Wpis z mikrobloga

Papcio Chmiel był zawsze dla mnie był ekscentrycznym dziadkiem, rysownikiem znanym ze Świata Młodych, autorem Tytusa Romka i A'Tomka. W sumie, nie moja bajka, bo chociaż komiksy te czytałem, to jakoś bardziej z braku czegoś lepszego. Nie miałem jednak pojęcia jak wspaniałe, ale także traumatyczne ma wspomnienia z dzieciństwa. Pamiętam że w dzieciństwie czytałem fragment jego wspomnień w numerze ŚM wydanym w 50-cio lecie wybuchu Drugiej Wojny Światowej. Pamiętałem tylko moment z ułanami i wreszcie odnalazłem go w jego autobiografii, wydanej kilkanaście lat później.
Poniższy fragment, (choć długi), to świetnie opisuje ówczesne zaskoczenie, propagandę rządową ale i dysproporcję militarną Polski i Niemiec.
Na prawdę warto przeczytać, a najlepiej zdobyć jego autobiografię. Biografia ma tytuł "Tarabanie w Barbakanie". Ostrzegam, jeden rozdział gdzie autor jest świadkiem zbrodni wojennych na narodzie żydowskim jest jednym z najbardziej przygnębiających opisów jakie czytałem.

Zdrowia i 150 Lat, Panie Henryku!

Na zdjęciu z sierpień 1939 roku, szwagier autora, porucznik Roman Ogrodowczyk, prowadzi kompanię gospodarczą 36. pp do załadunku na rampę kolejową przy ulicy Towarowej. Obok idzie siostra autora Wacia.

#literatura #ksiazki #ksiazka #historia #drugawojnaswiatowa #wrzesien39

W połowie lipca zaczęły do nas docierać wiadomości o żądaniach Hitlera w stosunku do Polski, o narastającej atmosferze wojennej. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z powagi sytuacji, a tym bardziej z tego, że obozujemy na przyszłej granicy niemiecko-radzieckiej, a następnie polsko-radzieckiej. Przy ognisku śpiewaliśmy patriotyczne pieśni: „Nasza flota, choć nieduża, wiernie strzeże portów bram”, „My, pierwsza brygada, strzelecka gromada”, „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani”, „Jedzie, jedzie na kasztance, siwy strzelca strój”. Silni, zwarci, gotowi!…
W sierpniu zwijamy obóz i pociągiem z Terespola wracamy w domowe pielesze. 1 września 1939 roku miałem rozpocząć nowy rok szkolny jako uczeń czwartej klasy gimnazjum. Mała matura!
Po powrocie z obozu zastałem w domu ogromny harmider. Czy Niemcy odważą się ruszyć na Polskę, czy tylko straszą? W sklepach ożywione, wzmożone zakupy. Moi rodzice, pomni głodu w pierwszą wojnę światową, robią zapasy. Mamusia przetapia słoninę i masło do słoi. W tłuszczu konserwuje pieczone mięso. Do banku tatusia przywieziono produkty żywnościowe po cenach hurtowych dla pracowników. Targamy z banku 25 kg ryżu, woreczki mąki, pół worka cukru… Szyby zalepiamy na krzyż paskami papieru.
Żyjemy widmem wojny.
Mąż mojej siostry Waci zostaje zmobilizowany. Wszyscy odprowadzamy go na ul. Towarową, gdzie do pociągów ładuje się jego kompania, tabory. Porucznik Roman Ogrodowczyk nie ma czasu na tulenie płaczącej żony i synka Andrzeja.
Bo a to konie, nie przywykłe do jazdy wagonami, narowią się i stawiają opór przy załadunku, a to wozy chłopskie nie mieszczą się na platformy. Trzeba ładować sprasowane w kostki siano, worki owsa, kuchnię polową. Ustalić stanowisko przeciwlotniczego karabinu maszynowego. Dodatkowy rozgardiasz wprowadzają rodziny odprowadzające żołnierzy.
