Rano obudziły mnie głosy rozmawiających ludzi. W pokoju panowały egipskie ciemności. Wziąłem do ręki telefon i oświetliłem sobie drogę do włącznika. Wyszedłem z budynku zobaczyć, jak blisko jest granica i okazało się, że byłem przy bramie wyjazdowej. W dużym pomieszczeniu "hotelowym" siedziały osoby i czekały na otwarcie granicy, które miało miejsce dopiero o dziewiątej, z racji tego, że kawałek dalej w Mauretanii czas był o godzinę do tyłu, a tam otwierano o ósmej. Przy bramie stało wielu celników, a przed nią stało w kolejce kilkanaście ciężarówek i trochę więcej samochodów. Wszędzie leżały śmieci. Pustynia wzdłuż drogi w wielu miejscach na trasie wyglądała na bardzo zaśmieconą, ale to co zobaczyłem po wyjechaniu z Sahary Zachodniej przeszło wszystkie limity. Nim wyjechałem, ustawiłem się z innymi osobami przy budce. Każdy położył przy okienku swój paszport oprócz mnie. Kiedy celnik wszedł do budki i otworzył okienko, po chwili zrozumiałem, że wyszedłem na nieufną osobę. Ludzie stali w grupce i zawsze znalazł się ktoś, kto przesuwał paszporty w kierunku okienka. Dostałem od innego celnika formularz opuszczenia kraju do wypełnienia. Na granicy było wielu Murzynów, czułem, że jestem coraz bliżej czarnej Afryki. Obok mnie stała para. Dziewczyna miała na uszach dziwne kolczyki o okrągłych kształtach i była ubrana jak plemienna kobieta, tylko że w eleganckim stylu. Jej rysy twarzy ewidentnie nie pasowały do pozostałych, musiała więc pochodzić z innej części Afryki. Próbowałem się doczytać na okładce jej paszportu nazwę kraju, ale bezskutecznie. Ona również musiała wypełnić formularz wraz z partnerem, ale nie miała przy sobie nic do pisania i zapytała się czy ktoś ma długopis. Podałem jej mój. Wzięła go zmieszana. Wypełniła formularze i oddała. Paszporty przesuwały się w średnim tempie, aż w końcu przyszła kolej na mnie. Kontrola minęła bezproblemowo. Musiałem jeszcze jedynie podejść do innej budki, w której celnik spisał do zeszytu dane mojego paszportu i cel podróży. Potraficie sobie wyobrazić taką sytuację teraz w Europie, gdzie wszystko jest w stu procentach skomputeryzowane?
Przeszedłem przez kolejną bramę. Stałem na Ziemi Niczyjej. Jest to szeroki na cztery kilometry pas, bez drogi asfaltowej, który oficjalnie nie należy do żadnego państwa na świecie. Natychmiast podeszło do mnie kilka osób w tym taksówkarz, którego potrzebowałem. Do tego od razu wymieniłem u jednego chłopaka pieniądze na mauretańskie ugije. Wsiadłem do taksówki, a w niej siedziała już rodzinka czekając na kogokolwiek, byleby tylko zapełnił taksówkę do kompletu. Z przodu siedział ojciec, obok mnie z tyłu po środku matka, a przy drugich drzwiach wyglądający na dziesięciolatka syn. Ruszyliśmy i cały czas patrzyłem się z osłupieniem. Przez całą drogę mijaliśmy setki opuszczonych gratów samochodowych. Wszystkie były doszczętnie ogołocone, zostały tylko same szkielety. Z każdej strony leżały góry starych, zniszczonych opon. Śmieci wszelkiego rodzaju prawie całkowicie w niektórych miejscach przykrywały ziemię. Powiedzmy sobie prawdę, przejeżdżałem starą, niewygodną taksówką przez wysypisko śmieci. W końcu w oddali zauważyłem powiewające zielone flagi z żółtym szerokim księżycem w kształcie miski i z żółtą gwiazdką nad nim. Dojechaliśmy do budek strażniczych, zaczął się asfalt. Wszyscy byli ubrani na ciemnozielono i każdy był zdecydowanie ciemniejszej karnacji niż celnicy, których ledwo co zostawiłem na pierwszym przejściu granicznym. Dwóch celników stało z psem, który wąchał bagaże. Musiałem wyrobić sobie wizę. Celnik zabrał mój paszport i zniknął. Po kilkunastu minutach wszyscy staliśmy bez paszportów. Obok mnie stał