Wpis z mikrobloga

via Rowerowy Równik Skrypt
  • 101
338 638 + 383 + 286 + 360 + 264 + 213 = 340 144

Zasady wyścigu wyjaśnił @szkarlatny_leon we wpisie.

Dzień 1 - Pierwsze co robię po około 5h snu, to sprawdzenie, czy za oknem nie pada. Na szczęście nie i przynajmniej na starcie nie powinno padać. O 4:30 musimy być na rynku w Krakowie, o 5:00 zaczynamy jazdę w grupie za policją, a za granicami miasta każdy jedzie solo wg startowego odcinka. Za Puszczą Niepołomicką moja trasa prowadzi na Tarnów i Krosno, tak aby zmniejszyć liczbę podjazdów, ale też dorzucić więcej kilometrów do przejechania, co jak się później okazuje, wychodzi na gorsze i osoby, które wybrały podobny wariant tracą nad tymi, które cięły prosto. Przed Tarnowem łapie mnie ulewa, chwilę czekam pod wiaduktem aż minie największy deszcz, potem kolejny raz około 15 minut pod przystankiem, a na koniec jeszcze pod sklepem, do którego miałem się nie zatrzymywać, ale i tak lało. Zapasów zaś miało wystarczyć aż do Krosna do McD i stacji paliw, gdzie robię planową przerwę na obiad. Przed Krosnem łapie mnie @rozpa, by chwilę pokibicować. Za Krosnem mijam kolejnych znajomych kibiców (z transparentem!). Następnie jadę w kierunku Bieszczad do Przełęczy nad Roztokami Górnymi. Niestety wiatr przez to zaczyna wiać z boku, a na otwartych przestrzeniach, których nie brakuje w rejonie Bieszczad, jedzie mi się delikatnie mówić niekomfortowo. W Komańczy robię szybki postój w ostatnim sklepie na trasie głównie po picie, gdyż strasznie dużo mi jego ubyło od Krosna (miałem bidony 2x 950 ml). Zresztą organizator uczulał, że na pierwszym parkurze nie będzie dosłownie nic poza restauracją na PK1. Pierwszy odcinek specjalny zaczyna się od konkretnych gruzów, na których kilka osób mnie wyprzedza - wybór (Continental Gator Hardshell) opony 25c to jednak „drobna” pomyłka na ten wyścig (z drugiej strony 28c wchodzi do mojej szosy na styk, a chciałem mieć odrobinę miejsca na błoto i syf z drogi). Na szczęście te gumy są pancerne, więc przynajmniej nie boję się o kapcie. Gdy resztki asfaltów, które nie chcę zgadywać ile mają lat, się kończą, to oprócz ładnie, zaczyna być też przyjemnie - praktycznie nie ma aut, a asfalt staje się niezły. Na PK1 melduję się czterdziesty któryś, jem obiad i deser, bo na noclegu zarezerwowanym po starcie (na Bookingu praktycznie nie było wyboru w okolicy słowackich Bieszczad), wiem że nic nie zjem. Po PK1 myślałem, że pójdzie już gładko do samego noclegu, ale to że słowacka droga ma numer (566), nie oznacza że będzie asfalt. Schodzi mi się dość długo, ale w końcu docieram na nocleg przed 23.