WOJNA!
Niemcy dziś o świcie zaatakowali Polskę! Wpada do mieszkania zdenerwowana mama, która wyszła rano do sklepu po bułki i mleko, aby zrobić synusiowi śniadanko przed pójściem do szkoły. Synuś skończył właśnie 16 lat i miał rozpocząć dziś nowy rok szkolny w czwartej klasie gimnazjum im. S. Żeromskiego w Warszawie.
– Niemcy bombardują Warszawę! Panika na mieście! Ludzie wykupują żywność!
Złapałem teatralną lornetkę tatusia i tak jak stałem, w galowym mundurku szkolnym, granatowym z niebieskimi wypustkami, w białej koszuli i czarnym krawacie wybiegłem na ulicę. Ludzie zbierali się w gromadki i żywo rozprawiali o wydarzeniach. Ktoś posiadający radio postawił je w oknie, aby wszyscy mogli słuchać choć ostatnich komunikatów.
– Uwaga, uwaga! Do-ra 17 nadchodzi… – płynęły z radia tajemnicze szyfry.
Na bezchmurnym niebie pojawiły się srebrne punkciki samolotów. Ludzie zadzierali głowy.
– To nasze Łosie… Ćwiczenia, panie.
– Łosie, panie, to pan ma na Polesiu, a to są samoloty bojowe. Ja prenumeruję „Lot” i „Polskę Zbrojną”, to wiem.
Z radia tymczasem płynęła wesoła muzyczka:
Nalot, nalot, w to mi graj,
Nie bój się Maryś, buzi daj.
Nadchodzi, przeszedł, wypatrywać trza. Proszę państwa, nalot trwa.
A w górze bombowiec, trójmotorowiec, Dziś nad nami swoją władzę ma.
A z dołu odpowiada dział kanonada,
Bum, taratata ta…
Nagle huknęło, zadrżały szyby w oknach. Spłoszone gołębie wzbiły się w niebo. Zaryczały syreny alarmowe.
Popędziłem na strych. Z dachu mojego domu rozciągał się rozległy widok na Wisłę i most kolejowy pod Cytadelą i Kierbedzia przy Zamku. Przez lornetkę patrzyłem, jak na most kolejowy pikowały niemieckie samoloty, po czym wznosiły się do góry. Po chwili wybuchały gejzery wody i rozlegały się detonacje. Żadna bomba nie trafiła w przęsło.
Zbiegłem z powrotem do mieszkania.
– Mamo, lecę!
– Dokąd? Śniadanie, do szkoły!
– Pod Cytadelę, zobaczyć z bliska, jak bombardują.
Między mostem a fortem Traugutta żołnierze na drewnianym pomoście ustawili działo przeciwlotnicze. Obok otwierano skrzynki ze złocistą amunicją.
– Zaraz popędzimy im kota – grozili żołnierze.
Kiedy ponownie nadleciały nieprzyjacielskie samoloty, przyjął je ostrzał zenitówek. Potężny huk działa na ziemi, a potem obłoczek dymu na niebie znaczący miejsce rozerwania się pocisku.
Oczywiście początek roku szkolnego został odłożony na po wojnie, to znaczy do wiosny, kiedy to Anglia i Francja pospieszą Polsce z pomocą. Razem mieliśmy spuścić Hitlerowi manto. Zresztą gazety doniosły, że polska kawaleria wdarła się na 5 km w głąb Prus Wschodnich, a nasze lotnictwo zbombardowało Berlin. Ale tymczasem bomby spadały na Warszawę.
Już szóstego dnia wojny okazało się, że to nie my jesteśmy w Prusach, tylko Niemcy podchodzą pod Warszawę. Rząd opuszcza stolicę.
Szef propagandy, płk Umiastowski, wydaje odezwę do ludności: „Obywatele stolicy! Wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni i młodzież mają opuścić miasto i wymaszerować na wschód…”.