chłopak, który wymieniał lokalne pieniądze na euro, z racji tego, że za wizy można było zapłacić tylko w tej walucie. Trzymał dumnie pięćdziesiątkę w ręce i czekał, aż ktoś do niego podejdzie. Nasz kierowca zaczął się niecierpliwić i zaczął mocno pukać w ciężkie, metalowe drzwi. Odgłos pukania budził grozę. Po jakimś czasie dopiero drzwi łaskawie otworzono. Pomieszczenie do którego wszedłem wyglądało okropnie. Na szkolnych ławkach stał cały sprzęt. Komputer, skaner odcisków palców, kamerka i wiele innych. Pod stołami było aż czarno od kabli. W środku latało pełno much. Celnik wyrobił wizy najpierw innym osobom, później mi. Wszystko poszło gładko, aż do momentu kiedy powiedział, że za wizę chce trochę ponad dwukrotnie więcej niż byłem przekonany. Myślałem, że się przesłyszałem, tym bardziej, że ambasada mnie poinformowała o niższej kwocie. Celnik powtórzył cyfrę po francusku, a potem po angielsku. Nie chciałem zapłacić początkowo, czułem się oszukany, ale usłyszałem, że zawsze mogę się wrócić do Maroko. Zapłaciłem prawie ostatnie euro, które miałem przy sobie w gotówce. Po uiszczeniu opłaty, wiza znalazła się w moim paszporcie, a kilka metrów dalej została podbita. Ruszyliśmy i jechaliśmy przez pustynię. Droga nie była oznakowana w żadnym miejscu. Znowu zaczęły się postoje policyjne. Kolejny kraj, kolejny brak swobodnego poruszania się. Na pierwszej kontroli zgłupiałem. Stało kilku mundurowych owiniętych turbanami, widać było tylko oczy. Dziwnie się poczułem. Z telewizji miałem zakodowany obraz w mózgu, że człowiek na pustynii owinięty turbanem musi być terrorystą, dopiero z czasem zrozumiałem, że to najlepszy sposób na uniknięcie piasku w zębach i uszach. Inteligentny sposób na walkę z niegościnnym, pustynnym klimatem, który telewizje wkodowały nam jako zło. Mimo wszystko moje powiętpiewanie, czy ruszyć tego samego dnia pociągiem w głąb pustynii mauretańskiej, rozwiało się. Wszedłem do pomieszczenia o wielkości trzy metry na trzy. Było obskórne, a wewnątrz latało setki much. Nigdy nie widziałem tylu much na raz! Po środku siedział policjant przy biurku. Jak każdy inny dotychczas, zapytał się jaki wykonuję zawód. Po formalnościach, wjechaliśmy do miasta Nawazibu. Załamałem się. Nędza jaką zobaczyłem wychodziła daleko poza moją wyobraźnię. Wszędzie w powietrzu był kurz. Tylko główne ulice były wyasfaltowane, a na ich poboczach leżało mnóstwo piasku i śmieci. Pojechaliśmy najpierw odwieźć rodzinkę, która siedziała ze mną w taksówce. Wjechaliśmy między baraki, bo niestety domami budynków w tym mieście nazwać nie można i ostatnią rzeczą, którą chciałem zrobić to wyjście z pojazdu, w którym siedziałem. Rodzinka wysiadła, my pojechaliśmy pod bank, a potem kierowca zawiózł mnie do miejsca, skąd odjeżdżały busy do stolicy. Jechaliśmy bocznymi drogami gdyż główna ulica miasta była w remoncie i została na jednym odcinku wyłączona z ruchu. W pewnym momencie wjechaliśmy w boczną uliczkę. Zauważyłem kobietę, odzianą w typowe miejscowe afrykańskie ubranie, która wyszła ze swojego baraku z wiadrem odchodów i po prostu wylała to wszystko przed swój dom. Wszystko rozpłynęło się po powierzchni drogi. Myślałem, że zwymiotuję. Taksówkarz zahamował komentując, że jest to obrzydliwe i wrzucił wsteczny i wybraliśmy inną trasę. Ledwo co wjechałem do Mauretanii, moim życzeniem było od razu stamtąd wyjechać. Uwielbiam podróżować, myślałem, że nic mi nie straszne, ale nie miałem najmniejszego pojęcia, że gdzieś tak właśnie wygląda codzienność. Nie potrafię opisać co czułem. Popadłem w przygniębienie, straciłem ducha podróżnika. Wiele osób znienawidziłoby mnie, gdyby z mojego powodu znaleźli się w takim miejscu.