Dzień 2 - rozpoczynam jazdę o 4:30 po 4h snu, w planach po kilku kilometrach mam zjedzenie śniadania na stacji. Później moja trasa wiedzie przez Słowację (część osób wraca do Polski). Na początku idzie nadzwyczaj sprawnie, ale z biegiem dnia, zgodnie z prognozą wiatr w twarz się wzmaga i momentami ciężko przepycha się korbę. Po 80 km zatrzymuję się w miejscowości Stropkov w Lidlu (na Słowacji sklepy są normalnie czynne w niedziele), objadam się, kupuję drożdżówki na drogę, tak by wystarczyły aż do Starego Sącza na kolejne 120 km kręcenia. Gdzieś na słowackim gruzie, przednia przerzutka zaciąga mi łańcuch, ale na szczęście wystarczyło ją lekko naprostować, by działała jak należy. Granicę polsko-słowacką przekraczam w miejscowości Konieczna, rezygnuję z możliwości skrótu gruzami przez Przełęcz Wysowską, ze względu, że kawałek wcześniej gruzowałem, aby nie przekroczyć limitu 2km na drodze 77. W Starym Sączu pakuję w siebie McD, uzupełniam zapasy na stacji i udaje się w kierunku parkura 2. Zaczyna się wesoło, bo od ścianki 20%+ w Łukowicy, kawałek przepchałem, ale daję sobie spokój, gdy jadę 6 km/h, zalewam się potem, a w końcu nie mam siły. Resztę ścianki wypycham. Do właściwego podjazdu na Przehybę, jest jeszcze kilka mniejszych podjazdów, i mimo że cały odcinek liczy lekko ponad 40 km, to schodzi na niego bardzo dużo czasu. Podjazd na Przehybę wchodzi normalnie, nie ma na szczęście już ścianek pod 20%. Na Przehybie zgarniam pieczątkę i dowiaduję się, że awansowałem na 2X miejsce. Do tego miejsca zasadniczo szło bardzo dobrze, ale na górze się gubię, gdyż mimo że trasę miałem dobrze wyznaczoną, to nie mogę znaleźć w krzaczorach wydeptanej ścieżki, po której miał być już dość sensowny zjazd do Szczawnicy. W końcu wybieram jakiś szlak „rowerowy”. Masa dużych kamieni, fale - góra, dół. Chyba połowę drogi prowadzę rower do momentu, aż zaczyna się łąka. Po trawie da się jakoś zjeżdżać. W pewnym momencie mam do pokonania powalony świerk, który zamiast obejść, wymyślam że przeczołgam się pod. To jest zła decyzja - cały babram się w zielonym pyle. Kontynuuję zjazd, jak spostrzegam stado owiec i kilka psów pasterskich, to osiągam rekordową prędkość na tym zjeździe. W końcu kończę katorgę w Szlachtowej. Pewnie wyszedł bym na zero czasowo, gdybym po prostu zjechał asfaltem i dorzucił 40 km do dystansu. Nocleg mam klepnięty w Sromowcach Niżnych, więc jako że mam szosę na 25c nie wypada zrobić inaczej jak ponownie skrócić szlakiem wzdłuż Dunajca. Kiedyś jechałem go wypożyczonym krosem i pamiętałem, że nie klepało podczas jazdy, ale na cienkich oponach to jednak co innego - mam już dosyć tego skrótu. W Sromowcach jem obiad na kolację i wbijam na nocleg. Po około 30 minutach na kwaterze melduje się też inny uczestnik RTPL z Niemiec, z którym spotykam się kolejny raz dopiero na mecie - zalicza DNF z powodu kolana.

