Gdyby Liga Mistrzów była wyścigiem kolarskim, bez wątpienia osiągnęłaby rangę Tour de France. Żadne inne rozrywki nie gwarantują przecież tak intensywnych emocji, żadne nie piszą tak zaskakujących i nieprawdopodobnych scenariuszy, żadne nie skupiają tak wielu znakomitych zawodników. Zwycięzcy zyskują chwałę, przechodząc do historii, przegrani winni czym prędzej przełknąć gorycz porażki, by ponownie stanąć na linii startu. Komu przypadnie rola triumfatora po finalnym etapie edycji 2018/19?
Na ostatniej prostej szansę na upragnioną wiktorię mają podopieczni Jurgena Kloppa oraz zespół Mauricio Pochettino. Choć ich rywale jeszcze przed chwilą przewodzili grupie uciekającej, teraz zostali daleko w tyle, tracąc angielskich liderów z zasięgu wzroku. Wystarczył moment dekoncentracji, krótka chwila słabości... Jak to w sporcie.
Mimo że do mety już niedaleko, maraton przeistoczył się w sprint, a duet przesuwa się do przodu łeb w łeb, finisz ma swojego faworyta. To Liverpool, sunący na czerwonym, smukłym rowerze o idealnie napompowanych oponach (brak poważniejszych urazów). Wszystkie części zdają się być świetnie dopasowane i perfekcyjnie współgrające (zbalansowana, utalentowana kadra), nic nie trzeszczy (szczelna defensywa), nic nie rzęzi (skuteczna ofensywa). Z uwagi na to, iż The Reds przegrali niedawno jeden z wyścigów (Premier League), teraz są zdeterminowani - lub nawet zdesperowani - by zgarnąć pełną pulę. Problem w tym, że nie inaczej sprawa ma się u ich przeciwnika.
Ten
Na ostatniej prostej szansę na upragnioną wiktorię mają podopieczni Jurgena Kloppa oraz zespół Mauricio Pochettino. Choć ich rywale jeszcze przed chwilą przewodzili grupie uciekającej, teraz zostali daleko w tyle, tracąc angielskich liderów z zasięgu wzroku. Wystarczył moment dekoncentracji, krótka chwila słabości... Jak to w sporcie.
Mimo że do mety już niedaleko, maraton przeistoczył się w sprint, a duet przesuwa się do przodu łeb w łeb, finisz ma swojego faworyta. To Liverpool, sunący na czerwonym, smukłym rowerze o idealnie napompowanych oponach (brak poważniejszych urazów). Wszystkie części zdają się być świetnie dopasowane i perfekcyjnie współgrające (zbalansowana, utalentowana kadra), nic nie trzeszczy (szczelna defensywa), nic nie rzęzi (skuteczna ofensywa). Z uwagi na to, iż The Reds przegrali niedawno jeden z wyścigów (Premier League), teraz są zdeterminowani - lub nawet zdesperowani - by zgarnąć pełną pulę. Problem w tym, że nie inaczej sprawa ma się u ich przeciwnika.
Ten
“Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem” - tymi słowami Juliusz Cezar obwieścił rzymskiemu senatowi wiktorię w bitwie pod Zelą. Teraz z ikonicznej frazy skorzystać może Maurizio Sarri, który ma za sobą udany sezon debiutancki na angielskiej ziemi, w którym doprowadził Chelsea do triumfu w Lidze Europy, trzeciego miejsca w Premier League oraz finału Pucharu Ligi. Wiele wskazuje jednak na to, że niebawem nastąpi kres jego kadencji na Stamford Bridge, bowiem zainteresowanie usługami krewkiego palacza wyraża Juventus, a Roman Abramowicz nie zamierza uparcie krzyżować planów giganta z Turynu. Czy nie jest to zbyt pochopna decyzja?
Przed zeszłotygodniowym starciem z Arsenalem, były opiekun Napoli odcinał się od spekulacji łączących jego osobę z hegemonem z Półwyspu Apenińskiego, mówiąc, iż darzy miłością swoich piłkarzy, a także cały angielski futbol. Choć obrazki z ostatniej sesji treningowej w Baku, podczas której rozwścieczony i zrezygnowany Sarri opuścił murawę kopiąc swoją czapkę, nieco gryzły się z tymi słowami, emocjonalna wypowiedź nie została podważona. Dwa dni później świat obiegły jednak doniesienia o rozmowie szkoleniowca z dyrektorem The Blues, Mariną Granovskaią, w trakcie której Włoch miał zakomunikować chęć opuszczenia klubu. Czar prysł.
Czy