#devilmancrybaby Wrażenia po seansie
Odkąd obejrzałem w tym roku Space Dandy i wpadłem na te bardziej "niestandardowe" odcinki obudziły się we mnie ukryte pokłady niesłychanej sympatii do art-houseowej animacji. Tym bardziej się ucieszyłem, że za kolejne anime, na które wykłada pieniądze Netflix będzie odpowiadała osoba utożsamiana z tym stylem: Masaaki Yuasa. A więc mamy nietuzinkowego reżysera i historię obchodzącą w zeszłym roku 45 lat od momentu pierwszej publikacji. Nie da się ukryć, że to kawał czasu i oryginał zdążył się już mocno zestarzeć, a w międzyczasie być inspiracją dla kolejnych pokoleń twórców w Japonii, bo bez Devilmana prawdopodobnie nie byłoby Berserka, czy Neon Genesis Evangelion. Tak, wpływy opowieści Go Nagaia sięgają daleko i nie sposób przecenić jego wpływu na cała branżę, bo w swoim czasie była to prawdziwa rewolucja: pierwszy raz na kartach mangi ktoś odważył się w tak naturalistyczny sposób poruszyć tematy przemocy, nagości i pociągu seksualnego. Jednak, w jaki sposób zaadaptować tego typu kultową historię?
Yuasa zdecydował się na bardzo śmiały krok i zamiast kisić się we wczesnych latach siedemdziesiątych postanowił, że trzeba historię przenieść do czasów współczesnych oraz zreinterpretować ją na własną modłę. I to był strzał w dziesiątkę. Nie mogę nie pochwalić tej decyzji - dzięki temu opowieść nadal pozostała świeża i aktualna. Niektórzy hardcoreowi fani oryginału strasznie na ten ruch psioczyli, ale moim zdaniem inaczej tego się zrobić nie dało. Minęło w końcu te prawie pół wieku i pewne rzeczy paskudnie się przez ten czas zestarzały. I nie mówię tutaj nawet o oprawie graficznej, ale bardziej o strukturze opowieści, ta ucierpiała najgorzej na upływie czasu, po prostu dzisiaj tak się już nie pisze tego typu historii. Gdyby to zostawić tak jak Go Nagai stworzył... no nie wiem, czy seria nadawałby się do oglądania przez współczesnego widza. Szczególnie w momencie, gdy historia zamienia się u niego w opowieść typu "potwór tygodnia", na czym cierpią postacie poboczne oraz główny konflikt, który przez to nie może wybrzmieć w finale. Tymczasem Yuasa postanowił właśnie poświęcić część walk skupiając się bardziej na bohaterach oraz emocjach, co spowodowało, że zakończenie po prostu wgniata w fotel, a poszczególne pojedynki są bardziej wielowymiarowe i angażujące.
Nasz
Odkąd obejrzałem w tym roku Space Dandy i wpadłem na te bardziej "niestandardowe" odcinki obudziły się we mnie ukryte pokłady niesłychanej sympatii do art-houseowej animacji. Tym bardziej się ucieszyłem, że za kolejne anime, na które wykłada pieniądze Netflix będzie odpowiadała osoba utożsamiana z tym stylem: Masaaki Yuasa. A więc mamy nietuzinkowego reżysera i historię obchodzącą w zeszłym roku 45 lat od momentu pierwszej publikacji. Nie da się ukryć, że to kawał czasu i oryginał zdążył się już mocno zestarzeć, a w międzyczasie być inspiracją dla kolejnych pokoleń twórców w Japonii, bo bez Devilmana prawdopodobnie nie byłoby Berserka, czy Neon Genesis Evangelion. Tak, wpływy opowieści Go Nagaia sięgają daleko i nie sposób przecenić jego wpływu na cała branżę, bo w swoim czasie była to prawdziwa rewolucja: pierwszy raz na kartach mangi ktoś odważył się w tak naturalistyczny sposób poruszyć tematy przemocy, nagości i pociągu seksualnego. Jednak, w jaki sposób zaadaptować tego typu kultową historię?
Yuasa zdecydował się na bardzo śmiały krok i zamiast kisić się we wczesnych latach siedemdziesiątych postanowił, że trzeba historię przenieść do czasów współczesnych oraz zreinterpretować ją na własną modłę. I to był strzał w dziesiątkę. Nie mogę nie pochwalić tej decyzji - dzięki temu opowieść nadal pozostała świeża i aktualna. Niektórzy hardcoreowi fani oryginału strasznie na ten ruch psioczyli, ale moim zdaniem inaczej tego się zrobić nie dało. Minęło w końcu te prawie pół wieku i pewne rzeczy paskudnie się przez ten czas zestarzały. I nie mówię tutaj nawet o oprawie graficznej, ale bardziej o strukturze opowieści, ta ucierpiała najgorzej na upływie czasu, po prostu dzisiaj tak się już nie pisze tego typu historii. Gdyby to zostawić tak jak Go Nagai stworzył... no nie wiem, czy seria nadawałby się do oglądania przez współczesnego widza. Szczególnie w momencie, gdy historia zamienia się u niego w opowieść typu "potwór tygodnia", na czym cierpią postacie poboczne oraz główny konflikt, który przez to nie może wybrzmieć w finale. Tymczasem Yuasa postanowił właśnie poświęcić część walk skupiając się bardziej na bohaterach oraz emocjach, co spowodowało, że zakończenie po prostu wgniata w fotel, a poszczególne pojedynki są bardziej wielowymiarowe i angażujące.
Nasz
Z listy odrzuciłem jedynie Koi wa Ameagari no You ni - w sumie sam nie wiem czemu, na razie nie mam ochoty tego oglądać. Ale czuję, że jednak kiedyś zrobię sobie z tego seans
http://www.leniwiecpisze.pl/2018/01/anime-zima-2018-kontunuacja/
#anime #zima #sezon
To nie tak, że mi nie siedzą. Po prostu jakoś nie wciągają, ale popracuję nad tym ;D