Nareszczie dojechaliśmy do celu na głównej ulicy, gdzie stało pięć baraków, jeden obok drugiego i każdy pełnił funkcję przewoźnika. Od razu mnie zaprosili do jednego z nich i sprzedali bilet do stolicy. Musiałem czekać około godziny, międzyczasie w baraku obok siedział chłopak. Miał dwadzieścia lat, mówił dobrze po angielsku, był bardzo przyjaźnie nastawiony i cały czas się uśmiechał. Zaprosił mnie do środka i pokazał gdzie pracuje. Okazało się, że za ladą było całe jego życie, czyli kawałek podłogi, poduszka, stara zniszczona kuchenka gazowa. Powiedział mi, że on tutaj pracuje, żyje, gotuje i że chodzi do toalety niedaleko stąd, a toaleta była obleśną, brudną, śmierdzącą budą z dziurą w ziemi. Po przeciwnej stronie ulicy poszerzano drogę. Koparka zbierała łychą ziemię i wsypywała na ciężarówkę, a to czego jej się nie udało zebrać, wsypywało do łychy łopatami kilkunastu pracowników. Tuż obok stał sklep. Wziąłem ze sobą tego chłopaka i zapytałem się co chce. Chciał jogurt i napój. Kupiłem mu, ja sobie wziąłem wodę i jabłko, po czym usiedliśmy na krzesłach, które przed budą. Wiele osób chodziło ulicą, czasami podeszło do nas jakieś dziecko i chciało coś do jedzenia. Nie miałem pojęcia jak się zachować. Wiele osób zwracało na mnie uwagę. Nie dziwię się. W tym miejscu turystów widują może raz na rok albo i rzadziej. Rozmawiając zauważyłem, że nosił niebieską bluzę, a pod spodem białą koszulę z kołnierzykiem. na głowie nosił czerwoną czapeczkę i od razu pomyślałem sobie, że dam mu moją biało-niebieską, którą jako jedną z kilku specjalnie ze sobą wziąłem, aby komuś dać. Bardzo się ucieszył, od razu ją założył i po chwili już się go ktoś zapytał skąd ją ma. Ja bez przerwy przeżywałem warunki w jakich mieszka. Wszedłem z powrotem, musiałem zobaczyć jeszcze raz jak żyje, aby uwierzyć, że to się wszystko dzieje naprawdę. Od samego rana czułem się jak wyrwany z życia. Spojrzałem się na podłogę, na kuchenkę i znowu się zacząłem zastanawiać, dlaczego taki młody, uśmiechnięty człowiek musi żyć w tak okropnych warunkach. Jak to jest w ogólo możliwe, że w niektórych krajach ludzie narzekają, bo mają tylko trzy samochody na czteroosobową rodzinę, a w innych ludzi nie stać na łóżko i śpią na gołej podłodze w miejscu pracy?
Po pewnym czasie kierowca busika mnie zawołał. Musiałem się pożegnać i wyruszyć w drogę. Do Nawakszutu było około pół tysiąca kilometrów. Busik był prawie pusty, ale zanim wyjechaliśmy z miasta zdążył się wypełnić. Rozpędziliśmy i opuszczaliśmy najbiedniejsze i najbardziej obskórne miasto w jakim kiedykolwiek się znalazłem. Droga była monotonna. Wszędzie dookoła leżał piasek i kamienie. W pewnym momencie usłyszałem, jak z tyłu jeden z pasażerów zaczął mówić po rosyjsku podstawowe zwroty. Zrozumiałem wszystko, ale go zignorowałem. Nie spałem może dopiero od czterech godzin, a zdążyłem się już wykończonyć psychicznie. Nie chciało mi się z nikim nawiązywać kontaktu. Dopiero po jakimś czasie zagadał bezpośrednio po francusku i zapytał się skąd jestem. Powiedziałem, że jestem Polakiem, a nie Rosjaninem. Wytłumaczyłem, że język polski i rosyjski są do siebie podobne i że jako tako można się porozumieć. Zapytał się mnie, czy znam inne języki i usłyszał, że mówię po polsku, angielsku i trochę po hiszpańsku. Od razu zareagował jego kolega i zaczął do mnie mówić płynnym hiszpańskim. Chwilę porozmawialiśmy i zapytali się mnie, dlaczego im powiedziałem, że mówię słabo po hiszpańsku, skoro tak nie jest. Zapytali, dlaczego ich okłamałem. Zaśmiałem się mówiąc, że nie lubię się zbytnio wychylać.