Jako harcerz uważałem, że muszę wykonać ten rozkaz. Wieści przekazywane przez uciekinierów napływających do Warszawy głosiły, że Niemcy łapią do niewoli młodych mężczyzn, rozstrzeliwują, palą domy. Po panicznych naradach rodzinno-sąsiedzkich postanowiono, że muszę uciekać na wschód, gdzie organizuje się druga linia oporu wojsk polskich.
7 września wraz z czterema kolegami na rowerach opuszczam Starówkę. Na bagażniku mam harcerski tornister z całym biwakowym ekwipunkiem oraz szkolny mundurek. Na szyi, pod harcerską bluzą, wisi płócienny woreczek, a w nim 100 zł srebrnym bilonem.
Most Kierbedzia zatłoczony tłumem uchodźców. Cywile przemieszani z wojskiem. Jadą wielokonne żołnierskie tabory i wiejskie wozy załadowane chudobą, idą krowy na postronkach. Upał, kurz, płacz dzieci, zgiełk, dzwonki rowerów. Klaksony samochodów usiłujących utorować sobie drogę. Saperzy ustawiają na moście skrzynki z dynamitem. Z trudnością utrzymujemy się w grupce. W takim mętliku posuwamy się wolno Targową i Grochowską.
Przy rondzie na Wiatracznej jakiś żołnierz krzyczy, że rekwiruje mi rower. Wydziera go siłą. Koledzy zniknęli w tłumie. Szamoczę się z żołnierzem. Ratuje mnie nagły świst nurkujących samolotów. Podmuch i huk bomb spadających gdzieś w okolicach Olszynki Grochowskiej. Syreny wyją na alarm. Żołnierz wypuszcza rower, a ja chowam się do piekarni. Po paru minutach cisza, ludzie wyłażą na ulicę, aby kontynuować wędrówkę.
Już dwie godziny siedzę na górce w lasku wawerskim, przy szosie siedleckiej. To pierwszy umówiony nasz punkt zborny w razie pogubienia się. Nie ma kolegów, nie ma siostry, która wraz z mężem ewakuowała się na wozie. W dole przede mną niekończąca się defilada uciekinierów. Jezdnią suną pojazdy, dryndy, bryczki, platformy. Rodzina rzeźnika jedzie wozem do rozwożenia mięsa, piekarz – kibitką do chleba. Nawet srebrno-czarny karawan służy za pojazd ewakuacyjny.
Rowami i poboczami idą ludzie dźwigający toboły pościeli, kosze, walizki.
– Niemcy wymordowali całą Bydgoszcz – informuje mnie gość odpoczywający obok.
W południe samotnie ruszyłem w dalszą drogę. Im dalej od Warszawy, tym bardziej szosa stawała się przejezdna. Po rowach spali ludzie, którzy o świcie opuścili Warszawę. Za Dębem Wielkim mijały mnie już tylko samochody rządowe. W Mińsku Mazowieckim skończyła się kostka, a zaczęła jezdnia szutrowa, ruchome kamyki i dziury na pół koła. Jechałem przydrożnymi ścieżkami. A czasem trzeba było rower przepychać po piasku. Słońce zachodziło czerwono, kiedy dojechałem do wsi pod Iganiami.
Życzliwi chłopi dawali każdemu nocleg w stodole na słomie. We wszystkich obejściach było pełno uciekinierów.
– Prawda, że Niemcy gazy puszczają, co nie tylko ludzi, ale i wszelką gadzinę potrują? – pytali zaniepokojeni gospodarze.
Przywiązałem rower do nogi i przekimałem do świtu, kiedy obudziła mnie kura, gdakaniem informując świat o zniesieniu jajka.
Za 30 groszy gospodyni zrobiła jajecznicę, dała maślanki i jabłek na drogę.
