Wpis z mikrobloga

#godelpoleca #muzyka #tameimpala #indierock

#dekadawmuzyce - podsumowanie ostatnich 10 lat w muzyce.

Albumy

#3
Tame Impala - Currents (20165)

Gatunki: synthpop, psychedelic rock, pop
RIYL: Electric Light Orchestra, Michael Jackson, Tears for Fears, Steely Dan, Prince, Hieronim Bosch, rozmawiać ze sobą na głos

Kevin Parker jako Zbawiciel muzyki pop - chrystianizowane

zacznijmy z grubej i spiralnie zwiniętej w stronę przyszłości rury. jeżeli jakikolwiek album dekady 10s miałby dźwignąć na swych barkach miano bycia jej muzyczną "wizytówką", miałby za zadanie zostać eksportowym pop-towarem naszej generacji dla przyszłych pokoleń, to nie widzę i nie potrafię odnaleźć lepszego kandydata niż Currents. tylko w tym przypadku wiedziałbym, że stawiam na prawdziwie ponadczasowy materiał, definiujący "ulotność czasu" jego publikacji, twórczo sięgający po zdobycze przeszłości i jednocześnie wybiegający swoją wizją w "nieokreśloną" przyszłość.
dla ostudzenia emocji trzeba podkreślić i przypomnieć, że mówimy o ALBUMIE. o logicznie przyporządkowanych konkretnym indeksom piosenkach, kompleksowo zbudowanej wypowiedzi, gdzie w idealnych warunkach musi się znaleźć w niej miejsce zarówno na przebojowe single, jak i na wypełniające mini-konceptualne przerywniki upchane na wielopłaszczyznowo prowadzonym rozwoju akcji. który musi witać nas giętko wprowadzającym w jego brzmieniowe progi intro i jednocześnie zapadać nam w pamięci, odważnie zamykającym całość outro. jak ktoś ma wątpliwość, czy Currents na pewno pasuje do tego elementarzowego opisu - to zachęcam udać się do laryngologa.

zadziwia mnie jak często było mi dane czytać od różnorakich pismaków, jak to "australijski zespół Tame Imapala" czegoś tam dokonał, coś tam nagrał... przepraszam najmocniej wszystkich tych, którym zburzę rockistowską wizję, że za wszystko odpowiedzialna jest jakakolwiek ekipa tak dobrze dogadujących się i dopełniających własne braki muzyków. Tame Impala studyjnie = Kevin Parker i nic więcej. ten niepozornej postury koleżka, ale kumulujący wokół siebie podniośle mieniącą się w złotym kolorycie aurę (w ramach ciekawostki - moja ciocia podobno widzi takie rzeczy i czyta "ludzi jak na dłoni", twierdząc, że odkąd wróciłem do żywych moja "aura" jest krwisto czerwona) jest równie utalentowanym co zawzięcie ambitnym muzykiem. gdzie uporczywie dążąca do celu część jego natury, to głównie kwestia obsesji na punkcie ewokowania konkretnego brzmienia upatrzonej epoki, wyrażana w oszukańczych zabiegach akustycznych iluzji, wibrujący w zasięgu działania wodotryskowych rozegranych sztuczek. a kwestia talentu to już czysto kompozytorska strefa, fundamentalnie budowanych piosenek traktowanych u samych podstaw z równie wielką dbałością o szczegół, co przy dekorowaniu wszechobecnymi i nadającymi końcowego blasku niuansów. stąd bierze się właśnie to niespotykane w dzisiejszej muzyce, przyjemnie przytłaczające poczucie obcowania z czymś tak "jednorodnie splecionym". niczym "bukiet tysiąca zapachów", dla którego jesteśmy w stanie z miejsca określić jego całościowy charakter jednym konkretnym smakiem, a jednocześnie czujemy każdy osobną nutę, z którego został skomponowany.