Dzień 3 Ponownie 4h snu i start po 4 rano. Czeka mnie 60 km jazdy do Levoczy, w tym gruzy przed, bez śniadania, a o słodkim, które mi zostało. Tym razem jest naprawdę zimno (temperatura spada nawet do 4 stopni), ubieram nogawki, rękawki, kurtkę i rękawiczki. Zachodzi mi w stopy, ale przecież nie opłaca się wyciągać ochraniaczy. W Levoczy jem śniadanie w postaci dwóch hotdogów i robię zapasy. Kilka minut po mnie wpada też inny kolarz z RTPL, który też wcześniej wychodzi, ale później doganiam go przed podjazdem na Kralovą Holę. Trzeci obowiązkowy odcinek zaczyna się ładnymi terenami wokół Słowackiego Raju i wspomnianym największym podjazdem imprezy z sekcja gravelową, która przysparza mi sporo kłopotów. Kilka razy wypycham rower, kiedy tracę przyczepność na kamieniach. Na końcu sekcji szutrowej znajduje się chata-restauracja, gdzie planuję zjeść obiad, ale najbardziej kaloryczne danie w sprzedaży to kiełbaski z chlebem, które poprzedzam zjedzeniem kawałka ciasta (należy minimalizować czas na przerwy!). Dalej, aż do samego szczytu prowadzi droga w rodzaju: kamienie zalane asfaltem, ale podjeżdża się na tym bez najmniejszego problemu. Szczyt (prawie, bo nie odbiłem z trasy i nie wjechałem jeszcze kilka metrów wyżej) zdobywam po 12 w południe, tak jak chciałem w ciągu dnia, by było możliwie ciepło (ale i tak jest zimno i pizga złem). Na szczycie rozciąga się imponująca panorama na całe Tatry, niestety zdjęcia tego nie oddają ze względu na sporo odległość, ale co się napatrzyłem, to moje. Zjeżdżam w kurtce, na początku telepie mną z zimna. Docieram ponownie do sekcji szutrowej i gdzieś w połowie zaliczam lekką glebę, dalej zjeżdżam już ostrożnie, aż ktoś mnie pyta, czy wszystko ze mną w porządku - tak, tylko jestem obsrany, by drugi raz się nie wyrąbać, ale konkretnie. Robię szybki postój w potrawinach, oblegają mnie cygańskie dzieci i proszą bym im dał puste butelki po piciu - no spoko, później widzę, że grzebią też w śmietniku. Rozmawiam chwilę z Asią, która również spotkała się nieprzyjemnie z kamieniami na zjeździe, ale porządniej niż ja. Kontynuuję zjazd, ale niedługo, bo czeka nas podjazd prawie na 1200 m wg zmienionego kilka dni przed startem śladu. W końcu docieram do PK3 (Čertovica) po pieczątkę, standardowo ładuję w siebie obiad (smażony ser) i do tego deser. Początkowo miałem kończyć w Liptowskim Mikulaszu, ale nad ranem prognozy wskazują tam na konkretne lańsko, więc aby się nie uziemić następnego dnia, decyduję się na jazdę nocą do Żyliny, gdzie rezerwuję nocleg w czasie szamania obiadu. Końcówka odcinka specjalnego jest bardzo przyjemna, sporo zjazdów, przez większość czasu mam w zasięgu wzroku @szkarlatny_leon, do tego media crew robi nam trochę zdjęć. W Liptowskim Mikulaszu, jem jeszcze dużą kanapkę na stacji, po czym cisnę prawie 100 km do noclegu po ciemku. Orientuję się, że pierwszy raz wkładam słuchawkę do ucha. W ciągu dnia o dziwo wcale mi się nie nuży i jestem nadzwyczaj nakręcony, a nocą jakiś podcast się przydaje, po to by słyszeć mniej dźwięków z lasu, zwłaszcza podczas gruzowania. Poza dwoma odcinkami bez asfaltu, jedzie mi się sprawnie, asfalty są dobre. Raz muszę ominąć młodą sarnę, która nie ma zamiaru zejść z drogi, spotykam też chyba jelenia, lisa, trochę zajęcy. Przez kilkanaście kilometrów jedzie za mną (w pewnej odległości) inny zawodnik, którego próbuję urwać na górkach, ale za cholerę mi się nie udaje, więc tempo wychodzi zacne. Niestety przed Dolnym Kubinem popełniam błąd i wjeżdżam na 2 km krajówki, później sobie przypominam, że po jakichś 1,5 km powinienem mieć odbicie, aby nie naginać limitu, ale widocznie przy edycjach trasy musiałem je omyłkowo usunąć. Czy będzie kara, to się okaże. Kończę jazdę po 1 w nocy.

Dzień 4 Zaczynam po 8 rano (ponownie około 4h snu), jedząc wcześniej pierwsze, normalne śniadanie (trochę sobie odbiłem cenę spania, wpychając do żołądka duużo). Nadal jadę wg swojego śladu, w pewnym momencie odbijam na skrót, gdzie muszę wypychać rower, bo wita mnie ścianka około 20%. Dalej idzie nadal sprawnie, w Czechach kieruję się na Ołomuniec, większość jadę po świetnych ddrkach wzdłuż rzeki. Na 130 km mam zaplanowany pierwszy postój na stacji w miejscowości Lipník nad Bečvou, ale ledwie na kilka kilometrów przed przerwą, zbiera mnie na wymioty. Co prawda po śniadaniu jechałem tylko na słodkim, ale wcześniej też tak robiłem i nie było problemów. W każdym razie docieram bez awaryjnej przerwy, hot dog i kanapka stawia mnie nogi, ale się nie śpieszę, bo jest szansa, by trochę oszukać pogodę i opóźnić wjechanie w opady. Całkiem się to udaje, do Ołomuńca docieram po opadach, jest mokro, a na mnie ledwie kropi. Niestety musi skończyć się dzień dziecka i w pewnym momencie ubieram kurtkę i ochraniacze. Ale później jest jeszcze gorzej. Gdy docieram do Przełęczy Płoszczyna, jeszcze w Czechach w Starym Mieście zaczyna lać konkretnie, że aż mi się robi się zimno na podjeździe. Całe szczęście ulewa przestaje tuż przed szczytem, więc zjeżdżam do Stronia Śląskiego w mżawce i po mokrym (trochę trzesię mną z zimna, ale do wytrzymania). Nocleg mam też tam. Wcześniej, w ciągu dnia pojawiła się myśl, by ciągnąć w nocy, gdyż właśnie w nocy miało być okienko pogodowe bez opadów, ale później prognoza się pogarsza, a okienko bez deszczu miało trwać tylko do północy. W tym czasie pewnie byłbym w Górach Orlickich po czeskiej stronie, gdzie praktycznie nic nie ma i nawet nie miałbym się gdzie ewentualnie ogrzać. Nocleg w Stroniu okazuje się dobrym wyborem.