Kiedy wjechałem do Siedlec, ogarnęło mnie przerażenie. Jezdnie zaścielone odłamkami szkła, kawałkami tynku, zawalone poprzewracanymi słupami telefonicznymi, kłębowiskami drutów. Rozszarpane trupy końskie, leje po bombach, swąd spalenizny. W strachu i niepokoju przeszedłem miasto i wydostałem się na szosę łukowską.
Za Siedlcami ani śladu wojny. Bezchmurne niebo. Samotnie jadę szosą wśród lasów Gręzówki, skoszonych pól i kartoflisk. Nagle przecina mi drogę oddział jeźdźców. Francuskie hełmy, lance. Pięknie prezentuje się nasza kawaleria. Znikają w leśnym dukcie. Zostaje na drodze tuman kurzu, zapach końskiego potu w bezwietrznej pogodzie.
Pod Łukowem szosa zbliża się do linii kolejowej. Na torach unieruchomione pociągi ewakuacyjne. Na skróty przez łąkę, miedzami docieram do wsi Farfak. Znam całą wieś. Przyjeżdżałem tu od dziecka i wszyscy chłopcy we wsi to moi koledzy – Stasio Atkonis, Kazio Rokicki, Władzio Król, Blicharz i Mądry… Najbardziej byłem zaprzyjaźniony z Tadzikiem Pyrko (1924 – 2012). Zmęczony pchaniem roweru, zgrzany, wjeżdżam do zagrody Pyrków. Głodne kury zbiegły się do moich nóg. Cygan szarpie się na łańcuchu. Studnia okryta pierzynami, derkami przyciśniętymi deskami i kamieniami. Kiedy zdejmuję ze studni te przykrycia, położone nie wiadomo po co, zza stodoły wychodzi Tadzik z kubkiem mleka.
– Cześć Heniek, co ty?
– Był rozkaz. Niemcy pod Warszawą. Do Rumunii, brachu, zwiewam.
– Sołtys studnię kazali skryć przed gazami. Kiedy stację bombardowali,wszyscy uciekli w olszyny. Sołtys zakazali gotować w domu, bo jak Niemcy dym z kominów zobaczą, to rzucają bomby.
– Przenocuję, a jutro ruszam dalej.
Następnego dnia do wioski wjechał oddział kawalerzystów. Sześciu jeźdźców stanęło w Pyrkowym podwórku. Urżnęli w sieczkarni koniom obroku, rozłożyli na klepisku podściółkę.
– Żeby tak dłużej postali, toby była furka gnoju – cieszył się Tadzik.
Gotowaliśmy żołnierzom kawę zbożową i smażyli jajecznicę. Za to mogliśmy oglądać karabinki i szable. Przed nocą wyruszyli na wschód. Jechać w nieznane nie było im pilno.
Następnego dnia nowe naloty na stację. Łuków był znacznym węzłem kolejowym. Niemcom chodziło o sparaliżowanie komunikacji kolejowej na zapleczu frontu. Mimo że bomby spadały dobry kilometr od nas, podmuch był tak silny, że trudno było utrzymać się na płocie, naszym punkcie obserwacyjnym. Samoloty zrzucały bomby z dużej wysokości i wiele z nich detonowało w polu daleko od stacji. Kiedy bomba trafiła w miękką ziemię na łące, fontanna czarnej ziemi wylatywała w powietrze, a lej natychmiast napełniał się wodą. Unieruchomione składy towarowe, pełne wszelakiego dobra, stały na wszystkich torach. Niektóre wagony były rozbite. Szyny poskręcane w supełki. Konwojenci opuścili pociągi, ratując życie. Miejscowi myszkowali po wagonach, wynosząc, co się dało. Byli i odważniejsi, którzy podjeżdżali wozami i ładowali bele materiału wojskowego, koszule, kalesony, narzędzia.
I ja z Tadzikiem pobiegłem na penetrację wagonów.
