Wpis z mikrobloga

Jakiś czas temu wspominałem tu okolicznościowo o legendarnym odtwórcy Draculi, Beli Lugosim, ale to wcale nie jego kreacja, choć tak efektowna i sugestywna, zrobiła na mnie największe wrażenie, kiedy oglądałem film Toda Browninga. To Dwight Frye w drugoplanowej roli Renfielda skupiał na sobie moją uwagę, ilekroć tylko pojawiał się na ekranie. A że okoliczność sprzyja – dzisiaj jest 80. rocznica jego śmierci – to parę słów o tym szczególnym aktorze.

Dwight Frye urodził się w stanie Kansas w 1899 r. w rodzinie farmerów i wyznawców Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki, mocno gnostyckiego odłamu chrześcijaństwa, i od początku przejawiał duże zdolności artystyczne, przede wszystkim muzyczne (gra na pianinie). Po przeprowadzce z rodziną do Denver wstąpił do komediowej musicalowej trupy, która jeździła po kraju, dając przedstawienia. Został zauważony przez producenta z Broadwayu i trafił na nowojorskie deski teatralne, na których grywał rozmaite role, zarówno dramatyczne, jak i komediowe. W 1928 r. ożenił się z aktorką Laurą Mae Bullivant, a niebawem, u progu Wielkiego Kryzysu, wyruszyli do Hollywood, by zrobić użytek ze swoich teatralnych głosów w rodzącym się kinie dźwiękowym.

Po paru mniej znaczących rolach Frye dostaje w 1931 r. tę, która wytyczy ścieżkę jego kariery na srebrnym ekranie – najpierw popychając ją do przodu, a potem gasząc. Renfielda widzimy już w pierwszych scenach „Draculi” jako niepozornego agenta nieruchomości, który udaje się do hrabiego Draculi, do Transylwanii, aby przekazać mu dokumenty umożliwiające wynajem londyńskiego opactwa. Do momentu ugryzienia nie ma w nim niczego szczególnego, ot schludny młody mężczyzna, ale potem... potem jego Renfield staje się owadożernym sługusem wampira, a Frye swoją ekspresją i intensywnością gry, łącząc grozę z groteską i komizmem, tworzy prawie lunatyka, funkcjonującego gdzieś na granicy jawy i snu, rzeczywistości i koszmaru.

Ta rola musiała skończyć się tak, jak skończyła, czyli kolejnymi rolami charakterystycznymi, przede wszystkim we „Frankensteinie”, u boku Borisa Karloffa. Frye zamknął sobie tym na lata drogę do kina niegatunkowego, nad czym bardzo ubolewał. Pogarszająca się sytuacja materialna rodziny nie pomagała, a i rozdźwięk między życiem a rolami był męczący – aktor na co dzień był zupełnym przeciwieństwem swoich dziwacznych, czasami lunatycznych, czasami półgłówkowatych, często odpychających (choć jednocześnie przykuwających wzrok) postaci.

W czasie II wojny światowej Frye podjął pracę w wytwórni lotniczej Douglas Aircraft, ze względów zarobkowych, ale też po to, żeby pomóc armii. W 1943 r. dostał wreszcie rolę, która miała odkleić od niego etykietkę trzymającą się go od czasu występu w „Draculi” – miał zagrać sekretarza wojny w niezwykle ważnym i prestiżowym filmie „Wilson” (który dostał później dziesięć nominacji do Oscara i zdobył pięć statuetek). 7 listopada w ramach świętowania tego sukcesu udał się z rodziną do kina. Niedługo po seansie, kiedy mieli wracać, serce Frye'a przestało bić. Nie zdążył zagrać długo wyczekiwanej roli. Zmarł w wieku 44 lat po nieleczonej chorobie wieńcowej (wyznawcy Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki odrzucali jakąkolwiek pomoc medyczną).

„Draculę” z 1931 r. można znaleźć w bardzo dobrej jakości m.in. na CDA.

#film #kino #horror #filmy #ciekawostki #filmoweimpresje
Pobierz podsloncemszatana - Jakiś czas temu wspominałem tu okolicznościowo o legendarnym odtw...
źródło: Frye1
  • 1