Dzień 5 Pierwszy budzik dzwoni przed 5, ale nawet nie muszę wyglądać przez okno, bo zwyczajnie słyszę, że leje. Potem po 5 rano dzwoni mama i pyta dlaczego nie kręcę - nadal leje. W końcu zaczynam przed 8, niby pada mniej, ale nadal pada, więc nie uniknę startu bez deszczu. Na śniadanie jem obiad (zimną pizzę). Czuję, że będzie ciężko. Po ledwie pół godziny, leje mi się na łeb już strasznie, na pierwszych zjazdach muszę powstrzymywać drgawki, mogę na siebie jeszcze coś wrzucić, bo w zasadzie cały dzień jadę tylko w 3 warstwach - potówka bez rękawów, koszulka, lekka kurtka, do tego rękawki. Na dole nogawki i ochraniacze, ale chcę mieć zapas jakby było naprawdę źle, a jeszcze nie było. Zasadniczo wolę trochę pomarznąć, niż się zalewać potem. Rękawiczek też w ogóle nie założyłem tego dnia, mimo że miałem tak odmoczone i bezsilne łapy, że nie byłem w stanie przerzucić na blat. Pcham cały czas bez przerw, by uniknąć szybkiego wychłodzenia. Przerwę robię dopiero na PK4 w ciepłym wnętrzu Masarykowej Chaty, gdzie wciągam knedliki i naleśniki z jagodami. Wychylam łeb na dwór i tylko kropi, już się cieszę że do samej mety będę jechał w mżawce, hehe. Najpierw jednak muszę dostać się do Zieleńca - opcje w zasadzie były 3 - 20 km zjazdu - odpada, bo zamarznę, po postoju; szutrowa droga na dół - ulgnę w błocie; na pałę przed siebie, z rowerem pod pachą, pod wyciągiem - tak robię. Schodzę po trawie, elegancko, nawet się nie brudzę. Chwila i jestem już na dole. No i zaczyna padać, to znaczy lać. Przed początkiem końcowego odcinka do mety, zatrzymuję się pod przystankiem, by ustawić nową trasę. Chwilę rozmawiam z miejscowym, który mówi mi, że przede mną jechało dwóch kolarzy (właściwe kolarz i kolarka). Trochę się napalam, i jadę ponownie w ulewę. Jest tak jak mówił, mijam Asię na odcinku z (dobrym!) brukiem, która prowadzi rower, bo nabawiła się na koniec tzw. karku Shermera. Po ziiimnym zjeździe Drogą Stu Zakrętów, wyprzedzam tę samą osobą, która pytała, czy ze mną jest wszystko w porządku. Robię to samo, gdyż jedzie on dziwnie wolno. Akurat w tym czasie, pojawią się kibice na trasie :). Na podjeździe za Wambierzycami wyprzedzam chyba kolejne dwie osoby. W okolicach Kłodzka orientuję się, że zbliżam się do @szkarlatny_leon, więc próbuję jechać jeszcze mocniej. W końcu też deszcz przestaje padać. Niestety kapeć na 23 km przed końcem wyścigu krzyżuje moje plany, tracę sporo czasu, bo kapcia się akurat na Gatorach nie spodziewałem, więc dętkę mam na samym dnie torby. Idealna okazja, by się babrać w syfie. No nic, pompuję na jakieś 5 bar oponę i kręcę już spokojnie do mety. Jestem szczęśliwy, że w ogóle się udało ukończyć, do tego jeszcze w czasie, który założyłem jako mój potencjalnie najlepszy wynik, ale przy założeniu idealnej pogody podczas całego wyścigu. Na mecie jem obiad, piję piwko, w ogóle panuje tu świetna atmosfera wśród uczestników - wspólne śniadania, obiady, dużo rozmów. Na początku przeważa angielski i niemiecki, ale kolejnego dnia finiszuje sporo osób. Zostaję na mecie aż do imprezy finisherów.