Po co mi ciepłe gacie ze sznurkami do wiązania? Wzięliśmy sobie wojskowe tornistry, chlebaki, menażki, saperki, całe oporządzenie wojskowe, materiały piśmienne…
Zaczęliśmy manipulować przy ciężkim karabinie maszynowym. Kombinowaliśmy, jak założyć taśmę amunicyjną. Nagle od szosy rozległ się terkot karabinu i serie pocisków popukały po wagonach. Ostrzelali nas Niemcy z samochodu pancernego. Postraszyli i odjechali.

Ojciec Tadzika, kiedy zobaczył przytaskany ekwipunek, przeraził się.
– Natychmiast trza to wyrzucić! Niemce zobaczą, wszystkich nas rozstrzelają i podpalą.
Trochę rzeczy wynieśliśmy w pole, a trochę, skrycie przed ojcem, schowaliśmy pod legary stodoły. Do dziś Tadzio przechowuje kompas, pamiątkę z tamtych czasów.
Dzień w dzień przechodzili przez wioskę uciekinierzy z zachodu, kierując się na Rumunię. Codziennie szykowałem się, aby przyłączyć się do jakiejś grupy, ale Tadzik mnie powstrzymywał:
– Człowieku, gdzie będziesz rajzował do obcych.
Byliśmy akurat w ogrodzie, gdy na gościńcu pojawił się pancerny samochód niemiecki. Padliśmy na ziemię i przez szpary w sztachetach patrzyliśmy na Niemców. W górnym luku siedział żołnierz w hełmie i w szarym, gumowym płaszczu; penetrował okolicę przez lornetkę i szwargotał do radiostacji. Z pancernika sterczały groźnie lufy działka i karabinu maszynowego. Pojazdowi towarzyszył Niemiec na motocyklu, z pistoletem maszynowym przewieszonym przez piersi. Pierwszy raz zobaczyłem najeźdźców z tak bliska. Trwało to kilka minut, a obraz utkwił mi w pamięci na całe życie. Szybki, dobrze uzbrojony, zmotoryzowany, z łącznością radiową patrol był kontrastem dla naszych ułanów.
Potem do zagrody przybyli dwaj granatowi policjanci. Zdziwiliśmy się, bo oni uciekali w odwrotną stronę niż wszyscy. Tylko pierwszych żołnierzy żywiliśmy za darmo. Teraz braliśmy po 10 groszy za szklankę herbaty, sądząc, że to dobry interes. Zużyliśmy cały zapas cukru i słodziliśmy herbatę, wybierając cukier ze słoja z jagodowym sokiem, za co dostaliśmy od rodziców Tadzika niezgorszy ochrzan. Zrobiliśmy policjantom śniadanie. Zapłacili po 5 złotych. Radość nasza była niesamowita. Taka forsa! Jajko kosztowało 5 groszy, a kilogram cukru 1 zł. Ale radość nasza była przedwczesna. Policjanci powiedzieli, że skoro państwo zostało rozbite, to polskie pieniądze tracą wartość i mogą mieć tylko wartość muzealną. Jedynie srebrne monety nie tracą na wartości. Poklepałem się w tym momencie z lubością po woreczku na piersiach.
Policjanci wyperswadowali mi też całkowicie wędrówkę do Rumunii.
Granica jest odcięta przez Rosjan – tłumaczyli – którzy 17 września weszli na terytorium Polski. Nikt już nie przejdzie...
Pobierz
źródło: comment_1610079209wdwBWFS2LmwkdFLPK02VOQ.jpg
  • 13
@karygodnykartofel: To nie jest prawda. W scenie, którą widział włoski dziennikarz, a potem ją opisał Polacy szarżowali na niemiecką piechotę z dosyć dużym sukcesem. Po kilku szarżach, w których prawie zostali rozbici Niemcy podciągnięci czołgi. Niestety Polacy tego nie zauważyli i zostali zmasakrowani. Tyle. Kawaleria walczyła jako piechota, chociaż szarże się zdarzały i były bardzo skuteczne przeciwko lekkiej piechocie.