Parker od 10 lat prowadzi tę jednoosobową, biorącą na siebie każdy instrument, wykonawstwo i produkcyjne wykończenie krucjatę. już od momentu wydania debiutanckiego Innerspeakera, kiedy w niezwykle wiernej i skutecznej odbudowie psych-rockowych żywiołów, udało mu się nabrać cały świat, że czas zatrzymał się w drugiej połowie lat 60, sprawiał wrażenie ukształtowanego i poukładanego muzyka. a nagrane po 2 latach Lonerism, będące niczym więcej niż bardziej radio-friendly, mniej jammująca kontynuacją pierwotnie obranego tropu tylko to potwierdzało. przypieczętowując jego pozycję i jednocześnie zaostrzało apetyt na to "co dalej", bo przecież już wszyscy jesteśmy zgodni, że gość celująco zdał egzamin z klasyki rocka.

lepszego scenariusza nie można było sobie nawet wymarzyć, bo Currents jednoznacznie nawiązuje dialog z nieszczęsnymi i zjadającymi swój własny ogon w retromaniakalnym tonie, poprzedzającymi dokonaniami Australijczyka. jest wymownym wyzwoleniem z sentymentalnego ciężaru, którym krytycy i słuchacze go przytłoczyli, widząc w nim pozbawiony własnej tożsamości zlepek minionych tropów, głosów, piosenek i umarłych estetyk. ten album to swoisty komunikat dla każdego, kto by zachwycić się "nowym", potrzebuje czytelnych sygnałów, że jest w nim dużo "starego". dostajemy jasny komunikat od Kevina - "chcecie słuchać zajebistej muzyki?" no to przestańcie być niewolnikami tego co znacie, porzućcie ograniczające przyzwyczajenia i wskoczcie ze mną na pokład statku gdzie gramy "rocka przyszłości". gdzie gitary idą w odstawkę, jako skamieniały relikt i zabawka dla nieprzystosowanych do zmian na lepsze nudziarzy, które robią miejsce dla post-dyskotekowej, syntetycznej przyszłości.
a dla tych bardziej opornych, którym sama muzyka nie wystarcza i chcą mieć jeszcze jakieś "theme" i mylnie rozumiane przesłanie. autor przygotował jasną deklaracje gdzie w tym wszystkim kryje się ludzka niedoskonałość. wystawiając zestaw post-break-upowej i personalnie potraktowanej poezji, wymieszanej z "zmartwychwstańczą" otoczką określana nowego siebie, w bardziej sprzyjających ku temu warunkach. droga wolna, rap-geniusz na was czeka...

wracając jeszcze na koniec do kwestii wizjonerstwa...
nie twierdzę oczywiście, że trzeci album Tame Impala to wynalezienie koła na nowo, wkroczenie na niezbadane wcześniej muzyczne terytorium, bez jakiegokolwiek długu wobec przeszłości. ale czy ktoś w tej dekadzie przebił się do szerszego grona odbiorców z tak autorską (prowadzącą autoreferencyjny dialog), future-rockowo zaprogramowaną wizją grania popu? coś co potrafiło tak uniwersalnie pogodzić w zachwycie słuchaczy różnych środowisk, nie tylko tych "około-hipsterskich", ale każdego kto podświadomie szuka w muzyce po prostu dobrych, przebojowych piosenek obdartych z kontrowersyjnej otoczki budowanej wokół jej autora? śmiem wątpić.
podniosła konkluzja jest taka, że gdybym nie był tylko człowiekiem, a maszyną pozbawioną sentymentów i ze słusznie wprogramowaną informacją, że wszystkie te chwile, odejdą w niepamięć jak utracone przy formatowaniu dane, wskazałbym, że to właśnie Currents, ostatni długogrający album Kevina Parkera (którego człowieczeństwo pozostaje sprawą dyskusyjną), jest najlepszym zbiorem piosenek ostatnich 10 lat.

poptimism 1:0 rockism
KurtGodel - #godelpoleca #muzyka #tameimpala #indierock

#dekadawmuzyce - podsumowa...
  • 14
  • Odpowiedz
A i wgl to nie wspomniałeś słowem o pięknym czarnoczopkowymi przesłaniu gdzie podmiot liryczny jest totalnie zbluepillowanym omega cuckiem spermiarzem gotowym czekać 10 lat aż jego ukochana p0lka zderzy się ze ścianą i łaskawie da mu akces do swojego przeoranego przez trevora chadziora i buk wie kogo jeszcze brudnego zużytego śmierdzącego cipska

@KurtGodel:
  • Odpowiedz