Podsumowanie
Opona 25C to jednak drobne przegięcie na wyścig szosowy z gruzowaniem. Myślę, że optymalnie dla mnie byłoby 28C, ewentualnie 32C, jeśli byłoby więcej gruzowania.
Następnym razem nie będę dokładał sobie kilometrów i ucinał podjazdów, bo chyba w ten sposób mogę więcej stracić, niż zyskać.
Trzeciego dnia jechało mi się dobrze, z perspektywy czasu żałuję, że nie zarwałem całkowicie nocy i nie kontynuowałem jazdy. W ten sposób być może jechałbym mniej czasu w deszczu 5-ego dnia.
Zaopatrzyć się w kurtkę przeciwdeszczową z kapturem (nie leje się do środka po szyi) i ciuchy merino, a przynajmniej wziąć ze sobą skarpetki - mimo, że mokre, to nadal będą grzały. Miałem dużo szczęścia ostatniego dnia, że nie było ciut zimniej, wtedy mogłoby być niewesoło, bo jechałem na granicy komfortu cieplnego.
Dało się jeszcze urwać trochę czasu z postojów, ale chyba było i tak całkiem sprawnie. Jak człowiek jest wyrąbany, to się niestety przyjemnie siedzi na tyłku w ciepłym pomieszczeniu.
To wciąga! Jeśli trasa na 2023 mi się spodoba, to być może zapiszę się ponownie, heh.

Dziękuję za doping i pchanie kropki!

Nieoficjalnie miejsce 16 - 4d 14h 39m, 1505 km, 19690 m.

#rowerowyrownik #racethroughpoland #rtpl4 #rtpl #szosa

Skrypt | Statystyki
fenter - 338 638 + 383 + 286 + 360 + 264 + 213 = 340 144

Zasady wyścigu wyjaśnił @sz...

źródło: comment_1654021811V9GhdUG0D555XXFbMNx6IM.jpg

Pobierz
  • 19
@Desmosedici: a różnie ludzie jechali, chociaż większość jednak miała lemondki. Szczerze mówiąc jak dla mnie było dużo podjazdów, kręte drogi, ujeby i nie wiem, czy bym zyskał na lemondce. Z drugiej strony nigdy na lemondce nie jeździłem, więc ciężko mi się wypowiadać. W przyszłości planuję w końcu potestować jak wygląda w praktyce jazda na leżąco, tymczasem by uniknąć drętwienia, coraz wykonywałem krążenia ramion i jakieś rozciągania w czasie jazdy w siodle.
@fenter: jak z zostawianiem roweru na postojach gdy gdzies wchodzisz na stacje czy do marketu, zdejmujesz z niego wszystko (w sensie torbe, licznik itd) i bierzesz ze soba czy jakos inaczej zabezpieczasz ekwipunek przed kradzieza? Przy takim zmeczeniu to wydaje sie nie jest pierwsza rzecz o ktorej sie mysli
@Bob_Rooney: jeśli byłem w małym sklepie, restauracji, tak że miałem rower na oku, to po prostu go zostawiałem. Jeśli wchodziłem do dużego sklepu to przypinałem małym zapięciem na linkę i zabierałem tylko licznik.
W Sromowcach jem obiad na kolację i start po 4 rano


@fenter: latem to już widno, za to PKS pewnie przepełniony więc dobrze, że masz rower( ͡° ͜ʖ ͡°)
Gratulacje przejechania tej imprezy! Kapeć przed metą po takim wyrypie to albo demotywacja over9000 albo już wszystko jedno co?

To wciąga! Jeśli trasa na 2023 mi się spodoba, to być może zapiszę się ponownie, heh.

Następny świr xD
via Wykop Mobilny (Android)
  • 1
@pawlos10rs: dobrze, że kapcia nie złapałem na początku dnia, wtedy motywacja by na pewno siadła. A tak to po prostu przyjąłem do wiadomości co się stało i zabrałem się za wymianę dętki.