ust i powiedział:
– Myślę, że nie ludzi – zaczął wolno, z wahaniem, bacznie obserwując reakcję wodza i innych. – Ludzie się tu zmienią, po jednym pokoleniu przyjdzie następne, a kto wie, jakie ono będzie. Może u nas dobrzy ludzie kiedyś powymierają albo wyjadą, a zostaną sami źli. Nieładnie wtedy nazywać dobrymi tych złych. Ja to bym, wasza miłość, coś z ziemią wymyślił. Piękna to kraina, a malownicza, jak mało która… To znaczy tak słyszałem, że u nas pięknie, bo żem nigdzie indziej nie był, ale mnie się tu podoba. Bogowie tu łaskawi, zwierzyny dużo, słoneczko też pięknie świeci, a maki to chyba na całym świecie nie rosną piękniej niż u nas. Nasz kraj to nasze dobro i chwalić się go powinno po wieki – zakończył, a wszyscy spojrzeli na wodza.
– Masz rację, Bolko, i pięknieś nam to wszystko wyłożył – podsumował wódz. – Tak więc, panowie, szukajcie nazwy od walorów przyrodniczych. Czekam tylko na dobre pomysły! A teraz kończmy dyskusję. – Wódz klasnął w dłonie. – Wierzę, że musimy tę sprawę rozstrzygnąć na większym forum. Tymczasem chodźmy spać, bo za parę godzin znów trzeba nam wsiąść na koń. – Wodzu – zagadnął jeden, ten co wcześniej Bułkarię proponował – jakże to od przyrody, przecież tu u nas same pola i lasy? Piękne, nie zaprzeczę, ale jednak tylko pola i lasy. Lasy i pola.
– Może… Poland? – zaproponował Bolko, ale nikt go już nie słuchał. Jedynie Chorwa zanotował ten ostatni pomysł i odłożył pióro, bo sam był niemiłosiernie zmęczony.
link do księgarni, w której można kupić całość:
//zaczytani.pl/ksiazka/legenda_nieswietego_marcina,druk
Komentarze (2)
najlepsze
I w tym momencie już wiem, że to nie książka, dla mnie. Nic mnie tak nie irytuje, jak opisy i porównania, które koniecznie muszą być "z pompą". Tak dla mnie, przerost formy nad treścią. Nauczycielkom od polskiego raczej się spodoba.
Gasnący dzień zachodem się rozpalił, stoimy tak bez słowa, ja i ty...