Na pierwszym postoju dowiedziałem się, że obydwoje jechali do stolicy kupić samochód. Byli w moim wieku. W sumie okazali się mili i wygadani. Jeden miał arabskie rysy twarzy i miał na imię Barry, drugi był czarny, ale mieszany, nie wyglądał jak typowy Murzyn z Senegalu i przedstawił mi się jako Modeia.
Przez połowę drogi nie mogli mi wybaczyć, że zatrzymałem się w ich rodzinnym mieście tylko na godzinę. Pytali się dlaczego tak krótko? Odpowiedziałem bez owijania w bawełnę. Nawet nie wiedziałbym jaką wymówkę wymyśleć na zawołanie, aby ich usatysfakcjonować. Zareagowali zawstydzeni i zaczęli się tłumaczyć, że miasto może i nie wygląda najlepiej, ale życie towarzyskie jest wspaniałe. Wtedy zapytałem się, czy byli kiedykolwiek za granicą. Modeia był w wielu krajach mówiąc, że jest marynarzem i miał możliwość zwiedzenia wielu miejsc. Mówił bardzo dobrze po hiszpańsku, dlatego mu uwierzyłem.
Każdy kolejny postój w Mauretanii miał tylko jeden cel. Wysiąść, umyć stopy, pomodlić się na dywaniku, wsiąść i odjechać. Na szczęscie na jednym była restauracja i sklep. Spotkałem tam tych samych Portugalczyków, co wczoraj. Tym razem siedzieli w czwórkę, a na parkingu stały cztery samochody. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze raz przy małej wiosce, od razu podbiegły do nas kobiety i sprzedały dwóm osobom suszone ryby. W oddali ocean pokazywał swój ogrom. Po drodze minęliśmy jeszcze małe miasteczko. Całe było obstawione latarniami, stały one stanowczo za blisko siebie. Do tego było to pierwsze miejsce, w którym zobaczyłem chodniki w Mauretanii. Byłem pewny, że dojedziemy do Nawkaszatu jeszcze za dnia, niestety słońce zdążyło zajść, a nam brakowało jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Droga w pewnym momencie zrobiła się dwupasmowa. Coraz więcej budynków pojawiało się po obu stronach. Niestety stolica prawie niczym nie różniła się od pierwszego miasta, które zobaczyłem. Liczyłem na trochę większą cywilizację, ale się przeliczyłem. Znajomi musieli wysiąść wcześniej. Chcieli, abym z nimi wysiadł, pojechał od razu kupić samochód i znalazł nocleg. Sytuacja wyglądała na podejrzaną, bo kto w nocy kupuje samochód i to jeszcze z obcokrajowcem u boku? Chciałem z nimi wysiąść i zaryzykować. Moja intuicja mówiła mi, że mogę im zaufać. W ich towarzystwie czułem się bezpieczniej niż sam w tym okropnym miejscu, na dodatek bez zarezerwowanego hotelu. Fakty potoczyły się inaczej. Nie mogłem z nimi wysiąść, bo mój plecak był przywiązany na dachu i kierowca odmówił rozwiązywania wszystkich sznurków, gdyż do docelowego punktu brakowały tylko dwa kilometry. Wymieniliśmy się numerami telefonów i powiedzieli, że zadzwonią. Mój telefon nie działał w Mauretanii, po prostu wyświetlało się na telefonie, że nie mam zasięgu. Bus dotarł na miejsce. Nie był to dworzec, tylko kolejne skupisko kilku małych firemek, które oferowały narodowe przewozy. Dostałem plecak i rozejrzałem się dookoła. Wszędzie było brudno. Nieopodal stały kozy. Ludzie chodzili ubrani w tradycyjnych ubraniach. Budynki były conajwyżej jednopiętrowe i nie wyglądały zapraszająco. Znalazłem się w nieciekawej sytuacji, w której nie wiedziałem zbytnio co począć. Jedyną opcją było złapanie taksówki i pojechanie do najbliższego hotelu, lecz nagle po drugiej stronie ulicy zatrzymał się samochód i zaczął trąbić jak szalony. To byli oni. Kamień spadł mi z serca. Wsiadłem i pojechaliśmy szukać mieszkania do wynajęcia. Kierował chłopak, który miał zamiar sprzedać samochód. Dowiedziałem się, że przez kilka lat mieszkał w Angoli, gdzie nauczył się mówić po portugalsku i mówił naprawdę świetnie. Chwilę z nim porozmawiałem kulawym portugalskim przywiezionym z Brazylii,a moi nowopoznani znajomi powiedzieli, że znowu mnie nakryli, że im do końca prawdy nie powiedziałem. Jeździliśmy różnymi uliczkami. Wszędzie panował półmrok. W końcu samochód podjechał pod hotel, w którym znajdował się nawet basen, niestety bez wody. W środku ściany i podłogi były obłożone marmurem. Właściciel pokazał nam olbrzymi pokój z wielkim łożem. Spytali się czy chcę tutaj zostać, na co przytaknąłem głową. Jedynym życzeniem było położenie się i uśnięcie. Po wymianie kilku zdań w ich języku, powiedzieli właścicielowi, że bierzemy pokój. On zaczął go przygotowywać, a my wyszliśmy, wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy. Dowiedziałem się, że jedziemy zobaczyć mieszkanie na wynajem. Zapytałem się, dlaczego, skoro mężczyzna w hotelu właśnie przygotowuje dla nas pokój. Powiedzieli, że mam się nie przejmować. Mieszkanie na wynajem znajdowało się w jednym z najwyższych budynków w mieście, bo aż trzypiętrowym. Na trzecim piętrze czekał na nas arogancki Murzyn. Mieszkanie było nawet ładne. Olbrzymi salon, który był cały okrążony jedną wielką kanapą z poduszkami. Po środku salonu leżał dywan i na suficie wisiała lampa. W oknach były kolorowe zasłony. W pokoju obok stała szafa i wielkie łóżko. W mieszkaniu była jeszcze kuchnia i dwie łazienki. Jedna z dziurą w podłodze, druga o dziwo z normalną muszlą klozetową i z połówką sedesu. Jednak gdy spojrzałem do środka, po raz kolejny tego samego dnia żołądek podszedł mi do gardła. Spłuczka nie działała, a cała muszla była zapchana. Napełniłem duże wiadro wodą i dopiero za trzecim razem wszystko się spłukało. Był to jeden z najbardziej obrzydliwych momentów w moich życiu.
Międzyczasie w pokoju obok dokonywała się tranzakcja za samochód. Wcześniej widziałem, że Modeia miał bardzo gruby plik pieniędzy, kiedy płacił za mieszkanie targując się przy tym ostro o cenę. Udało się, właściciel zszedł z ceny wynajmu. Modeia chciał zapłacić za całe mieszkanie sam, ale uparłem się i zapłaciłem połowę. Cała sytuacja była na tyle groteskowa, że wydawała mi się złym snem. Barry o arabskich rysach twarzy stwierdził, że jego przyjaciel popełnia błąd załatwiając taką sprawę w środku nocy w obcym mieszkaniu. Na szczęście do niczego niebezpiecznego nie doszło. Modeia dostał klucze i widziałem, że był w siódmym niebie. Zszedł do sklepu, kupił napoje i owoce. Pokroiłem je i położyłem na tacy. Usiedliśmy na podłodze i rozmawialiśmy. Przed snem obydwoje się pomodlili. Ja zasnąłem na kanapie. Nie bałem się, jednak przezorności nigdy nie za mało. Karty kredytowe i paszport trzymałem przy sobie.